ďťż
RSS

Adam Ferency

Rap_fans



Urodził się w Warszawie. Jest absolwentem warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, którą ukończył w 1976 r. W tym samym roku debiutował na deskach teatru, a także wystąpił w jednym z odcinków serialu "07 zgłoś się". Na swoim koncie ma prawie osiemdziesiąt ról filmowych. Zagrał m.in. w "Akcji pod Arsenałem", "Przesłuchaniu", Matce Królów", "Donie", "Ekstradycji III".
Został aktorem, ponieważ - jak sam przyznaje "była to dla niego jedyna dziedzina, w której wiedział, że będzie czuł się potrzebny oraz będzie potrafił mówić własnym głosem".
Przez wiele lat występował na deskach warszawskich teatrów Na Woli i Współczesnego. Od 1994 r. jest aktorem Teatru Dramatycznego. Często występuje w Teatrze Telewizji. Stale współpracuje również z Teatrem Polskiego Radia.
Jest laureatem nagrody za "najlepszą rolę męska", którą otrzymał na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, za film "Kanalia" (1992) Tomasza Wiszniewskiego. W 2000 r. został uhonorowany nagrodą Wielkiego Splendora, przyznawaną przez zespołu artystycznego Teatru Polskiego Radia za "wybitne kreacje w słuchowiskach i twórczy wkład w rozwój radia artystycznego w Polsce."


Widzialam wiele filmow z jego udzialem. Bardzo dobry aktor.
A za role w Niani szczegolnie go lubie

Widzialam wiele filmow z jego udzialem. Bardzo dobry aktor.
A za role w Niani szczegolnie go lubie


ja również.. on jest taki inny, ale w pozytywnym znaczeniu taki zakręcony, widziałam wywiad z nim chyba w Dzien Dobry TVN, ale nie jestem pewna... i zachowywał sie tak.. kurcze cieżko nazwać ale oryginalnie i tak jak trzeba.. nie robił nic "pod publiczke"
fantastyczny aktor i to w każdej roli. W Niani świetny komediant, a z kolei w Kryminalnych na poważnie. Super aktor



fantastyczny aktor i to w każdej roli. W Niani świetny komediant, a z kolei w Kryminalnych na poważnie. Super aktor

a kogo on gra w Kryminalnych, bo nie zawsze oglądam i jakoś nie kojarze
a to nie znam.. napewno, aż tak bardzo w Kryminalnych nie jestem wtajemniczona, oglądam sporadycznie
Adam Ferency

Trigorin, a nie Ferency

Aktor wciela się w rolę Tigorina w "Mewie" Antoniego Czechowa, której premiera odbędzie się w piątek 6 lipca na Scenie Letniej Teatru Miejskiego w Gdyni Orłowie.

KRZYSZTOF GÓRSKI: Nie obawia się Pan tego, że zamiast na Czechowa, ludzie będą przychodzić na gdyńską "Mewę" dla Adama Ferencego?

ADAM FERENCY: Może to się stać jakimś magnesem. Przy tej sztuce jest to akurat prawomocne. Literat Trigorin, którego gram, jest człowiekiem z zewnątrz - spoza świata, w którym żyją bohaterowie sztuki. Właśnie Trigorin, a nie Ferency, jest w tym towarzystwie gwiazdą - znanym, popularnym pisarzem, który przyjeżdża z Moskwy. Można go nazwać gwiazdą medialną tych czasów, powszechnie znaną, publikowaną. W tym sensie moja obecność tutaj jest usprawiedliwiona.

Czy Pan także ma za sobą jakieś próby pisarskie?

- Jestem strasznie nieudolny, jeżeli idzie o pisanie. Wszystkie moje próby pisarskie kończyły się katastrofą.

Jaka jest różnica między pracą na plaży (gdzie wystawiana jest "Mewa") a pracą w budynku teatralnym?

- Musiałem przejść okres aklimatyzacji. Obecność plażowiczów w pierwszym okresie powoduje pewną konsternację, rodzaj zażenowania, że jest się cały czas obserwowanym. Zdarzało mi się próbować przy publiczności, ale było to czymś rzadkim. Trzeba dodać jeszcze szum morza i atmosferę sielanki plażowej, ale już się przyzwyczaiłem.

