ďťż
RSS

Jacek Poniedziałek

Rap_fans


Ważniejsze daty:
1965. 08. 06 - Data urodzenia (Kraków)
1990 - Wykształcenie - rok ukończenia studiów (PWST w Krakowie)

Aktor. W latach 1990-92 występował w Teatrze im. Słowackiego, w latach 1992-97 w Starym Teatrze w Krakowie. Od 1999 aktor Teatru Rozmaitości w Warszawie. Gościnnie występuje także w innych teatrach.

Filmografia
1999 MOJA ANGELIKA Obsada aktorska (Alek, człowiek Marcusa),
2001-2002 MARZENIA DO SPEŁNIENIA Obsada aktorska (kreatywny w agencji reklamowej),
2003-2006 M JAK MIŁOŚĆ Obsada aktorska (Rafał Lubomski),
2003 PRZEMIANY Obsada aktorska (Adrian Snaut, narzeczony Wandy),
2004 TRZECI Obsada aktorska (Paweł, mąż Ewy),




Jacek Poniedziałek
Prosto w oczy
JACEK PONIEDZIAŁEK miał odwagę powiedzieć światu: Jestem gejem! - Nie żałuję tego wyznania. Warto było zaryzykować. Choć czasem czuję się, jakbym szedł nago przez centrum handlowe - mówi. Aktor znany z serialu "M jak Miłość" szczerze opowiedział nam o powodach swojej deklaracji.
Miliony fanów serialu "M jak Miłość" doskonale znają jego twarz. Sercowe perypetie Rafała Lubomskiego i Marty Mostowiak granej przez Dominikę Ostałowską długie wieczory magnetyzowały Polaków. Jacka Poniedziałka obsadzają najlepsi reżyserzy teatralni i filmowi - Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna, Łukasz Barczyk, Jan Chryniak. W życiu aktor zagrał va banque. Pomimo burzy, jaką wywołał swoją deklaracją, mówi: - Warto było zaryzykować!

GALA: Wywołałeś wielkie emocje, mówiąc: "Jestem gejem!". To była świadoma decyzja?
JACEK PONIEDZIAŁEK: Splot paru zdarzeń. Moje skłonności są ogólnie znane. Tobie, wszystkim ludziom z branży, połowie Warszawy, bywalcom klubów. Nie ukrywam tego. Gdy ktoś mnie pyta, szczerze odpowiadam. To jest moja tożsamość, osobowość. Ale choć od kilku lat pytano, czy chcę, by o tym napisać, odmawiałem. Ze względu na rodzinę, mamę, na mojego partnera. W zeszłym roku jednak zgodziłem się porozmawiać z dwoma gejowskimi pismami.

GALA: I nie zapaliła ci się czerwona lampka w głowie, że teraz będzie cię można w każdej chwili zacytować?
J.P.: Natarczywość ze strony mediów w oczekiwaniu, że ktoś w Polsce zrobi to jako pierwszy, była naprawdę silna. To nie jest proste. Wśród aktorów telewizyjnych i filmowych panuje zmowa milczenia na ten temat. Nowa władza jest niejasna, nieklarowna w tym, co chce zrobić. Uwikłana w Ligę Polskich Rodzin i ojca Rydzyka zaczyna grzebać nam w sumieniach. Mam wrażenie, że trochę wbrew sobie. Został zakazany jeden, drugi, trzeci marsz równości. Potem odbyły się manifestacje. Pomyślałem: przyszedł taki moment, mam 40 lat, niech to się wreszcie stanie. I udzieliłem wywiadów, mimo wszystko trochę naiwnie sądząc, że są to pisma niszowe i że nikt poza środowiskiem tego nie wyciągnie. Pomyliłem się. Bez mojej zgody napisał o mnie "Newsweek". Potem zgłosił się kanał TVN Style, zapraszając do programu o moim coming oucie. Zastanawiałem się w sumie nie dłużej niż minutę. Zgodziłem się.

GALA: Nie bałeś się? Nie kusiło cię, żeby zaprzeczyć, odciąć się, mieć spokój?
J.P.: Jak miałbym zaprzeczać? Podać ich do sądu i następnie dowodzić, że to nieprawda? Przecież to absurd! Pomyślałem: przecież wszyscy najbliżsi wiedzą, moja rodzina wie. Bo wiedzą, choć nigdy o tym wprost nie rozmawialiśmy. To temat tabu, mamy na niego blokadę po obu stronach. Wszyscy boimy się używać słów: p*, gej, homoseksualista. Są kłopotliwe. Sam nasiąkłem tą homofobią.

GALA: Ile trzeba mieć siły, by bronić swojej tożsamości, czując się w pewien sposób napiętnowanym?
J.P.: Trzeba ogromnej pracy. Kilkunastu lat życia, coraz bardziej niezależnego. Samodzielnego myślenia, budowania swojego świata wspólnie z takimi, a nie innymi ludźmi, szukania swojego środowiska. I poczucia energii, mocy, aby wreszcie dojrzeć do tego, że to wszyscy inni, ci potępiający, źle oceniający, wyciągający pośpieszne wnioski, czegoś się obawiający, że to oni nie mają racji. Że są śmieszni, krzywdzący, niesprawiedliwi, często głupi.

GALA: Program telewizyjny, w którym mówisz, jak zakochałeś się po raz pierwszy w chłopaku, powtarzano już kilka razy. Niedługo chyba obejrzy go większa widownia niż dziesięć milionów fanów "M jak Miłość", w którym grasz. Czujesz nowy rodzaj popularności?
J.P.: Przez chwilę znalazłem się w środku burzy. Dosłownie urywały się telefony. Dzwonili znajomi, dzwoniła firma produkująca "M jak Miłość": "Panie Jacku, co mamy robić, tu jest inwazja". Byli trochę wystraszeni. Telefony od przyjaciół mnie samego lekko przeraziły. Im naprawdę na mnie zależy, więc przeżywali każdy drobiazg, a ja z nimi. Dzwonili z troską i pytali, co będzie dalej z pracą, z karierą telewizyjną.

GALA: Na forum internetowym serialu gratulują ci wielkiej odwagi. Niewiele jest głosów mówiących o tym, by cię wysłać w niekończącą się podróż czy uśmiercić.
J.P.: Głosów, by pozbyć się tego p*, bo jeszcze zarazi nas swoją chorobą? (śmieje się). To niezwykłe, ale wydaje mi się, że ostatnio ludzie jakby częściej się do mnie uśmiechają. Barman w restauracji najpierw poprosił, żebym zrobił sobie razem z nim zdjęcie, a potem pokazał mi uniesiony do góry kciuk. "Wie pan co? Pan to jest taaakim aktorem! Rozumie pan?" - mówił. Mam wrażenie, że chciał mnie docenić za to, że tak przekonująco gram kochanka i przyjaciela serialowej Marty. Ludzie z pewnością przyglądają mi się teraz uważniej, ale z sympatią. Pamiętam z dzieciństwa, gdy słyszałem na przykład, że ktoś jest obcy, przyglądałem się jego twarzy, by zobaczyć, gdzie to jest zapisane, i łapię się na tym, że teraz tak właśnie patrzą na mnie. Jakby szukali, gdzie jest to coś dla nich poza normą, ta skaza, inność. Patrzą, ale są życzliwi.

GALA: Czuje się w tobie siłę, nie ma w twojej postawie lęku, wycofania.
J.P.: To nie jest takie proste. Jakkolwiek by się było zakorzenionym w swoim środowisku, życie publiczne ma to do siebie, że jest się pod ostrzałem i te spojrzenia tak strasznie zintensyfikowane, zwielokrotnione, przedłużone powodują pewien rodzaj dyskomfortu. To trochę tak, jakby się nago szło przez centrum handlowe.

GALA: Mówiłeś o hipokryzji środowiska. Czy widzisz ją wokół siebie?
J.P.: Znam parę takich małżeństw, w których żony wiedzą, domyślają się, przeczuwają, że ich mężczyzna jest gejem. Przebywają w homoseksualnych oparach, bo wokół męża wciąż kręcą się jacyś chłopcy, mężczyźni, ale nie chcą z tego wyciągnąć wniosków. Czasem hipokryzja jest tak daleko posunięta, że mężczyzna pozwala sobie na pokazanie prawdziwej natury tylko w agencjach towarzyskich albo z dala od domu, kiedy żona nie widzi. Na zasadzie szybkiego wyładowania seksualnego. To jest najgorsze.

GALA: Próbowałeś kiedyś komuś tłumaczyć, że nie można na dłuższą metę żyć w ukryciu i być szczęśliwym?
J.P.: Są ludzie, którzy wolą żyć w bezpiecznym kłamstwie. Tylko czy ono jest bezpieczne? To dramat!

GALA: Myślałeś kiedyś o sobie: Jestem chory, powinienem się leczyć?
J.P.: Przez cały okres dojrzewania podniecały mnie kobiety. Kupowałem takie pismo "Razem", na którego ostatniej stronie zawsze było zdjęcie jakiejś rozebranej dziewczyny. Pamiętam, jak w ósmej klasie podstawówki, wracając do domu z kolegą, wymienialiśmy wrażenia. Głośno zachwycałem się damskimi wdziękami, on wręcz przeciwnie. Pamiętam, że powiedziałem do niego: "p*". Roześmiał się. Zdumiał mnie tym. To był silny impuls. Po raz pierwszy pomyślałem: to nie kobiety najbardziej mnie interesują. I ktoś, nie dość, że to akceptuje, to jeszcze śmieje się z rzuconego krytycznie słowa. Mocno to we mnie zostało. Ale gdy po raz pierwszy zrobiłem to z facetem, potem modliłem się nocą przed kościołem franciszkanów, żeby mi się to więcej nie przydarzyło. Przepraszałem Boga. Wyobraź sobie, że masz bardzo mocne pragnienia, które musisz ukrywać, które absolutnie nie mogą być zrealizowane, nie mogą być nawet akceptowane, bo żyjesz w świecie śmiertelnie, bezwzględnie represyjnym. Gdzie wszystko, co jest ludzkie, jest grzeszne, złe, podłe, mroczne. Z takim tępym fanatyzmem trzeba walczyć. Nie z religią, tylko z ciasnotą umysłową ludzi, którzy zabijając pragnienie drugiego człowieka, zabijają osobowość młodego chłopaka. Dlaczego złe jest pożądanie mężczyzny, który jest dorosły i sam może o sobie decydować? Zabraniając tej miłości, zarażają traumą, potworną nerwicą, lękami, strachem przed ludźmi, przed samym sobą. Przeszedłem przez to wszystko. Pamiętam pierwsze zajęcia z wiersza w szkole teatralnej prowadzone przez wielkiego aktora. To był rok 1986, parę lat po odkryciu AIDS. Padło kilka słów o Fidelu Castro, o tym, że prawdopodobnie jest p*. - Wiecie, co to są p*? - usłyszeliśmy. - Gatunek ostatnio na wymarciu - śmiech. Aluzja do AIDS. Zrozumiałem, że nie mogę się ujawnić, że jestem gatunkiem zaliczonym do likwidacji przez chorobę. Żyłem w stresie, czerwieniłem się, kiedy mówiło się o homoseksualizmie. Ciągle się czerwieniłem. To było straszne, bo od razu wszyscy wiedzieli, o co chodzi (śmieje się). Kraków miał to do siebie i jego środowiska artystyczne, że do dzisiaj w stu procentach są totalnie homofobiczne. W szkole teatralnej Jan Peszek i Krystian Lupa ze swoją otwartością są jak samotne wyspy. W Krakowie panowała wtedy, i niestety również dzisiaj, totalna, agresywna, tępa i nierozumiejąca niczego homofobia. Niezadająca sobie nawet trudu zrozumienia, że człowiek taki się urodził i nie ma na to wpływu. Czy z tego powodu, że ktoś jest Żydem, blondynem, p* trzeba go nienawidzić, prześladować i eksterminować? Bo tylko takie pytanie mogę zadać. Nie ma innego. Taki się urodziłem i koniec. Czy robię komuś krzywdę? Czy deprawuję dzieci, jak mi ciągle wmawia Stefan Niesiołowski i LPR, i cała reszta Prawdziwych Polaków?