Czy morze wzbogaca Czechowa, czy dodaje jego tekstowi jakichś nowych znaczeń?

- Kiedy patrzę teraz na scenę, na ten bezmiar wody na horyzoncie i wyobrażam sobie na tym tle bohaterów "Mewy", myślę, że można doszukiwać się tu jakiegoś innego znaczenia niż to, jakie ma ten tekst w teatrze zamkniętym. Metafizyka tego miejsca jest zupełnie odmienna niż budynku - ruch tej wody coś daje, bardzo działa na wyobraźnię...

Pana udział w "Mewie" to także przedsmak tego, co zobaczymy wiosną przyszłego roku...

- Jesienią w Teatrze Miejskim rozpocznę przygotowania do realizacji "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera. Na razie jesteśmy na etapie robienia nowego tłumaczenia. Mam głębokie przekonanie, że cała dramaturgia przełożona tak jak Miller pięćdziesiąt lat temu, wymaga rewizji translacyjnej. Dotyczy to także Czechowa, którego warto przełożyć na nowo. Marzę o nowym tłumaczeniu literatury skandynawskiej, myślę tutaj o Ibsenie i Strindbergu. Wydaje mi się, że ta literatura dramatyczna jest na tyle silna, że przy współczesnym języku młodego tłumacza, mogłaby triumfalnie wrócić na sceny. Bardzo na to czekam.

Adam Ferency wystąpi w gościnnie w roli Trigorina w "Mewie" Antoniego Czechowa na Scenie Letniej Teatru Miejskiego w Gdyni Orłowie. Ferency na dużym ekranie debiutował w 1977 roku w "Akcji pod Arsenałem" Jana Łomnickiego.
Grał m.in. w filmach: "Gorączka" Agnieszki Holland, "Dziecinne pytania" Janusza Zaorskiego, "Człowiek z żelaza" Andrzeja Wajdy, "Przypadek" Krzysztofa Kieślowskiego, "Wigilia" Leszka Wosiewicza, "Przesłuchanie" Ryszarda Bugajskiego, "Matka Królów" Janusza Zaorskiego, "Kanalia" Tomasza Wiszniewskiego (nagroda za najlepszą rolę męską na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, 1992). Ostatnio mogliśmy kilkakrotnie oglądać go w Teatrze Telewizji - m.in. "Elżbiecie, królowej Anglii" Ferdynanda Brucknera oraz "Muchach" Andrzeja Stasiuka. Jest związany z warszawskim Teatrem Dramatycznym

Rozmawiał: Krzysztof Górski
Gazeta Morska
7 lipca 2001
Adam Ferency

Kondycja maratończyka

Ma pan w dorobku wiele ról szekspirowskich. Na scenie grał pan Puka w "Śnie nocy letniej", błazna Feste w "Wieczorze Trzech Króli", Fryderyka w "Jak wam się podoba" i Petruchia w "Poskromieniu złośnicy"; w Teatrze Telewizji - Horacego w "Hamlecie" i Lucia w "Miarce za miarkę". Największą szekspirowską rolę stworzył pan jednak w nagraniu dźwiękowym. Jak do niego doszło?

ADAM FERENCY: O "Makbecie" rozmawialiśmy z reżyserem Waldemarem Modestowiczem co najmniej od dwóch lat. Rzecz nabrała rozpędu, gdy dowiedziałem się, że Antoni Libera szykuje nowe tłumaczenie. Przeczytał mi kilka fragmentów. Stwierdziłem, że ten przekład ma bardzo istotną dla aktora cechę: dobrze się go mówi. W naszym slangu rzekłbym, że "siedzi w pysku". Wydał mi się ponadto interesujący literacko, więc zacząłem namawiać Waldemara Modestowicza do rejestracji radiowej z wykorzystaniem tego przekładu. Zainteresowanie nagraniem wyraziło także Wydawnictwo RTW, czyli wszystkie elementy - nasz dawny plan i zbieg okoliczności, który te prace zdynamizował - zsumowały się.

Jak długo trwały próby?