GALA: Wiele osób widziałoby twoją twarz na sztandarach w bitwie o prawa mniejszości seksualnych. Dystansujesz się od tego.
J.P.: Bo w życiu publicznym chcę być aktorem, a nie symbolem czegokolwiek. Powiedziałem: jestem gejem. Zrobiłem to dla siebie, dla młodszych, żeby z czasem może obudzili się w innej Polsce. Nie chcę reszty życia poświęcić na walkę o coś, z czym sam nie do końca się zgadzam. Jestem przeciwny małżeństwom homoseksualnym, możliwości adoptowania dzieci. Jeżeli dwóch facetów albo dwie kobiety decydują się na to, by być ze sobą, to nie po to, na litość boską, żeby udawać małżeństwo. Małżeństwo to znaczy mężczyzna i kobieta. Mam iść do urzędu stanu cywilnego czy do kościoła i co? Mam sobie założyć ślubną suknię i być czyjąś żoną? Nie. Chcę mieć partnera, chcę mieć faceta, chcę mieć z nim wspólne prawa majątkowe i możliwość odwiedzenia go w szpitalu, gdy będzie chory. A dzieci? Osobiście poznałem jedną dziewczynę wychowywaną przez dwóch gejów. Wydaje mi się lekko emocjonalnie przetrącona, sparaliżowana. Nie wiadomo, jak byłoby, gdyby ta dziewczyna wychowywała się w konwencjonalnej rodzinie. Trudno o uogólnienia, ale wiem, że nie chciałbym brać na siebie odpowiedzialności za dziecko. Bo jest zbyt wielka.

GALA: Jakie jeszcze widzisz różnice pomiędzy związkami homo- i heteroseksualnymi?
J.P.: Techniczne (śmieje się). W obu są kosmiczne awantury i pytania, kto będzie dziś gotował obiad czy mył naczynia. Jest potrzeba wierności i są zdrady. Są pytania o to, czy zostałeś zdradzony. Są szczere odpowiedzi i są kłamstwa. My, mężczyźni, mamy dane z natury coś, co się brzydko nazywa promiskuityzm i popycha do zdrady. Jest to statystycznie większa skłonność do zmiany partnerów. Dwóch mężczyzn jest więc podwójnie na tę zdradę narażonych.

GALA: Widok idącej za rękę, przytulonej pary nikogo nie dziwi. Ludzie lubią okazywać sobie czułość. Dla ciebie to owoc zakazany?
J.P.: Też to lubię, ale żyjemy w świecie tak represyjnym, że tego nie robię. Nie chcę ludzi szokować, a to jest dla nich szok. W centrum handlowym nie będę szedł za rękę, ale już w Cafe Kultura albo Flower Power w Krakowie chętnie. Są w Polsce fajne miejsca, gdzie wszyscy są mile widziani.

GALA: To prawda czy mit, że dziewczyny lgną do gejów?
J.P.: Dla kobiet znużonych prymitywnymi macho, jakich jest wśród mężczyzn wielu, jesteśmy atrakcyjni. Może mamy bardziej finezyjną wyobraźnię, jesteśmy bardziej otwarci, cieplejsi, szczerzy. Nie dajemy w mordę każdemu, kto spojrzy na partnerkę w tańcu, ale nie można generalizować. Często przyjaźnią się z gejami dziewczyny, które się w nich podkochują. Mnie też się to zdarza.

GALA: Czy jest jakiś kod zachowań znany tylko gejom? Patrzysz i wiesz, czy ktoś jest homo, czy hetero?
J.P.: To się czuje, to się nazywa gejdar. Jest słynny angielski portal internetowy o takiej nazwie, gdzie ludzie się poznają. Gay-dar, gejowski radar, u mnie działa bezbłędnie, natychmiast. To są feromony.

GALA: Zdarzyło się kiedyś, żeby kobieta, znając twoje skłonności, postawiła sobie za punkt honoru, że cię uwiedzie?
J.P.: Było tak, to jest przykre. Sam jestem często ofiarą niespełnionych uczuć. Rozumiem i współczuję. Staram się być łagodny.

GALA: Ostatnio życie przyniosło ci niezłą dawkę emocji. O czym teraz marzysz?
J.P.: O tym, żebym nie czytał więcej, że homoseksualizm to choroba.

GALA: Zagrałbyś rolę geja?
J.P.: Bardzo chętnie. Proponowałem to kiedyś, ale autorzy serialu nie chcieli. Uważali, że ludzie tego nie zrozumieją.

GALA: Może teraz by zrozumieli? Uczmy się siebie. Wyznając: Jestem gejem, otworzyłeś furtkę. Dla mnie jesteś świetnym aktorem, bardzo przystojnym mężczyzną i gejem.
J.P.: Jestem gejem, a ty blondynką (śmiech). Powiem jedno, warto było zaryzykować.

autor: Monika Berkowska






jakoś za nim nie przepadam
Jacek Poniedziałek
Budzi coraz większą ciekawość. Wybitny aktor teatralny, którego szersza publiczność poznała dopiero po roli w serialu „M jak miłość”. Teraz zagrał w filmie „Trzeci”. VIVA! więc pyta: skąd Pan przychodzi, dokąd Pan zmierza i co Pan ukrywa, Panie Poniedziałek?

– Granie w serialu nie uwłacza aktorowi teatralnemu?
Dlaczego? Gdybym robił tylko to, może bym się martwił. Ale moja działalność w różnych formach przenika się nawzajem. Każdy z nas składa się z wielu elementów. Nie jesteśmy jednowymiarowi. Ja jestem też takim trochę ugrzecznionym mieszczuchem, warszawskim bywalcem imprez, pedantem domowym.

– I jeździ Pan na zakupy.
I jeżdżę na zakupy. Lubię dobre jedzenie, gotowanie w domu. I restauracje też. Kiedy dostałem propozycję roli w serialu, moi przyjaciele mówili mi: „Przyjmij, bo to cię postawi materialnie na nogi”. No i że zrobię sobie nazwisko. Bo na pewno gdzieś o tym marzyłem – zazdrościłem aktorom popularności i pieniędzy.

– Autografów?
Bez przesady. No i nie zrobiłem tego dla mamy, cioci czy brata. Żeby oni poczuli się dowartościowani.

– Ale siostra widziała Pana na scenie w „Oczyszczonych” Sarah Kane?
Widziała.

– Gołego?
Gołego i całującego się z mężczyzną. Bardzo się wstydziłem, bo wpuścić siostrę gdzieś tam głęboko nie jest łatwo. Siostry wolimy trzymać na dystans. A jeśli idzie o serial – istotny też jest kontakt aktora z kamerą. To wielka szkoła.

– Podoba się Pan sam sobie?
Średnio. Nie lubię siebie oglądać, ale traktuję to jak trening. Czasami bardzo przykry.

– I przestaje Pan całkiem siebie lubić?
Aż tak to nie. Nie jestem tak złym aktorem i nie wyglądam aż tak źle. Oglądałem mój ostatni film „Trzeci”. „Przemiany” też. Po ich obejrzeniu byłem z siebie bardzo niezadowolony. Jakiś nerwowy gość, tak szybko mówi, taki jest niemęski. A potem dowiaduję się, że kobiety dobrze przyjęły tę rolę, że im się podoba, jak gram, wyglądam i jak się zachowuję. I że jestem męski.

– Mogę Panu bezstronnie powiedzieć, że bez okularów Panu do twarzy, a w okularach jeszcze bardziej. Po prostu jest Pan przystojny. Pracuje Pan nad tym?
Nieprzespane noce, stres związany z niedaleką premierą, używki. Tak, bardzo pracuję.

– Alkohol? Narkotyki?
Czerwone wino. Papierosy. I czasami skręt.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Piotr Porębski/Metaluna

Wywiad z Jackiem Poniedziałkiem w 06 numerze VIVY!




Jacek Poniedziałek

Wieczna niepewność

Z JACKIEM PONIEDZIAŁKIEM rozmawia Łukasz Maciejewski

- Zawsze ciągnęło Pana w stronę sztuki, teatru. Chodząc do technikum w Krakowie, założył Pan teatr, w którym wystawiliście "Zwierzęta hrabiego Cagliostro" Andrzeja Bursy. Zastanawiam się, dlaczego akurat Bursa?

- Jak się ma kilkanaście lat, pisze się wiersze, słucha Doorsów, Joy Division, Cure, Maanamu, nosi białe koszule, czarne spodnie, długie, zaniedbane włosy, to zapewne siłą rzeczy czyta się także Bursę, Herberta, Rilkego, Hessego, Kubina. Z prawdziwą pasją czytałem hermetyczną literaturę i, Bóg mi świadkiem, wiele z niej nie rozumiałem, ale bardzo mnie to wszystko uskrzydlało.

- Pana idolem była Kora.

- Idolem? Mało powiedziane, byłem oszalałym fanem Maanamu.

- Kiedyś rozmawiałem na Pana temat z Janem Peszkiem. Bardzo Pana chwalił, mówił, że był Pan jednym z jego najciekawszych, najodważniejszych studentów.

- Dopiero na jego zajęciach poczułem, że mogę być sobą, że do tego zawodu trzeba podchodzić osobiście i żarliwie, inaczej mogę co najwyżej zyskać status aktora przeciętnie dobrego. Peszek pierwszy powiedział mi: "Docierasz do ludzi, jesteś wyrazisty". Zajęcia z Jankiem były pierwszym haustem wolności. A potem przyszedł Krystian Lupa, który wszystko we mnie rozkołysał, rozbuchał.

- Jako student PWST był Pan lubiany przez rówieśników?

- Różnie. To się zmieniało. Ja mam okresy agresji i okresy łagodności, akceptacji.

- Film upomniał się o Pana stosunkowo późno. Do kina trafił Pan ze statusem aktora kultowych przedstawień Krzysztofa Warlikowskiego, aktora Teatru Rozmaitości. Pana pierwsza ważna rola filmowa to Snaut w "Przemianach" Łukasza Barczyka.

- Z Łukaszem, z którym pracowałem także przy jego telewizyjnym "Hamlecie", czuję się jak z bratem, kimś bardzo bliskim. Nie znaczy to, że mnie nie op..., nie o ten rodzaj "ciepełka" chodzi. On potrzebuje Poniedziałka, który nie udaje - jest pełen najróżniejszych namiętności, z których potem w procesie prób i zdjęć powstaje wyrazista postać. Kiedy patrzyłem na siebie w roli Horacego w jego "Hamlecie", zobaczyłem faceta, którego nie znam. Przyglądałem się temu człowiekowi z ciekawością, nawet mi się spodobał... Dlatego bardzo się cieszę, że Łukasz kiedyś zadzwonił i dał mi rolę.

- W filmie "Trzeci" Jana Hryniaka zagrał Pan rolę Pawła, bohatera, któremu stale towarzyszy poczucie nieokreślonej tęsknoty...

- To niemal biologiczny ciąg - najpierw całymi latami harujesz, żeby żyć wygodnie, bezpiecznie, dostatnio. Z drugiej strony chcesz mieć dom, "kogoś na stałe". I w pewnym momencie niby masz już to wszystko, ale akurat wtedy dopada cię tęsknota. Żona albo partner nie dają już seksualnej radości, albo tę radość odbiera rutyna, powtarzalność. A chciałoby się, żeby życie ciągle było namiętne, nie tylko wygodne i ułożone. Doskonale rozumiałem Pawła, był mi bliski.

- Przyjęcie codziennych rytuałów u boku drugiej osoby często oznacza wyeliminowanie z życia przyjemności. "Nasza mała stabilizacja" Różewicza była przecież stabilizacją rozpaczliwą.

- Mój bohater uciekał przed swoją żoną w irracjonalnym lęku przed śmiercią.

- Próbował jednak ratować nieudany związek.

- Był pracoholikiem, ale uciekał w tę pracę przede wszystkim przed smutnym, pełnym wyrzutów spojrzeniem Ewy. Uciekał w młodość, w wyzwolony seks z piękną dziewczyną z biura, byleby tylko nie zestarzeć się z żoną.