Trudno to precyzyjnie określić. Najpierw spotykaliśmy się w niewielkim gronie - z Danutą Stenką grającą Lady Makbet oraz z tłumaczem i reżyserem. Oglądaliśmy z kasety "Makbeta" Romana Polańskiego, rozmawialiśmy o tekście, by się do niego zbliżyć. Próby z większą częścią obsady zajęły nam kilka dni. Potem pochłonął nas już sam żywioł nagrania. Było krótkie, czterodniowe, ale jego zgranie to już praca na tygodnie.

Porównywałem efekt dźwiękowy zarejestrowany na kasetach z tekstem Szekspira.

Przeszedł niemal bez skreśleń, co wobec tendencji do daleko posuniętych skrótów w teatrach jest rzadkością.

W naszych czasach wszystko, co przegadane, szybko nas nuży. Teatr także żąda lapidarności. Pełne pięć aktów "Makbeta" trwałoby na scenie cztery godziny. W tym jednak przypadku, w radiu, mieliśmy szanse pokazania piękna całego Szekspirowskiego utworu, nie siląc się na żadne ingerencje, jak skracanie, podmienianie scen czy dekomponowanie tekstu. Ale nawet grając kawałkami tak, jak to się robi w studio radiowym i bez takiej ekspresji fizycznej, jak na scenie, była to jednak rola wymagająca kondycji maratończyka.

"Makbet" Szekspira w nowym tłumaczeniu Antoniego Libery ukazał się nakładem warszawskiego Wydawnictwa RTW, łącznie z dwukasetową (ok. 170 min.) dźwiękową wersją utworu w reżyserii Waldemara Modestowicza. Można ją uznać jako wydarzenie! Rolę Makbeta kreuje Adam Ferency, Lady Makbet - Danuta Stenka.

W doborowej stawce wykonawców znaleźli się m.in. Mariusz Benoit, Krzysztof Wakuliński, Mariusz Bonaszewski, Gabriela Kownacka, Władysław Kowalski. Rewelacyjne epizody stworzyli Teresa Budzisz-Krzyżanowska w roli Hekate i Krzysztof Kowalewski jako Odźwierny. Opracowanie muzyczne nagrania jest dziełem Małgorzaty Małaszko, a reżyseria dźwięku - Tomasza Perkowskiego.

Radiowa premiera słuchowiska miała miejsce w czerwcu na antenie Radia Szczecin. Najbliższa emisja - jesienią, na antenie Radia Zachód w Zielonej Górze. Książka wraz z dźwiękową wersją utworu jest do nabycia w sieci EMPiK-ów i wybranych księgarniach.

Rozmawiał Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita
14 sierpnia 2001
Artykuł z października 2005 z Expressu Łódzkiego


Aktorzy, którzy użyczyli głosu w polskiej wersji językowej Czerwonego Kapturka

Adam Ferency (Nicky Flippers) - absolwent warszawskiej PWST, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie. Wystąpił m.in. w filmach: „Akcja pod Arsenałem”, „Przypadek”, „Człowiek z żelaza”, „Matka królów, „Planeta krawiec”, „Nadzór”, „Bez końca”, „Jezioro Bodeńskie”, „Zmowa”, „Pułkownik Kwiatkowski”, „Ogniem i mieczem”, „Fuks”, „Pornografia”. Na koncie ma także występy w licznych serialach. Pracował przy dubbingu takich filmów jak: „Gandahar”, „Wallace & Gromit: Podróż na księżyc”, „Wallace & Gromit: Golenie owiec”, „Shrek”, „Opowieść o Zbawicielu”, „Ekspress polarny”, „Zebra z klasą”.
Namawiam do rachunku sumienia

- Jestem wielkim zwolennikiem podejmowania polemiki z tym, co było. Problem w tym, że trzeba bardzo dokładnie wiedzieć, co się łamie. Niestety, często młodzi twórcy występują przeciwko czemuś, czego nie znają - mówi ADAM FERENCY, ator Teatru Dramatycznego w Warszawie.

«Paulina Wilk: Kiedy jako mała dziewczynka obejrzałam "Przesłuchanie", porucznik Morawski, którego pan kreował, wydał mi się tak przerażający, że potem długo bałam się pana oglądać. Czy pan się czasem boi negatywnych postaci, które kreuje?