- Powiedział Pan, że nosi Pawła w sobie. Chyba rzeczywiście jest w Panu ta sama dwoistość - wrażliwość, kruchość i zarazem wielka siła.

- Nigdy nie wierzyłem w siebie. Ciągle mocno tkwi we mnie wystraszone dziecko.

- W "Przemianach" zachwyciła mnie m.in. szczerość scen erotycznych z Panem i z Mają Ostaszewską. Po raz pierwszy od bardzo dawna miałem wrażenie, że w polskim kinie seks jest pokazany jako przyjemność, nie gehenna. Z reguły jest tak, że oglądając rodzime filmy, wstydzę się, że aktorzy się wstydzą.

- Miło mi to słyszeć. Wie pan, ja przeszedłem wcześniej poligon doświadczalny w Teatrze Rozmaitości. Rozbieranie nie sprawia mi wielkiej trudności, chociaż wstyd jest oczywiście naturalną siłą - zawsze się wstydzimy, kiedy jesteśmy nago, a ktoś na nas patrzy. Ta scena z "Przemian" wypadła tak wiarygodnie dlatego, że moją partnerką była Majka Ostaszewska. Idealnie się dopasowaliśmy. Nie było między nami żadnych nieporozumień, tylko ogromne zaufanie.

- W "Trzecim" także znalazła się scena erotyczna z Pana udziałem. Polskie kino często myśli schematami. Nie boi się Pan teraz łatki "dyżurnego rozbieralskiego"?

- A jest w tym coś złego?

- Część widzów i krytyków chętnie przełknie damskie akty, ale już - jak określił to Zdzisław Pietrasik w "Filmie" - "nie ma przyjemności w oglądaniu pieprzących się facetów".

- On to napisał, zdaje się, o "Złym wychowaniu" Pedro Almodóvara? No cóż, co kto lubi. Nie ma przecież przymusu oglądania. Zawsze można zamknąć oczy. U nas jest tak, że damski biust należy zaakceptować, ale już tyłek faceta - nie. Czy Frycz albo Peszek przestali być wybitnymi aktorami, kiedy się rozebrali w kinie albo w teatrze? A dla uściślenia - w "Przemianach" kocham się z kobietą.

- Często spotyka się Pan z zarzutami o epatowanie nagością?

- Tak, także ze strony środowiska. W Polsce aktorzy są straszliwymi kłamczuszkami.

- To teraz oczekuję od Pana szczerej odpowiedzi na temat udziału w serialu "M jak miłość".

- Po piętnastu latach uprawiania zawodu chciałem wreszcie coś z niego mieć. Udział w serialu daje wolność materialną, ale daje też możliwość ciągłej pracy z kamerą. Podnosi naszą wartość w oczach producentów, bo z aktorem popularnym trzeba się liczyć. Na początku miałem wielkie wątpliwości, obdzwoniłem wszystkich przyjaciół. Słyszałem ciągle: "masz to przyjąć". Mieli rację, jestem zadowolony. Tyle.

- Piątkowy wieczór, Teatr Rozmaitości: wysoce artystyczne "Bachantki" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego według tragedii Eurypidesa z Pana popisową rolą Penteusza. Po spektaklu obserwowałem, jak otoczył Pana ogromny tłum nastolatków z notesikami i z prośbą o autograf.

- To mi akurat nie przeszkadza. Przeciwnie, cieszę się, że dzięki telewizyjnemu serialowi młodzi ludzie chodzą na takie przedstawienia. Ale sytuacja, w której ludzie zaczepiają mnie na ulicy, w sklepie czy na basenie, jest trochę deprymująca. Nie wiem wtedy, jak się zachować, co mam powiedzieć, czerwienię się.

- Wielki sukces "Kruma" Lewina w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, w którym zagrał Pan rolę tytułową, czekający na premierę telewizyjny spektakl Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej. Ma Pan teraz świetny okres.

- Czuję, że widzowie mnie lubią, czasem kochają. A zatem satysfakcja, ale to tylko pejzaż ogólny, głębiej czai się wieczna niepewność. Irracjonalne wrażenie, że dobiłem do pewnej ściany i nie bardzo wiem, co dalej. Poruszam się w ekstremalnych stanach. Jestem chodzącą dekadencją - od euforii do depresji.

- W wywiadach mile widziane są pokrzepiające puenty.

- Sam się pan śmieje, kiedy to mówi. Trudno. Nie potrafię tak. Nie będę cool.

Rozmawia Łukasz Maciejewski
Dziennik Zachodni
3 lutego 2006



***

Jacek Poniedziałek

Oczyszczam się w teatrze

Rozmowa z aktorem JACKIEM PONIEDZIAŁKIEM, który występuje w "Trzecim" i "Krumie"

- Zagrał Pan w filmie Jana Hryniaka pt. Trzeci, który wszedł właśnie na ekrany kin. Opowieść o trójce ludzi - dwójce młodych, którzy na jachcie spotykają starszego, zmęczonego życiem mężczyznę - zdaje się nawiązywać do pamiętnego Noża w wodzie Romana Polańskiego z 1962 r.

- Związki naszego filmu z Nożem w wodzie pozostają na poziomie scenariusza. Układ między bohaterami jest taki sam: mamy parę, która przeżywa głęboki kryzys - małżeński i wieku - oraz tytułowego trzeciego. Kiedy rozpoczęliśmy pracę nad rolami, reżyser Jan Hryniak prosił nas, byśmy się nie inspirowali Nożem w wodzie. Nie chcemy rywalizować z arcydziełem Polańskiego. Widzę natomiast pewną kontynuację myśli z tamtego filmu.

- Ale przecież świat bardzo się zmienił od 1962 r.

- Pragnęliśmy przyjrzeć się podobnemu typowi ludzi i walce między nimi o dominację. Różnice w fabule są oczywiście zasadnicze. Jim Jarmusch powiedział kiedyś, że wszystko już było. Powtarzanie pewnych historii nie jest zabronione, pod warunkiem że wciąż mamy coś do powiedzenia.

- Gra Pan Pawła, 40-letniego bogatego japiszona. W tym roku skończy Pan tyle właśnie lat. Czy to przypadek?

- Nie. Imponuje mi oczywiście aktorstwo kreatywne, takie jak Marka Kondrata czy Janusza Gajosa, którzy tworzą kompletnie inne od siebie postacie. Ale ja tak nie potrafię. Dlatego bazuję na własnych przeżyciach. Dzięki ukończeniu szkoły aktorskiej (krakowskiej PWST - przypis RS) posiadam świadomość, która pozwala mi kreować odmienne role.

- Podobno po każdej z ról długo dochodzi Pan do siebie. Po zagraniu w Trzecim było podobnie?

- Aktorstwo kosztuje mnie bardzo wiele, choć nie aż tak dużo jak na początku kariery. Film wymaga innego sposobu poświęcenia niż teatr, co wynika z odmienności tego medium. To jednorazowa, silna piguła pracy, trwa miesiąc, i tyle. Nie jest tak wyczerpująca jak występy na scenie, gdzie trzeba ćwiczyć i ćwiczyć, a potem grać i grać.

- Późno trafił Pan do filmu. Pierwszą ważniejszą rolę zagrał Pan w Mojej Angelice w 1999 r., mając 34 lata. Jednak prawdziwy debiut to 2003 r. i główna rola w Przemianach Łukasza Barczyka.

- Przez kilka lat byłem aktorem teatralnym w Krakowie, potem wyjechałem do Warszawy, gdzie także pracowałem na scenie. Nie uczestniczyłem w castingach do filmów. Nie interesowałem się nimi, odmawiałem. Nie chciałem podejmować walki o rolę, wydawało mi się upokarzające, że muszę walczyć w czymś na kształt konkursu. Poza tym jestem typem długodystansowca, który potrzebuje długiej, wnikliwej pracy nad rolą. Nie potrafię zagrać czegoś a vista. Wydawało mi się, że nie można grać, jeśli tekst otrzymało się dzień wcześniej. Rolę w Mojej Angelice dostałem dlatego, że reżyserowi spodobałem się w teatrze. Łukasz Barczyk z kolei sympatyzował z teatrem Rozmaitości, gdzie teraz występuję. Obserwował mnie, wiedział, że lubimy się z Mają Ostaszewską, która miała zagrać główną rolę. Też nie było castingu. Przysłał mi tekst scenariusza, a następnie siedliśmy i długo rozmawialiśmy o sobie i o życiu. Zrobiliśmy próbę przed kamerą i tak dostałem rolę w Przemianach.

- Ale by wystąpić w Trzecim, poszedł Pan na casting.

- Dzięki grze w teatrze Rozmaitości i serialu M jak miłość zmieniłem się. Przestałem się obawiać, uwierzyłem w siebie. Przekonała mnie do tego też aktorka Magdalena Cielecka, która od początku była związana z projektem. Wielu aktorów, w tym bardzo znanych, nie przeszło przez casting. Ja zresztą spóźniłem się kilka minut na pierwsze przesłuchanie, budzik mi nie zadzwonił. Wszystko odbyło się w locie i może dlatego się udało (śmiech). Potem był jeszcze drugi i trzeci casting. Reżyserowi spodobało się moje podejście do roli i wygrałem.

- Podobno rozstaje się Pan z serialem M jak miłość.

- Nie mogę zdradzić zbyt wiele, by nie odkrywać tajemnic scenariusza. Powiem tylko tyle, że nadal jestem w serialu. Mój bohater na jakiś czas wyjechał do Nowej Zelandii, jednak już wrócił. Nakręciliśmy nowe odcinki, filmujemy następne. Nie będzie mnie na ekranie tak dużo jak poprzednio, ale nie zniknę.

- Jak Pan traktuje występ w serialu - jako formę dobrego zarobku?

- Nie tylko. To też forma nauki pracy z kamerą, w nowym zespole ludzi. Dzięki występowi w M jak miłość nauczyłem się bardzo szybko, znacznie szybciej niż dotychczas, opanowywać i czytać tekst. Dyspozycyjność mózgu musi tu być najwyższa. Bywa, że w bardzo krótkim czasie trzeba poznać siedem scen, każda po dwie, trzy strony. Teraz uczę się ich w ciągu dwóch godzin. A nawet krócej (śmiech).

- A co z mitycznymi zarobkami w serialach?

- W serialu zarabiam miesięcznie drugie tyle, co w teatrze. Jestem bogatszy, ale nie bogaty. Kupiłem sobie dobry samochód. Domu za to raczej nie zbuduję.

- Mówi się, że aktorom serialowym łatwiej jest starać się o role filmowe. To prawda?

- Jest wręcz odwrotnie. Często reżyserzy filmowi, którzy uprawiają kino artystyczne, niekomercyjne, niechętnie biorą aktorów serialowych, gdyż ich twarze są zbyt opatrzone.

- Nie boi się Pan, że się opatrzy?

- Zastanawiałem się nad tym długo, parę tygodni, zanim przystałem na angaż do M jak miłość. To nie była łatwa decyzja. Konsultowałem się z innymi aktorami. Miałem jednak w gruncie rzeczy niewiele do stracenia jako aktor, który nie funkcjonował często w filmie i telewizji. Zgodziłem się i nie żałuję.

- Wrócił Pan, wraz z warszawskim teatrem Rozmaitości, do Krakowa, by w Starym Teatrze wystąpić w sztuce Krum w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Powiedział Pan kiedyś, że kilka lat temu uciekł z Krakowa, miasta, gdzie się Pan urodził. Co czuł Pan teraz, stając na deskach Sceny Kameralnej?

- Może przeżywałbym to mocniej, gdybym był młodszy. Nie traktuję tego jako wyzwania. Powoduje mną ciekawość - jak zareaguje krakowska publiczność oraz pierwszy zespół aktorski, który wysoko ceniłem, ale w którym czułem się obco? Powrót jest zawsze poruszający i bolesny. Mimo to jestem szczęśliwy, że gram tutaj.

- To wraca inny Jacek Poniedziałek?

- Może nie inny, to przecież ten sam człowiek. Może tylko dojrzał, zna lepiej siebie, swoje możliwości? Zmieniła się moja perspektywa na świat, na siebie w społeczeństwie. Uwolniłem się od bardzo wielu krakowskich tabu, odkąd przeprowadziłem się do Warszawy żyję swobodnie, tak jak chcę.

- Krum i Paweł z Trzeciego zdają się mieć wiele cech wspólnych.

- To podobne typy, choćby z racji wieku. Obaj podejmują absurdalny bieg do nieosiągalnego szczęścia. Targa nimi niepokój, wynikający z braku akceptacji siebie. Nie podoba im się życie, łudzą się, że gdzie indziej byliby lepsi, głębsi, ciekawsi. I Krum, i Paweł żyją mrzonkami. Różnica leży w tym, że Paweł zrobił karierę, jest snobem i japiszonem. Krum nie posiada nic. Jest niesamodzielny, zależny od matki, nie ma charakteru. Jedyne, co go wyróżnia, to dystans wobec środowiska i poczucie wyższości. Poza tym niszczy, rujnuje, cierpi, kłóci się. I ciągle mówi, mówi, mówi.

- Ile w tych bohaterach jest z Pana?

- Wszystkie cechy, które wymieniłem, są mi bliskie. Jestem mieszanką Kruma z Pawłem. Trochę snobem, trochę wrażliwcem, nieprzystosowanym, samotnikiem, trochę "donżuanem", zarozumialcem, a w środku bardzo kruchym człowiekiem. Podobieństw jest bardzo wiele. Przy pomocy Kruma i Pawła staram się o sobie mówić.

- Teatr jest dla Pana miejscem terapii?

- Nie należy tego rozumieć dosłownie. Nie jest seansem psychoterapeutycznym, ale pewnego rodzaju narzędziem oczyszczania się. Zdarza się to najczęściej podczas prób, kiedy wgryzamy się w postać i chcąc nie chcąc mówimy o swoich doświadczeniach. Dochodzi wtedy do pewnego ekshibicjonizmu psychicznego, w czasie którego oczyszczam się z bolesnych wspomnień, przeżyć, myśli.

Rozmawiał: RAFAŁ STANOWSKI
Dziennik Polski
16 marca 2005


Kadr z filmu Trzeci - Magdalena Cielecka i Jacek Poniedziałek

***

Jacek Poniedziałek

Poszerzamy obszary wolności

Telewizyjna widownia zna go z serialu "M jak miłość". Nazywany jest aktorem energetycznym. Na początku kariery wyrzucono go z Teatru im. Słowackiego w Krakowie, a po przejściu do Narodowego w Warszawie stracił w krakowskim Starym Teatrze główną rolę w "Ocalonych" Bonda. Pozbyto się aktora, który dziś jest podporą TR Warszawa (dawniej Rozmaitości). Największe sukcesy odniósł w spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego, grał Hamleta w Awinionie, występował w "Oczyszczonych" i "Dybuku" na najbardziej prestiżowych festiwalach na świecie. 11 marca wchodzi na ekrany kin "Trzeci" Jana Hryniaka z jego udziałem.

12 marca zagra pan w Starym Teatrze w Krakowie tytułową rolę w "Krumie" Hanocha Levina, we własnym tłumaczeniu. To powrót na scenę, gdzie przed laty nie doceniono pana...

Jacek Poniedziałek: Trochę niezręcznie czuję się w roli, którą mi pan wyznaczył. Mój powrót mogę rozpatrywać w kategoriach sentymentalnych, bo jestem krakusem - albo ambicjonalnych. Mówiąc brzydko: postawiłem na swoim. Będę na krakowskiej premierze bardzo ciekaw reakcji dawnych kolegów. Ale bez lęku, że im się nie spodoba. Bo, nawet jeśli tak będzie, już mnie to nie zaboli.
Kiedyś pana bolało?

Nie pasowałem do obowiązującego w teatrze kodu. Ale w tym jest wiele mojej winy. Ktoś mi wtedy powiedział, że ja nie wierzę w siebie, tylko w Stary Teatr. Bardzo mądra myśl. Przebudziła mnie z letargu. I gdy dostałem propozycję angażu w Narodowym w Warszawie, z radością na nią przystałem. Największy wpływ w czasach szkoły teatralnej miał na mnie Krystian Lupa. Mój typ wrażliwości pasował do jego wizji teatru. Ale jak na złość, kiedy już zostałem aktorem Starego, nie obsadzał mnie. Zagrałem jednak główną rolę w "Ocalonych" Bonda, z Magdą Cielecką. Debiutowała wtedy - graliśmy parę. To była właściwie zapowiedź tego, co robimy w warszawskich Rozmaitościach, bo Bond to pierwszy "brutalista". Sztuka w 1965 r. wywołała w Wielkiej Brytanii burzliwą dyskusję, która doprowadziła do zniesienia cenzury na Wyspach. W Starym grałem również diabły i duchy nocne, jednym słowem ciemne siły w "Dziadach" Jerzego Grzegorzewskiego.
Czuje pan przyciąganie tych ciemnych mocy?

Trochę tak. To jest jak z horrorami w kinie. Boimy się ich, ale jakoś lubimy to uczucie. Może w ten sposób podświadomie pozbywamy się innych lęków. Tych bardziej osobistych. Ale bez fałszywej skromności - uważam się za człowieka dobrego, o miękkim sercu.
Kiedy zaczął pan przyciągać mroczne siły?

O Jezu, wyjdzie na to, że jestem typem patologicznym. Nie chodzi mi o żadną fascynację złem, tylko o to, że każdy ma w sobie coś złego, czego się boi, co jest dla nas samych niezrozumiałe, obce i niebezpieczne. Jako dzieci bywamy czasem wyjątkowo okrutni. Nie jest to jednak okrucieństwo świadome. Gdybyśmy sobie uzmysłowili w dzieciństwie, co złego robimy, to byśmy na pewno tak nie postępowali. Ja na przykład wychowałem się w krakowskiej kamienicy, gdzie mieszkali prości ludzie. Kochałem zwierzęta, żyłem wśród nich. A jednak..., gdy na korytarzach parzyły się koty, sąsiadki pakowały je do pudełka po butach, wkładały kamień i wysyłały mnie z tym wszystkim nad rzekę. Miałem kilka lat, patrzyłem, jak pudełko tonie, całkiem bezmyślnie. Po dwóch latach, zwróciłem uwagę na płacz tonących kociąt i dopiero wtedy zrozumiałem, co robię - że zabijam. Dlaczego stare kobiety zlecały mi tę czarną robotę, dlaczego na to się godziłem? Może okrucieństwo jest ulokowane w nas tak głęboko, że nie zdajemy sobie z tego sprawy. A może to nie ma nic wspólnego z okrucieństwem, tylko zwykłą dziecięcą głupotą.
Stworzył pan z Krzysztofem Warlikowskim tandem, który otworzył polski teatr na nowe tematy. Jak je nazwać?

Nie ma kilku konkretnych tematów, są wielkie dylematy ludzkości, Szekspir, antyk albo miłość w obozie zagłady, jak w "Oczyszczonych" Kane. "Krum" jest zupełnie inny, to rzecz o przejściu...
Przez smugę cienia?

W pewnym sensie tak. Żyjemy w czasach przeczuć, planowania, bo tego wymaga od nas tempo współczesnego komunikowania się. Podobnie planuje się starość. Mamy koło czterdziestki, nasi rodzice są starzy lub już umarli, czujemy, że do śmierci dojrzewa następne pokolenie. To jest również taki moment w życiu, kiedy coś, co stanowiło naturalny napęd życia - miłość, przyjaźń, małżeństwa, związki - rozsypuje się. Bunt, przebijanie głową muru, burza i napór - wszystko mija, a nawet zaczyna nas śmieszyć.
W teatrze psychologicznym, po Czechowie, bohaterowie ukrywali myśli i uczucia, mówili o świecie tęsknot i marzeń. W "Krumie" wszyscy są bezwzględnie szczerzy. Taki sam jest wasz teatr.

W tym spektaklu chcemy zanurzyć się w żywiole życia. Pokazać narodziny i śmierć bliskich, marzenie o szczęściu, namiętności, bezsenne noce, nieprzystosowanie do miejsca, w którym się żyje, pierwsze poczucie pustki, lęk przed przemijaniem i niezgodę na swoje dotychczasowe życie. Levin jest piorunująco szczery. Tak jak nasz teatr. Myślę, że poszerzamy w nim obszary wolności w Polsce - mówienia tego, co najbardziej osobiste. Obalamy tabu ukrytych pragnień człowieka, jego lęków, skłonności i kompleksów - narodowych, religijnych, seksualnych. Konwencjonalny teatr, a właściwie konfekcyjny, mówił o tym w sposób nazbyt zawoalowany.
Rozmaitości stały się przedmiotem niespotykanego dotąd w Polsce ataku konserwatywnych mediów, aktorów i polityków. Panu oberwało się za goliznę w "Hamlecie". Ale po "Oczyszczonych" odbiór Rozmaitości zmienił się na lepsze.

O nich była największa awantura. Ale siła spektaklu, jego sukcesy międzynarodowe, popularność u publiczności i niezwykle silny oddźwięk w mediach - pomogły nam.
Jaką cenę pan zapłacił?

Chyba każdy przeżyłby strasznie artykuły, jakie o mnie pisano. Najbardziej bolesne były pierwsze ataki na "Hamleta". Na przykład Lucjan Kydryński napisał w "Przekroju", że Hamlet jest obleśnym p* i nic więcej nie można o nim powiedzieć. Fantastyczna recenzja, prawda? Podobne, monstrualnie napastliwe, ale bardziej subtelne w doborze słów, były recenzje innych tęgich głów. Byłem sfrustrowany. Ale Krzysztof nie poddawał się, cały czas pracował nad spektaklem, nawet wbrew silnemu oporowi części zespołu, który tracił wiarę. Niezwykła siła Warlikowskiego bierze się z osobistej perspektywy patrzenia na teatr. Jest długodystansowcem, premiera to jeden z etapów pracy. Dodawał mi siły i dzięki temu dotarliśmy do celu. Potem były "Bachantki", "Oczyszczeni", "Burza", zaczęło się układać. Dziś mamy pewność, że wybraliśmy właściwą ścieżkę.
Jak dziś odpowiada pan na pytanie, czy totalne obnażenie w "Hamlecie" i "Oczyszczonych" było konieczne?

Odarcie z kostiumu jest odrzuceniem wszelkich chwytów, którymi aktor się zasłania. Sara Kane pisze w "Oczyszczonych", że aktorzy grają nago i uprawiają seks. My tylko całujemy się, dotykamy. Dla drżenia, które jest wywołane w nas, aktorach - nagością, dla wzruszenia, a nawet pokazania wstydu - warto było się przełamać. Bez tego spektakl nie miałby energii, która uderza w publiczność. Niektórzy zżymają się na naszą postawę, bo tego wymaga tradycyjne wychowanie. Ale już niedługo przestanie ono obezwładniać naszą wyobraźnię. Już teraz widać, że z roku na roku stajemy się innymi ludźmi, otwartymi, tolerancyjnymi.
Gdy Rozmaitości stały się najbardziej znaną marką zbuntowanego polskiego teatru na świecie, mówi pan o poczuciu śmieszności dawnego buntu. Pojawiacie się coraz częściej w reklamach, a pan gra w serialu "M jak miłość". O co chodzi?

Nasz bunt nas nie śmieszy. On jest naszym dniem codziennym. Dlatego umiemy z nim żyć. My się buntujemy przeciw ciasnoście intelektualnej, przeciw życiu w syndromie oblężonej twierdzy. A jeśli chodzi o reklamy, seriale, cóż - jak długo mamy być artystami żyjącymi na materialnym poziomie sprzątaczek, bo nawet hydraulicy żyją lepiej niż aktorzy teatralni. Za reklamy i seriale najczęściej atakują nas dziennikarze, mający domy pod Warszawą, wielotysięczne pensje i honoraria. Z wysokości swoich rezydencji, siedząc przy laptopach, oczekują od aktorów, by byli szlachetni, uduchowieni, profesjonalni, ale za to biedni, bezdomni, głodni. Artysta, czyli dziad! To ich pomysł na nasze życie.
Co jakiś czas docierają echa ścierania się waszych poglądów w Rozmaitościach. Jaka przyszłość czeka teatr?

Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Ale nie pozabijaliśmy się, może tylko trochę się poraniliśmy. Wszyscy bardzo się kochamy i potrafimy to okazać. Spędzamy razem wiele czasu, także poza teatrem. Oglądamy filmy, imprezujemy. I tylko grupenseksu nie uprawiamy, co może zmartwi naszych wrogów! Rodzą się miłości, potem wygasają i powstają nowe związki. Pożyczamy sobie pieniądze. Nie zawsze jest dobrze, zdarzają się również ciche dni. Bo u nas jest jak w rodzinie i to w bardzo bliskiej rodzinie.

Jacek Cieślak
Rzeczpspolita
12 marca 2005



***

Jacek Poniedziałek

Nagi Poniedziałek

W Krakowie do Rynku mieliśmy trzy kilometry, ale to tak jakby było trzysta. Żyliśmy w strasznej nędzy, paliliśmy węglem, nie mieliśmy bieżącej wody ani toalet. Ojciec był kelnerem w Hotelu Francuskim, umarł, kiedy miałem cztery lata, matka wychowywała sama czworo dzieci. Pracowała w hucie na trzy zmiany, jej życie było koszmarem. Teatr jest dla mnie miejscem terapii, bo tam, skąd pochodzę, nie byłem słuchany

Co Pan robi w poniedziałki?

Powinienem odpoczywać, bo poniedziałek jest w teatrze dniem wolnym. Ale teatr, w którym pracuję - Rozmaitości - nie jest zwyczajnym teatrem. Kiedy przygotowujemy nowy spektakl, pracujemy na okrągło przez cały tydzień.

Nie kończycie próby punkt czternasta, jak w innych teatrach?

To właśnie odpowiada mi w Rozmaitościach, że tam nikt pięć po drugiej nie patrzy na zegarek i nie mówi: "Panie reżyserze, musimy odebrać dziecko ze szkoły albo dorobić w telenoweli".

Czy to znaczy, że życie poza teatrem dla Pana nie istnieje?

Uprawiam dużo sportu, ponieważ często gram role, które wymagają sprawności fizycznej. Chodzę na basen, ćwiczę na siłowni i uprawiam jogę. Na to zawsze muszę znaleźć czas.

A wakacje?

Wakacje spędzamy razem z Krzyśkiem Warlikowskim i Małgosią Szcześniak. Czytamy to, nad czym mamy pracować w następnym sezonie, dyskutujemy, robimy adaptacje, kłócimy się.

Jak to się dzieje, że grupa dorosłych ludzi poświęca cały swój czas na robienie teatru?

To jest wybór pewnej drogi, która polega na wspólnym życiu i wspólnej pracy. Być może przyczyna leży w naszych życiorysach. Wszyscy w Rozmaitościach jesteśmy w jakimś sensie rozbitkami. Każdy z nas poniewierał się po różnych teatrach w Polsce, część szuka przygody w filmie i telewizji. Nie jesteśmy najmłodsi, średnia wieku w zespole to 35-40 lat. Ale bardzo dobrze rozumiemy swoje miejsce w Polsce i coraz głośniej o tym mówimy.

Czy jest jakaś idea, pod którą podpisałby się cały zespół Rozmaitości?

Może to zabrzmi pompatycznie, ale wydaje mi się, że łączy nas poszukiwanie prawdy, i to zarówno o świecie, jak i o nas samych. Dlatego to, co robimy na scenie, ma charakter spowiedzi, często bardzo intymnej i drastycznej. Interesuje nas to, co dzieje się między ludźmi, przede wszystkim prawda o związkach emocjonalnych. Oczywiście nasze poszukiwania determinuje miejsce, w którym żyjemy. W Polsce bycie szczerym nie przychodzi łatwo.

Zależy komu, aktorzy telewizyjni nie mają jakoś nic do ukrycia przed czytelnikami kolorowych czasopism.

Mówię o prawdziwej szczerości, a nie o skandalach na użytek brukowej prasy.

Pochodzi Pan z Krakowa?

Tak, ale nie z tego bogatego, inteligencko-mieszczańsko-artystycznego Krakowa. Wychowałem się w dzielnicy Olsza II, do Rynku mieliśmy trzy kilometry, a to tak jakby było trzysta. Aura małego miasteczka. Na sąsiednie pogomułkowskie bloki patrzyłem z zazdrością, jak na lepszy świat, bo my paliliśmy węglem, nie mieliśmy bieżącej wody ani toalet. Na pewno to nie było miejsce, w którym na dziecko się dmucha i chucha, musiałem sobie radzić sam. Mój ojciec był kelnerem w Hotelu Francuskim, umarł, kiedy miałem cztery lata, matka wychowywała sama czworo dzieci. Pracowała w sklepie, potem w hucie szkła na trzy zmiany, jej życie było koszmarem. Właściwie cały czas jej nie było, a kiedy przychodziła, to tak zmęczona, że nie mogła się nami zająć. Żyliśmy w strasznej nędzy, co miesiąc przychodził ten dzień, że trzeba było pojechać do cioci po pieniądze.

Wszystko ściągało w dół. To tkwi we mnie do dzisiaj.

Jak Pan w takim razie przeszedł te trzysta kilometrów z Olszy do szkoły teatralnej?

Sam nie wiem, jak to się udało. Kiedy kończyłem podstawówkę, pani pedagog szkolna uznała, że skoro jestem z biednej rodziny, to powinienem zdobyć "intratny" zawód, a tym zawodem jest elektronik. "Będziesz naprawiał telewizory" - powiedziała mi i kazała iść do technikum. Nie zwróciła uwagi, że jestem słaby z przedmiotów ścisłych, no i oczywiście nie przyjęli mnie. Wylądowałem w zawodówce, nawet nie elektronicznej, ale telekomunikacyjnej: uczyli nas, jak ciągnąć kable. Potem skończyłem trzyletnie technikum, jak to wtedy mówiono, "na podbudowie szkoły zawodowej", co się długo za mną ciągnęło i było kolejnym moim kompleksem. Dzięki temu jednak mogłem zrobić maturę i iść na studia do szkoły aktorskiej.

Stwarza Pan obraz siebie jako ofiary.

Nie skarżę się i nie narzekam, przecież z tego wszystkiego wyszedłem! Jeżeli cokolwiek osiągnąłem, tym bardziej mnie to cieszy.

To był zbieg okoliczności czy efekt własnej pracy?

Miałem szczęście spotkać odpowiednich ludzi, którzy zmienili moje myślenie. Na początku lat 80. fascynowałem się zespołem Maanam, byłem oszalałym fanem Kory. Odważyłem się kiedyś, podszedłem do niej i przedstawiłem się. Miałem wtedy 17 lat, zaprzyjaźniliśmy się. Była elektryzująca, niesamowita, miała ogoloną głowę i śpiewała "Żądzę pieniądza" i "Boskie Buenos", znałem jej wszystkie piosenki na pamięć, to były moje pierwsze ekstazy artystyczne. Kora wpłynęła na moje myślenie o świecie, zobaczyłem inną Polskę, inne możliwości realizacji siebie w tym smutnym, szarym kraju. Potem w szkole teatralnej spotkałem Krystiana Lupę i Krzyśka Warlikowskiego. I te spotkania zupełnie zmieniły moje życie.

A skąd się wziął pomysł na aktorstwo?

Chyba z występów na akademiach, byłem najlepszy w szkole w klepaniu wierszyków. Miałem praktykę, bo szkoła nosiła imię Broniewskiego, więc ciągle była okazja. Recytowałem "Piękna jesteś, rzeko Wisło", a nauczycielki słuchały ze łzami w oczach. W szkole średniej założyliśmy teatr, w którym wystawiliśmy "Zwierzęta hrabiego Cagliostro" Bursy, później poszedłem za ciosem i wystartowałem w ogólnopolskim konkursie recytatorskim. Zająłem drugie miejsce w kraju i doszedłem do wniosku, że jakiś talent chyba mam.

Jak takie dzieciństwo odciska się dzisiaj?

Ludzie się oburzają, kiedy to mówię, ale teatr jest dla mnie miejscem terapii, bo tam, skąd pochodzę, nie byłem słuchany. Scena daje mi możliwość mówienia do wielu ludzi. Poza tym jest mi o wiele łatwiej zagrać i zrozumieć postaci tragiczne, które są zdeterminowane przez swój los.

Takie jak Hamlet?

Na przykład.

Pański Hamlet w przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego miał rzeczywiście więcej cech proletariackich niż królewskich. To nie był Hamlet z Elsynoru, ale z Olszy II. Można tak powiedzieć?

Nikt go tak nie nazwał, ale podoba mi się to określenie. Pamiętam, jak Krzysiek na pierwszej próbie powiedział coś, co trochę mnie zabolało, ale cóż, miał rację. Opowiadał, co kto będzie grał, i kiedy doszedł do głównej roli, podniósł wzrok na mnie i powiedział: "No, a Hamleta zagra nasz biedny Jacek". I z tym poczuciem próbowaliśmy. Miałem zagrać człowieka niedoskonałego, zdeterminowanego przez warunki, w których się wychował.

A więc znów ofiara losu!

Nie ma się z czego śmiać. Zresztą mój Hamlet nie litował się nad sobą, tylko walczył! Ta rola rozwijała się bardzo długo.

Krzysiek wyjechał do Niemiec coś reżyserować, a ja całkowicie się zmieniłem. Ogoliłem głowę na łyso, przestałem realizować uwagi reżyserskie, a zacząłem wgryzać się sobą w postać. Dałem mu energię kogoś, kto wyszedł z nędzy i potrafił przezwyciężyć niechęć otoczenia. Pomogły mi także złe recenzje po premierze i nieprzyjemna atmosfera w środowisku. Zacisnąłem zęby i walczyłem.

Mówił Pan, że Rozmaitości to grupa poszukiwaczy prawdy. Hamlet jest także poszukiwaczem prawdy, tyle że o śmierci swego ojca. Demaskuje kłamstwo Klaudiusza, swojej matki, tnie bezkompromisowo rzeczywistość żyletą po oczach, ale jednocześnie ma różne rzeczy na sumieniu, na przykład Ofelię.

Albo to, co robił w Wittenberdze z Rosenkrantzem i Guildensternem.

No właśnie, czy ten moralista nie jest trochę zakłamany?

Dla mnie Hamlet jest przede wszystkim nieprzystosowany. Tylko człowiek nieprzystosowany może piętnować rzeczywistość, bo nie ma nic do stracenia. Hamlet nie ma wiary w siebie, jest za słaby, żeby ujawnić do końca, kim jest w relacji z matką, z kobietami. Ale ta słabość jest zarazem jego siłą.

W najsłynniejszej scenie tego przedstawienia Hamlet przychodzi do swej matki nago. Ta scena wywołała największe oburzenie i najwięcej protestów.

Kiedy po raz pierwszy na próbie wyszedłem nagi na scenę, Staszka Celińska, która gra moją matkę, była cała czerwona, łzy jej stanęły w oczach, strasznie ją to poruszyło. Zrobiłem to z desperacji, bo nie mogliśmy tej sceny ruszyć. To, że się przed nią obnażyłem, podziałało na nas nieprawdopodobnie. Nagle coś zaczęło się dziać, emocje fruwać. W scenie z Gertrudą, łamiąc wszystkie konwencje, jestem paradoksalnie silniejszy. Wstyd jest po drugiej stronie, to Gertruda powinna się wstydzić. A zarazem nagość ma tu metaforyczny sens: to jest naga prawda, Hamlet staje przed nią nagi, jak nowo narodzone dziecko, a zarazem jak kochanek, i mówi: "Ty nie potrafisz być sobą, nie potrafisz żyć poza erotyką, jesteś niewolnicą swoich popędów, swojego ciała i przez to doprowadziłaś do śmierci męża".

Niektórzy widzowie i krytycy odbierają jednak Pańską nagość dosłownie.

To nieprzyjemne. Interwencje ze strony widowni zdarzały się często Najbardziej spektakularna miała miejsce dwa czy trzy miesiące po premierze.