Adam Ferency : "Przesłuchanie" jest w ogóle dosyć upiornym filmem. Kręciliśmy go w napięciu, bo baliśmy się, że nie uda nam się go skończyć. Czas był niespokojny, ale dawał nadzieję, że da się zachować trochę tej wolności, którą wywalczył Sierpień. Zło moich bohaterów przeraża mnie zawsze. Co prawda pozycja aktora jest wygodna, bo po zagranej scenie można wrócić do siebie samego, ale kreowanie negatywnych postaci każe odnaleźć w sobie ciemne strony i zastanowić się, czy w jakichś okolicznościach mogłyby one dominować. Czy sprawdziłbym się w momencie próby, czy postawiony przed dramatycznymi wyborami nie opowiedziałbym się po stronie zła?

Czy teraz, kiedy zderzenie cywilizacji chrześcijańskiej i świata islamu rysuje się coraz wyraźniej, obawia się pan, że ożyje w nas ciemna strona, zalążek nacjonalizmu?

Nie każdy go w sobie ma. Ja mam ironiczno-gombrowiczowski stosunek do naszej polskości, może też, mówiąc żartem, chroni mnie moje węgierskie nazwisko. Co do islamu, martwię się, i cała Europa powinna się martwić, bo konfrontacja być może nadchodzi nieubłaganie. Nie wiem, jakich cudów politycznych trzeba by dokonać, by ten proces zatrzymać.

W filmie grał pan przede wszystkim policjantów, funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa, przestępców. Traktował pan to jako przekleństwo czy wyzwanie? Wielu aktorów uważa, że zło gra się ciekawiej.

A ja się nie zgadzam. Bardzo trudno zagrać pozytywnego bohatera -wydaje się on papierowy, bo w gruncie rzeczy w ludziach dominują cechy dalekie od oleodruku. I kiedy trafiamy na postać "pozytywną", od razu nabieramy podejrzeń. Cała praca aktora musi więc skupić się na tym, żeby te podejrzenia nie zaczęły dominować u odbiorcy, żeby energia i motywacje bohatera były dla widza przekonywające. Czyli dobry bohater jest ciekawszy, bo jego racje są trudniejsze do obrony.

Dużo jeszcze będzie w polskim kinie takich ról, jak Morawski z "Przesłuchania" i Kizior z "Pułkownika Kwiatkowskiego"? Jak długo będziemy się rozliczać z PRL?

Dopiero zaczynamy, tak naprawdę jeszcze nie dokonaliśmy żadnego rozliczenia. Co tu gadać o PRL, skoro nie uporządkowaliśmy jeszcze dalszej przeszłości. Myślę tu o wojnie i o odpowiedzialności za los naszych żydowskich współobywateli. Boli mnie, że stosunek Polaków do Holokaustu nie był jednoznaczny. Ciągle, jako społeczeństwo, nie jesteśmy gotowi do tego, żeby zło nazwać złem.

Jak radzimy sobie z oceną współczesności? W 1993 r. wyreżyserował pan spektakl "Hollywood, Hollywood", który nie odniósł sukcesu. Powiedział pan, że Polacy nie byli wtedy gotowi rozmawiać o zarabianiu pieniędzy, bogaceniu się. Teraz rozmawialibyśmy chętniej?

Nie mielibyśmy wyjścia, bo kapitalistyczna gonitwa, która wtedy się dopiero zaczynała, teraz jest w pełnym biegu. Konsumpcja stała się bogiem, w którego wpatrzona jest większość z nas. Gromadzimy się w jego świątyniach - supermarketach. A jednocześnie wielu odczuwa z tego powodu dyskomfort.

Teatr Rozmaitości, z którym pan współpracuje, prowadzi akcję TR/PL, która ma promować nową dramaturgię odnoszącą się do polskich przemian lat 90. Czy teatr naprawdę cierpi na brak tekstów opisujących współczesność?

Tych tekstów pojawia się teraz dużo. Dobrze by jednak było, żeby teatr nie wchodził w kompetencje serwisów informacyjnych. Działanie artystyczne wymaga dystansu. W teatrze modnym tematem jest dziś na przykład molestowanie seksualne. Kiedy czytam piątą poświęconą temu zagadnieniu sztukę, odnoszę wrażenie, że rzecz ma charakter koniunkturalny. Aktualna tematyka czasem służy jako alibi dla słabych tekstów. Nie wystarczy zająć się modnym tematem, trzeba go skomponować, a przede wszystkim stworzyć zadanie dla widza zamiast podawać mu treść na tacy. Czasami może więc lepiej nie rezygnować z opisu rzeczywistości za pośrednictwem Szekspira albo Czechowa. Oczywiście, póki nie pojawi się wybitny dramaturg.