Gramy scenę z Gertrudą, wchodzę. Czasem na początku pojawiały się rechoty, ale wytrzymywaliśmy i szliśmy dalej. Po zabiciu Poloniusza wracam do matki i kładę się na podłodze, nagle odzywa się jakiś przerażający krzyk z widowni: "Nie, no tego już za wiele. Czy to jest teatr, czy burdel? Czy naprawdę potrzeba gołej d***, żeby powiedzieć, że król jest nagi?". Śmiech. Leżę na podłodze, wstrząśnięty po zamordowaniu Poloniusza, Staszka ciężko dyszy, wszyscy potwornie przejęci dramatem nie wiemy, co robić dalej. Próbujemy jeszcze raz się skupić i znów ten samo głos: "Bardzo proszę, żeby pan włożył majtki". Znowu rechot na widowni, scena wydłuża się niebotycznie. W życiu nie przeżyłem czegoś takiego, naprawdę poczułem się goły. Zacząłem się zasłaniać, przestałem być Hamletem, byłem Jackiem Poniedziałkiem, który się nago popisuje przed 250 osobami. Zszedłem ze sceny, schowałem się za przepierzenie. Marek Kalita - Klaudiusz - mówi do mnie błagalnym szeptem: "Jacuś, proszę cię, wyjdź". Ja na to: "Nie ma sensu, dla kogo my gramy". Widzowie to słyszą, cisza. Teraz odzywa się Czarek Kosiński, który grał Ducha: "Hamlecie, Hamlecie, wyjdź". W końcu znalazłem odrobinę siły, zgasili światło, znów wychodzę, gramy, padają teksty Szekspira i znowu odzywa się ta kobieta: "Proszę pana, czy dziecka trzeba do tego, żeby powiedzieć, że król jest nagi? No powiedz, dziecko, co robimy". I odzywa się głos dziesięcioletniego chłopczyka: "Hamlecie, ubieramy się i gramy dalej". Wtedy w końcu ktoś z widzów zareagował: "Jak się pani nie podoba, niech pani wyjdzie", a ona na to: "Zapłaciłam za bilet i nie wyjdę, chcę oglądać do końca". I tu rozległy się frenetyczne brawa, które przełamały sytuację. Poczuliśmy, że cała widownia jest za nami, dostaliśmy takiej energii, że zagraliśmy chyba najlepsze przedstawienie.

A kobieta? Wyszła?

Chyba w końcu trzasnęła drzwiami. Ale to nie był jedyny incydent. Innym razem zdarzyło się, że grupa licealistów tak rechotała i głośno komentowała moje szczegóły anatomiczne, że przerwałem i powiedziałem do nich: "Czy wam się wydaje, że to jest telewizor i ja nie słyszę, co mówicie?". Zmroziło ich, nie spodziewali się, że aktor może zejść z ekranu, jak w "Purpurowej róży z Kairu", i coś do nich powiedzieć. Do końca cisza była jak makiem zasiał.

A gdyby Pan zobaczył gołego faceta na scenie w Krakowie w 1980 roku?

Nie wiem, pewnie byłbym czerwony ze wstydu. Ale ja nie jestem dobrym przykładem do udowodnienia pańskiej tezy. Ja w teatrze zawsze uciszałem innych, narażając się na śmieszność. Zresztą takie reakcje nie biorą się ze złych intencji, ale z braku świadomości. A w to, co my pokazujemy na scenie, wpisane jest oczywiście pewne ryzyko. I my się tego ryzyka nie boimy.

W wielu spektaklach Pan występuje nago lub półnago, jak w "Oczyszczonych" czy "Burzy". Zastanawiam się, czy nagość nie stała się dla Pana kostiumem?

Muszę to zmienić, też mnie to zaczyna irytować. Ostatnio Krystian Lupa postanowił mnie rozebrać w "Stosunkach Klary" i powiedział o tym już na pierwszej próbie. A nie da się odmówić takiemu reżyserowi jak on.

Bo tak naprawdę nagość działa tylko raz. Kiedy Stanisława Celińska obnażyła się w "Oczyszczonych", gdzie gra rolę tancerki z peep-show, dla wielu widzów to był szok, bo widzieli w niej dotąd rozkoszną, dowcipną panią w średnim wieku. To było nieprawdopodobne przeżycie. Przez to, że odsłoniła swoje ciało, stała się tragiczna postacią.

W "Oczyszczonych" rzeczywiście moja nagość jest kostiumem, ale ten dramat jest odrębną kategorią. Gdyby porównywać to, co napisała Sarah Kane, z tym, co zrobiliśmy na scenie, to jesteśmy przy niej grzecznymi chłopakami i dziewczynkami. Jej sztuka wystawiona wiernie według zaleceń autorki nadawałaby się tylko do ostrego sex- -shopu sadomasochistycznego.

Dlaczego wystawiliście ją w złagodzonej wersji?

Nie złagodziliśmy jej, tylko użyliśmy metafory. Mamy w Rozmaitościach jeszcze jedno słowo, które również może zabrzmieć nieco pompatycznie, mianowicie misja. Rzeczywiście, oswajamy ludzi z tym, o czym się nigdy w Polsce nie mówi na głos, z erotyką, z nagością, z człowieczeństwem po prostu. Nie jesteśmy przecież skoncentrowani wyłącznie na ciele. Ono nam tylko służy do przekazywania istotnych treści. Nie chcę dorabiać ideologii...

Ale chyba Pan jednak dorabia. Ta pani od Hamleta mogłaby zapytać: jaka misja? oswajania z gołymi tyłkami?

Nie upraszczajmy! Mówimy o duszy i o świadomości! Przede wszystkim o świadomości. Człowiek, który udaje, że nie ma ciała i nie pożąda, usiłuje wyprzeć się miłości i sobie oraz innym odebrać do niej prawo! Poza tym nie zaprzeczy pan, że nagość, zwłaszcza męska nagość, jest w Polsce strasznym tabu? Nie wiadomo, dlaczego nikt nie protestuje, kiedy na scenie reżyserzy rozbierają aktorki, a kiedy mężczyzna pokazuje swoje ciało, od razu buduje się nieczysty, homoseksualny kontekst.

No tak, przecież Kazimierz Kutz niemal w każdym przedstawieniu rozbiera jakąś aktorkę, i to w Teatrze Narodowym, ale nikomu nie przychodzi do głowy żądać, żeby się ubrała.

Dlaczego ci sami ludzie, którzy ślinią się, patrząc na biust w Narodowym, oburzają się na męską nagość w Rozmaitościach? My chcemy mówić o człowieku "w całości". Dlaczego mamy pomijać tę sferę, której spychanie na społeczny margines prowadzi tylu Polaków do frustracji, lęków, agresji. Polacy są tacy agresywni między innymi dlatego, że nikt im nie powiedział, że mają prawo kochać, kogo chcą, i mają prawo pożądać, i mają prawo to pożądanie realizować. I że robiąc to, nie są grzesznikami i nie będą się smażyć w piekle!

Ale jest chyba jeszcze jedna strona tej, jak to Pan nazwał, misji, mianowicie w Rozmaitościach gracie wiele sztuk, w których występują postacie homoseksualistów. "Oczyszczeni" są historią miłości dwóch gejów, "Beztlenowce" Villqista to opowieść o dwóch homoseksualistach, którzy wychowują dziecko.

Nie sądzę, aby chodziło tu o propagowanie określonych postaw seksualnych. Celem jest tu oswajanie ludzi z innymi i nie jest istotne, czy to są chorzy na raka, panny z dzieckiem, geje czy Żydzi. Bardzo lubię grać "Beztlenowców", bo to jest takie maleńkie ognisko prawdy. Niech pan wierzy, że mam poczucie misji. Nie tylko dlatego, że postać, którą gram, jest mi bliska, ale że coś tą rolą zmieniam. Najcudowniejszym momentem przedstawienia są ukłony. Spojrzenia ludzi, którzy patrzą na nas z taką czułością, jakby chcieli nam powiedzieć: w porządku, kochamy was, akceptujemy, współczujemy z wami, porusza nas wasza historia - to najpiękniejszy moment w mojej pracy. Niezwykły moment wspólnoty. To mi daje siłę poza teatrem, bo na ulicy czuję się zbyt słaby, żeby być do końca szczerym.

Dlaczego?

Dlatego, że ludzie w Polsce ciągle boją się obcości, tego, co w nich samych nie jest poznane. Dlatego są agresywni w stosunku do Żydów, Niemców, gejów, panny z dzieckiem i tak dalej. Ludzie boją się, bo im to za bardzo przypomina, że sami w głębi duszy są trochę inni, że mają głębokie niewyrażone i niezrealizowane nigdy marzenia. Co jest naturalne i powszechne, ale oni o tym nie wiedzą. Wojciech Eichelberger napisał w książce "Elementarz", że ojcowie w Polsce rzadko przytulają swoich synów, ponieważ boją się, żeby nie ujawniła się jakaś karygodna skłonność. Przez co ich synom przez całe życie czegoś brakuje. To absurd!

Zgoda, Polacy nie chorują na nadmiar tolerancji. Ale z drugiej strony czy nie uważa Pan, że teatr idealizuje ten problem? Geja pokazuje się w Rozmaitościach jako ofiarę, jak w "Oczyszczonych", gdzie bohaterów torturuje Tinker, obcina im ręce, podrzyna gardła.

Nieprawda. Tinker torturuje wszystkich, którzy ulegają miłości. Homoseksualizm jest tam użyty po to, aby wzmocnić, skondensować wrażenie, że miłość jest w tym świecie zakazana. A u Villqista w ogóle nie chodzi o ofiary, to jest sztuka o rozpadzie związku. Dlatego tak działa na ludzi, bo opowiada o dwóch mężczyznach, którzy przeżywają takie same problemy, tak jak para damsko-męska - wychowują dziecko, przechodzą kryzys. Postać, którą gram, nie obwinia społeczeństwa. Ludzie nie muszą nam współczuć dlatego, że jesteśmy zaszczutymi gejami, ale że w naszym związku są jakieś zawirowania i nie radzimy sobie z emocjami. Homoseksualizm to w gruncie rzeczy tylko pejzaż tego związku.

Nie pomyślałby Pan jednak, że następnym krokiem powinna być sztuka, w której ten "inny" będzie pokazany krytycznie? Gdzie Żyd będzie winny kradzieży, homoseksualista popełni zbrodnię, panna z dzieckiem będzie niedobra dla tego dziecka. Bo wtedy dopiero będziemy mówić o normalności. To będzie dopiero próba dla tolerancji. Wtedy przekonam się co do tej misji, o której mówiliśmy na początku.

Zgadzam się z panem. Ale na razie jest chyba na to w Polsce za wcześnie.

Zbliża się premiera "Dybuka", o której już się mówi, że wyrasta z doświadczenia Jedwabnego. Czy to nie będzie kolejne przedstawienie o ofiarach nietolerancji?

Myślę, że nie. O Jedwabnem mówiliśmy raczej przy okazji "Burzy". "Dybuk" nie będzie przedstawieniem o nietolerancji, ale o zdradzie. Bohaterem jest Żyd, prymitywny dorobkiewicz, który odwraca się od swojej tradycji, bo tak jest mu wygodniej. Gdyby był wierny kulturze i tradycji żydowskiej, to nie złamałby słowa danego swojemu nieżyjącemu przyjacielowi i wydałby córkę za jego syna, Chanana.

Mówi Pan o sztuce An-skiego, napisanej na długo przed Holocaustem. Ale druga część przedstawienia oparta jest na współczesnym reportażu Hanny Krall, o Amerykaninie, w którym odzywa się duch zgładzonego w Holocauście dziecka.

Pan ocenia nasze intencje z punktu widzenia inteligenta z wielkiego miasta, ale proszę spojrzeć na całe społeczeństwo. Jak wielu Polaków myśli kategoriami antysemickimi, nawet często nie zdając sobie z tego sprawy? Nie znają Dmowskiego ani Piaseckiego, nie widzieli nigdy na oczy żadnego żydowskiego lichwiarza, który jest ulubionym motywem polskich fundamentalistów. A mimo to używają tamtej ideologii.

My przywołujemy Dybuka tamtej rzeczywistości, która została zamordowana. Na co dzień nie myślimy o tym, nie zdajemy sobie sprawy z rozmiarów tragedii. Jedna dziesiąta polskiego społeczeństwa zniknęła, razem z liczącą tysiące lat kulturą materialną, artystyczną, filozofią. Staliśmy się wskutek tego jednolitym i strasznie nudnym społeczeństwem, w którym wszyscy są tacy sami. Dużo jeździliśmy z Krzyśkiem i Małgosią w latach 90. po Polsce śladami starych szlacheckich dworków, pałaców i synagog. Chcieliśmy uciec od tej polskiej jednolitości.

To szokujące, jak niewiele zachowało się z dawnej kultury materialnej. Z tego tygla, jakim przez całe wieki była Polska. Dla mnie to był szok, nigdy nie rozmawialiśmy o tym w rodzinie, nie mówiąc już o kościele i szkole. Ale najbardziej zdumiewające było napięcie, jakie rodziło się w przypadkowo spotkanych ludziach, kiedy pytaliśmy, którędy do synagogi. Od razu patrzą na pana jak na Żyda, który przyszedł odbierać majątek. Zwłaszcza u starszych ludzi silna jest ta podejrzliwość.

Jak Pan się wtedy czuł?

Jak to jak? Czułem się oczywiście Żydem. Tak samo się czuję, kiedy ktoś opowiada antysemickie dowcipy. Mówię wtedy, że jestem Żydem, i rozmowa zmienia się diametralnie.

Chcemy w "Dybuku" wstrząsnąć ludźmi i uświadomić im, że było tu kiedyś inaczej. Naszym celem jest wzruszyć widzów historią żydowską, samą w sobie, bez kontekstu antysemickiego i bez ofiar. Wierzę, że to może złagodzić antysemickie nastroje. Wie pan, może to porównanie zabrzmi dziwnie, ale najlepszym filmem o gejach, jaki widziałem, była "Klatka dla ptaków", komedia, na której bawią się wszyscy, niezależnie od wieku, doświadczenia, preferencji seksualnych i poglądów. Chodzi o to, by ludzie poczuli, że wszyscy mają coś wspólnego.

Jacek Poniedziałek - główne role:

1995. Spodek w "Śnie nocy letniej" Szekspira, reż. Karin Beier, Schauspielhaus, Duesseldorf,

1996. Len w "Ocalonych" Bonda, reż. Gadi Roll, Stary Teatr, Kraków

1999. Hamlet w "Hamlecie" Szekspira, reż. Krzysztof Warlikowski, Rozmaitości, Warszawa

2001. Penteusz w "Bachantkach" Eurypidesa, reż. Krzysztof Warlikowski, Rozmaitości, Warszawa

2001. On 1 w "Beztlenowcach" Villqista, reż. Ingmar Villqist, Rozmaitości, Warszawa

2001. Rod w "Oczyszczonych" Kane, reż. Krzysztof Warlikowski, Rozmaitości, Warszawa

2003. Stefano w "Burzy" Szekspira, reż. Krzysztof Warlikowski, Rozmaitości, Warszawa

2003. Hejnech/Samuel Kerner w "Dybuku" An-skiego i Hanny Krall, reż. Krzysztof Warlikowski, Rozmaitości, Warszawa

Roman Pawłowski
Gazeta Wyborcza
25 września 2003








Podziwiam go za to,że w tym purytańskim,zacofanym kraju nie bał się powiedzieć,ze jest homoseksualistą.Mój respekt,panie Jacku!
Ja też go podziwiam przede wszystkim za odwagę, a jako aktor...jest mi raczej obojętny
Nie da się ukryć, że odwaga to była - mnie akurat specjalnie nie interesuje to czy jest gejem czy nie, jego publiczne wyznanie niespecjalnie mnie poruszyło... Natomiast aktor nawet niezły, interesujący przedstawiciel pokolenia 40-latków...

Gej, wesołek, kolorowy ptak...
- Może homofobia to za duże słowo, ale dla przeciętnego Polaka homoseksualizm jest tematem tabu. Politycy i media wykorzystują nastroje społeczne dla swoich celów, jednocześnie istnieje blokada odnośnie dyskusji parlamentarnej np. na temat związków partnerskich - mówi JACEK PONIEDZIAŁEK, aktor TR Warszawa.

«Tomasz Kamyk: Jakie znaczenie w procesie łamania tabu homoseksualizmu ma tzw. outing?

Jacek Poniedziałek: Ujawnianie się ludzi, zwłaszcza powszechnie znanych, szanowanych, cenionych, darzonych sympatią, kojarzących się z nieosiągalnymi sferami życia, oswaja prostych ludzi z tym tematem.

Jeżeli ktoś darzy sympatią serialowego bohatera, którego Pan gra, może polubić opcję seksualną, którą Pan reprezentuje?

Nie wprost polubi, ale zaakceptuje.

Temat marketingu skierowanego do homoseksualistów jest w Polsce przemilczany. Czy myśli Pan, że outing osób publicznych może się przyczynić do większego otwarcia marketerów?

W sposób oczywisty tak. Na Zachodzie, np. w Niemczech, Anglii czy Danii jest cała masa sklepów skierowanych tylko i wyłącznie do gejów. Jest specyficzny rodzaj gustu i pewien specyficzny rodzaj firm, które pod te gusta produkują i komunikują się z tym rynkiem.

Może to dobry start. Dla środowiska homoseksualnego stał się Pan ikoną...

Z pewnością. Występuje u nas pewna niechęć i nietolerancja wobec tej inności. Może homofobia to za duże słowo, ale dla przeciętnego Polaka homoseksualizm jest tematem tabu. Politycy i media wykorzystują nastroje społeczne dla swoich celów, jednocześnie istnieje blokada odnośnie dyskusji parlamentarnej np. na temat związków partnerskich. Jako argument podawane są przypuszczenia na temat liczby homoseksualistów, z których wynika, że jest nas bardzo mało.

Ale z drugiej strony pojawiają się "przypuszczenia" na temat liczby homoseksualistów serwowane przez działaczy ruchów gejowskich. Te są zawyżone.

Dlaczego zawyżone?

Dlatego, że nie opierają się na konkretnych badaniach. Według tych ruchów, homoseksualiści stanowią nawet 10 proc. populacji, gorzej z podaniem źródła danych. Prof. Dariusz Doliński ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej stwierdził, że według nauki seksuologii stanowią oni średnio 1-2 proc populacji.

Sądzę, że 10 proc. to potencjał, ludzie, którzy mają taką skłonność. Natomiast ci, którzy realizują to w praktyce może faktycznie stanowią kilka procent. Wielu z nich nie odkrywa nawet przed sobą tej skłonności. Inni homoseksualne kontakty tłumaczą chęcią realizowania własnych fantazji.

Homoseksualiści chcą homoseksualnych reklam, choć stanowią być może tylko narzędzie marketingowe do napędzania klientów "snobujących na gejów".

Dla mnie nie ma znaczenia, że będziemy narzędziem marketingowym. Będę się natomiast śmiał i cieszył jak niezależnie od powodu, takie reklamy się pojawią. Będzie to dowodem, że jeśli chodzi o biznes i marketing zbliżyliśmy się do standardów zachodnich.

Firestone prowadzi marketing dla klientów homo, choć opony z pewnością nie mogą mieć cech, dla których będą szczególnie atrakcyjne dla homoseksualistów...

Poprzez plotkę, rozmowę, posty w internecie następuje obieg informacji. Zatem jeśli jakiś gej zapyta innego, jakiej marki opon używa i usłyszy w odpowiedzi, że Michelin, może natychmiast powiedzieć, że istnieje firma, która produkuje z myślą o gejach. Ktoś się może stukać w czoło, ale to zostanie natychmiast podchwycone i duża część gejów będzie się tym kierowała. Na podobnej zasadzie amerykańscy Żydzi bojkotują produkty firmy Tommy Hilfiger, której szef powiedział w wywiadzie, że nie szyje ubrań dla Żydów, Arabów i Murzynów...

Z kolei szef marketingu Absoluta powiedział, że jak ktoś nie akceptuje nastawienia gay friendly tej firmy nie musi być jej klientem...

Voila! Na Zachodzie obowiązuje poprawność polityczna, a u nas nie...

No właśnie, obowiązuje, ale nie zawsze jest mądra.

Może nie jest mądra, ale obowiązuje. Ale nie oceniajmy, to jest pewne zjawisko...

Które do nas też się wkrada. Elementy poprawności stopniowo przenikają do Polski. Dotyczy to też ruchów gejowskich, sposobu manifestowania poglądów, domagania się większych praw. Obecnie w USA standardem jest wprowadzanie homoseksualizmu do seriali, filmów, a nawet bajek dla dzieci. Czy to w porządku?

Rozumiem, że według pana to rodzaj opresji ze strony środowiska homoseksualnego. A wprowadzenie do kultury masowej tych elementów jest po to, by uczyć tolerancji od najmłodszych lat. Dzięki temu nie będzie patologii, homofobii, napiętnowania ludzi, którzy są inni. Jestem zwolennikiem kształtowania opinii od dziecka. To nauczanie tolerancji, a nie nachalna promocja czegoś, co nie wymaga promocji. Polska polityka była poprawna politycznie, kiedy była zależna od Kwaśniewskiego. Dzisiaj nie będzie poprawna tylko awanturnicza.

Większość ludzi, których znam, spotykam, z którymi pracuję raczej nie wypowiedziałoby publicznie negatywnej opinii na temat gejów. Czy to nie jest poprawność?

A ja spotykam takich ludzi codziennie, bije od nich ironia, kpina, rodzaj dystansu, niesmaku, a niekiedy nawet agresja.

Czy to nie jest po części winą środowiska homoseksualnego i jego działań? Czy akceptuje Pan ludzi, którzy wypuszczają na społeczeństwo rakiety?

Jakie rakiety?

Takie, jak np. publiczne wypowiedzi obrażające Kościół Katolicki i katolików, jak rozważanie możliwości adopcji dzieci i wreszcie manifestacje z hasłami godzącymi w ukształtowane społecznie standardy.

Manifestacje są po to, aby pokazać, że jesteśmy normalnymi ludźmi, że jesteśmy kolorowi, pokojowo nastawieni do świata, lubimy muzykę i lubimy się bawić. Przecież stówo "gay" znaczy także; wesołek, kolorowy ptak, ktoś, kto wiecznie się bawi. Na Zachodzie manifestacje są często najważniejszą imprezą roku.

Jak na polskie warunki ekstremalną...

Tu jest inny klimat, kto się będzie rozbierał?

Ale klimat się zmienia, całe działania środowiska zmierzają do większej akceptacji tych zachowań.

Ja mówię o klimacie w wymiarze pogodowym. Jest za zimno żeby się rozbierać.

... Więc polscy konserwatyści mogą spać spokojnie?

Niektórzy z naszych przedstawicieli reprezentują poglądy skrajnie lewicowe. Ale homoseksualiści także różnią się poglądami. Ja też wyznaję lewicowy światopogląd, ale bliżej mi do centrum. Uważam, że bardzo ważna jest tradycja i religia. Cenię otwartych, religijnych ludzi, ale nie popieram religijności, która jest rodzajem fanatyzmu, syndromu oblężonej twierdzy, sprowadzającej się do przekonania, że ktoś chce odebrać nam tradycję. Po prawej stronie także jest wiele opcji, także faszyści z Młodzieży Wszechpolskiej.

Na ostatniej Manifie Młodzież Wszechpolska namawiała do modlitwy, zaś neofaszyści stali z boku otoczeni szczelnym kordonem policji. To jednak chyba dwie różne organizacje...

Ale na ujawnionych zdjęciach widzieliśmy jak jej członkowie salutowali po hitlerowsku. Zdaję sobie sprawę, że nie robili tego publicznie, ale to też o czymś świadczy.

Wróćmy do gejów. Oni też między sobą wymieniają jakieś gesty. Geje są nastawieni na dwie rzeczy - na miłość albo na seks.

To miało być ironiczne?

Nie, tak jest faktycznie. Ale świry i ekstremiści występują oczywiście z każdej strony. W przypadku gejów wynika to z tego, że wiele razy byli upokorzeni, pobici, wyśmiewani, musieli się ukrywać. Skrywanie emocji doprowadza w końcu do wybuchu.

Czy wysoki status materialny przeciętnego geja to mit? Jeśli nie, to proszę wytłumaczyć, z czego on wynika? Czy istnieje coś takiego jak gejowska solidarność, np. przy szukaniu pracy?

Statystyki pokazują, że jesteśmy bardziej wykształceni niż przeciętna w społeczeństwie. Wysokie ambicje i aspiracje powodują, że staramy się znaleźć jak najlepszą pracę. Wynika to z ciągu do wiedzy. To lęk przed byciem robotnikiem, czyli znalezienia się w środowisku, gdzie nikt nas nie będzie rozumiał. Przeciętnego geja nie interesuje więc praca fizyczna. Lubimy dobrze się ubierać, być w towarzystwie, mamy rozdmuchane życie seksualne, wielu partnerów w życiu, więc trzeba bardzo o siebie dbać. Mówiąc krótko, p* są nastawione do życia bardzo materialistycznie. Pomagają sobie na wzajem tylko wtedy, jeśli naprawdę bardzo mocno się przyjaźnią.

Słyszałem ostatnio historię o "dresiarzu", który zapuścił włosy, poszedł do fryzjera i prosił: "na geja". Szukał akurat pracy...

To śmieszne. Wystarczy wejść do knajpy, klubu czy dyskoteki gejowskiej na Zachodzie, żeby zobaczyć, że przeważają wśród nich łysi faceci, ubrani w skóry goście z irokezami, dobrze zbudowani z licznymi tatuażami. "Na geja" to klisza społeczna ludzi, którzy nie mają wiele wspólnego ze środowiskiem homoseksualnym. A to się nie zgadza z tym, co jest...

A co jest?

Jest kult męskości, a nie zniewieścienia.

Dlaczego są to media pornograficzne?

Może nie zupełnie pornograficzne, ale erotyczne.

Kto zatem może uchodzić w tym środowisku za ikonę, której udział np. w reklamie zwiększyłby szansę dotarcia do klienta homoseksualnego?

Postawiłbym na Cher, to mocna kobieta o niskim głosie, która śpiewa o miłości i zabawie. W środowisku popularny jest zespól Red Hot Chilli Peppers, którego członkowie lubią się rozbierać, a także Eminem - jako totalny homofob wytworzył wokół siebie mit, że sam jest gejem. W Polsce za ikony można uznać takie postaci jak: Maciej Zakościelny, Paweł Małaszyński, Reni Jusis, Justyna Steczkowska, Edyta Górniak, Michał Żebrowski, Borys Szyc, Krystyna Prońko, Alicja Majewska... i oczywiście ja. Każdy inny, każdy z innego powodu, innym kluczem. Ale "na targecie" są także... "dresiarze". Wystarczy prześledzić anonse towarzyskie, w których można znaleźć wielu dresiarzy czy skaterów, którzy siebie proponują.

Zna Pan jakieś media gejowskie? Oczywiście!

A wyłączając pornograficzne?

Wszystkie są zawsze lekko pornograficzne. Ale dotyczą także kultury, relacji międzyludzkich, więzi, rozwiązywania napięć, polityki, zdrowia, profilaktyki zdrowotnej i wielu innych tematów.

A więc jak "Playboy", czy ostrzejsze?

Jak Playboy i ostrzejsze.

Słyszymy, że geje mają szerokie zainteresowania, że są inteligentni, wrażliwi na piękno, wykształceni. Dlaczego nie ma choćby jednego magazynu na poziomie?

To jest charakterystyczne dla Polski. Tu trudno być homoseksualistą otwarcie, trudno znaleźć partnera. Ich działania są pokątne, ukryte, czerwienią się bojąc odrzucenia. Dlatego media, aby się sprzedać muszą takie treści publikować.

To w pewien sposób blokuje firmy, nawet jeśli chciałyby zaistnieć z reklamą w prasie gejowskiej.

Jak to blokuje?

Bo nie ma poważnych mediów gejowskich, twierdzimy, że jesteście normalnymi, inteligentnymi ludźmi, a jedyne na co was stać to porno gazetki.

Myślę jednak, że w Warszawie i innych dużych miastach Polski poważne publikacje znalazły by swój rynek.»

"Gej, wesołek, kolorowy ptak..."
Tomasz Kamyk
Brief nr 4/25.04
28-04-2006


Rozmowy w toku . 12.05







hehe... oglądałam Rozmowy w toku z nim
Drogi Jacku, bądź sobie wierny
- Gdy zabraknie w twojej pracy mistrza, będziesz go szukał. Wszyscy wydadzą ci się banalni, nieciekawi, nieistotni. A praca nad spektaklem to wymiana. Jeśli z twojej strony nie będzie entuzjazmu albo przynajmniej chęci, popsujesz wiele ról - mówi JACEK PONIEDZIAŁEK, aktor TR Warszawa.

«Jacek Poniedziałek. Aktor. W ubiegłym roku skończył czterdzieści lat. Uznanie przyniosły mu role m.in. Hamleta i Kruma w warszawskim teatrze Rozmaitości. Popularność zdobył dzięki serialowi "M jak miłość". Gdy ujawnił w mediach, że jest gejem, niektórzy widzowie publicznie go potępiali. Gdyby miał napisać list do siebie sprzed dwóch dekad, zacząłby od słów: Drogi Jacku, bądź wierny sobie. Nie kłam, nie oszukuj siebie, nie walcz ze swoją tożsamością. Nie przestawaj wierzyć w siebie. Wiele lat upłynie, zanim zdołasz przywrócić w sobie tę wiarę, którą różne zdarzenia i osoby spróbują ci odebrać...

W połowie lat 80. Jacek Poniedziałek jest studentem krakowskiej Akademii Teatralnej. Przystojny, utalentowany zwraca na siebie uwagę reżyserów. On sam nie wierzy w swoje możliwości. Uważa, że jest nieatrakcyjny, brzydki, nieciekawy. Gdy spotyka kogoś, kto ma wszystkie cechy, których jemu brakuje, zakochuje się. Pierwsza wielka miłość odciska na nim piętno na wiele lat. Dziś próbowałby przygotować siebie na takie doświadczenia:

Trudne związki bardzo dużo uczą. Jednak jeszcze więcej wyrządzają krzywdy. Człowiek przeżywa traumę, uszkadza swoją osobowość, indywidualizm, traci siły, entuzjazm. Traci również poczucie akceptacji, a bez tego w naszym zawodzie jest strasznie trudno. Poniedziałek, wychowany w ubogiej rodzinie na krakowskim osiedlu, od szczenięcych lat wie, że chce zostać aktorem. Kończy zawodówkę, w technikum organizuje z kolegami teatr, do krakowskiej akademii dostaje się za pierwszym razem. Po latach w jednym z wywiadów powie: "Mieszkałem od Rynku trzy kilometry, ale to tak, jakby było trzysta". Pokonuje bariery, które stawia przed nim życie, ale ciężko to okupuje. Wtedy i teraz. Jest hardy i nadwrażliwy jednocześnie. Ma za sobą przepłakane noce pełne lęków i upokorzeń. Tak samo jak ma chwile triumfu. W pierwszych latach nauki trafia pod skrzydła teatralnego mistrza Krystiana Lupy. Uczestniczy w prowadzonych przez niego warsztatach, gra w "Szkicach z Człowieka bez właściwości"", pod jego kierunkiem przygotowuje dyplom. Gdy potem przychodzi mu pracować z innymi reżyserami, gubi się. Dlatego teraz, przestrzegłby dwudziestolatka: Nie powinieneś bezkrytycznie przyjmować wytyczonego przez kogoś kierunku. Gdy zabraknie w twojej pracy mistrza, będziesz go szukał. Wszyscy wydadzą ci się banalni, nieciekawi, nieistotni. A praca nad spektaklem to wymiana. Jeśli z twojej strony nie będzie entuzjazmu albo przynajmniej chęci, popsujesz wiele ról.

W krakowskich teatrach Poniedziałek spędza sześć lat. Już w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, gdzie dostaje angaż po dyplomie, budzi się w nim umiejętność, która po latach zaprocentuje z nawiązką. Gotowość do ryzyka. Gdy ma dość panującej w zespole atmosfery, czuje dyskomfort, po prostu wychodzi z przedstawienia. Wyrzucają go za to z teatru, ale dostaje propozycję z prestiżowego Starego Teatru. Gra u Grzegorzewskiego, chwalą go sławni. W męskiej garderobie panuje koszarowa atmosfera. Gdy koledzy opowiadają dowcipy o p*, Poniedziałek śmieje się najgłośniej, tylko trochę się przy tym rumieniąc. Pogódź się z tym, jaki jesteś. A jesteś wartościowym, normalnym facetem. Jeśli obcy człowiek mówi ci, że nie masz wartości, nie wierz mu. On może mieć swoje problemy. Niedobrze, jeśli poddasz się homofobii. Potrafisz ryzykować w zawodzie, zaryzykuj w życiu. To jedyna droga, żebyś był szczęśliwy.

Jacek Poniedziałek dobiega już trzydziestki, gdy Jerzy Grzegorzewski zostaje dyrektorem Teatru Narodowego w Warszawie. Proponuje mu przeprowadzkę. Aktor zostawia duszną krakowską atmosferę i jedzie do stolicy. Podróż pociągiem trwa tylko dwie i pół godziny, ale obiecuje zupełnie nowy świat. Początkowo gorszy niż to, co zostało w Krakowie. Hermetyczny zespół Teatru Narodowego niechętnie przyjmuje młodego ciągle aktora. Reżyser zachowuje się wobec niego inaczej niż dawniej. Poniedziałek gra role, w których się nie odnajduje. Czyta na swój temat miażdżące recenzje. Wynajmowane mieszkania, dojmująca samotność, brak pieniędzy, żadnych perspektyw. Jest strasznie. Jednak podjął ryzyko i wie, że nie może się wycofać. Mijają prawie dwa lata, zanim zacznie pracować z Krzysztofem Warlikowskim w teatrze Studio. Potem wspólnie wiążą się z teatrem Rozmaitości. Dobra passa trwa do dziś. Z tej perspektywy Jacek Poniedziałek może sobie wiele doradzić i niejedno obiecać:

Nawet jeśli wiesz, że popełniłeś błąd, nie poddawaj się. Ryzyko zawsze zaprocentuje. Jeśli przetrwasz dwa złe lata w Warszawie, następne będą lepsze, niż mógłbyś spodziewać się kiedykolwiek. Nie można się poddawać.

Jesteś silny. Nieraz zdarzy ci się płakać, ale pokonasz przeszkody. Zrozumiesz w końcu, że pesymizm i rozpacz o niczym nie decydują. Gdy jest naprawdę źle, obudzi się w tobie optymista. Pamiętaj, że każdy człowiek znajduje się w środku ciemnego lasu. Ten las to własne obawy, przesądy, blokady, problemy w relacjach z ludźmi, zawiść środowiska... Jednak zawsze gdzieś jest światełko. Mogę ci obiecać, że zanim dobijesz czterdziestki, to światełko będzie już bardzo blisko. I jeszcze mały bonus na koniec. Ci, których teraz tak podziwiasz, że boisz się przy nich odezwać, będą twoimi przyjaciólmi. Nie wierzysz, ale to ty ich będziesz onieśmielał. Tylko pamiętaj, zawsze bądź wierny sobie.»

"Drogi Jacku, bądź sobie wierny"
Aleksandra Boćkowska, Monika Głuska-Bagan
Pani nr 6
09-06-2006


ŁZY Poniedziałka

http://www.vipnews.pl/art...2luZGV4LnBocD8=
Jak wam się podoba teledysk z jego udziałem?
uwielbiam tego aktora
a teledysku nie mogę nigdy obejrzeć do końca..poprostu nie lubię Łez..
teledyska mi się podoba a najbardziej to te chmury
JP wyszedł bardzo fajnie
Program pt. "Co się stanie z Magdą M?":



  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ginamrozek.keep.pl