Czego pan, jako doświadczony już aktor teatralny, szukał we współpracy z młodymi reżyserami, takimi jak Jarzyna, Warlikowski?

Kiedy przychodzi nowe pokolenie, to - choć nieprawdą jest, że drąży inne tematy, bo wielkie pytania pozostają zawsze te same - zaczyna używać odmiennej estetyki. Ja, po pierwsze, jestem jej ciekawy, a po drugie - nie chcę zostać z boku, uprawiając tylko teatr mojego pokolenia. Bo do teatrów przychodzi zupełnie nowa generacja, wychowana na innych rytmach. Chcę umieć rozmawiać z młodymi widzami, tak jak chcę porozumiewać się ze swoimi dziećmi.

Czy dużo pana różni od młodych aktorów, z którymi pan pracuje? Od pańskiego debiutu mija 30 lat, dokonała się w tym czasie rewolucja?

Zaszła szalona zmiana, bo teraz teatr zbliżył się do codziennego życia. Jeśli coś młodych boli, wyrażają swój protest krzykiem. Odzwierciedlany dziś w teatrze rytm codzienności, pośpiech, przypadkowość powodują, że przedstawienia są nieuporządkowane, bardziej rozchwiane i rozbite niż wówczas, kiedy ja zaczynałem. Kompozycja spektaklu nie jest już zamknięta w sztywnych ramach. Kiedyś krzyk był komponowany, dziś jest bardziej spontaniczny.

Jakie znaczenie ma dla pana łamanie konwencji w teatrze?

Jestem wielkim zwolennikiem podejmowania polemiki z tym, co było. Problem w tym, że trzeba bardzo dokładnie wiedzieć, co się łamie. Niestety, często młodzi twórcy występują przeciwko czemuś, czego nie znają. Dzisiejsze czasy sprzyjają łamaniu zasad, a poza tym jest to święte prawo młodości.

Jak pan zapamiętał siebie jako młodego aktora? Był pan pewny swego czy zagubiony, szukał oparcia?

Po szkole czułem się bardzo pewnie, wydawało mi się, że potrafię. Uważałem, że jestem w stanie wyartykułować każdą myśl. Dopiero potem to uczucie zbladło. W kole naukowym robiliśmy "Ślub" Gombrowicza i podchodziliśmy do tego tekstu bardzo bezczelnie, byliśmy przekonani, że wiemy, co w nim jest. I na swój sposób wiedzieliśmy. To przedstawienie było wówczas bardzo głośne i do dziś jest wspominane. Po niespełna 10 latach w podobnym składzie pochyliliśmy się nad tym samym tekstem, ale już byliśmy zablokowani, bardziej sceptyczni, i ponieśliśmy porażkę.

Był pan wychowankiem Tadeusza Łomnickiego; jakie znaczenie miała dla pana wtedy relacja mistrz - uczeń?

Autorytet Łomnickiego był czymś wspaniałym, bo on był artystą na absolutnym szczycie. Uważałem, że wie wszystko na temat teatru i aktorstwa. Wszyscy łakniemy wzorów, w każdej dziedzinie. Dlatego tak boleśnie odczuwamy jakość elit w polskiej polityce.

Wciąż potrzebuje pan postaci-symbolu, która pomaga wyznaczyć azymut?

Chciałbym, tylko nikogo takiego widzę; zresztą, zawsze jest tak, że kiedy się młody buntownik zestarzeje, to mówi, że czasy zeszły na psy. Nie podoba nam się, że młodzi nas kopią, wypierają, ale tak musi być i jest w tym także coś pięknego. Młodość spędziłem w PRL, wtedy autorytety odgrywały niepodważalną rolę, a poza tym bywało w tym naszym "baraku" naprawdę wesoło. A teraz młodzi w ogóle nie śmieją się z samych siebie, świat się zrobił ponury i okropnie serio.

Może się nie śmiejemy, bo dziś możemy mieć pretensje tylko do siebie...

Może. A tak w ogóle to my, Polacy, nie lubimy szczerze ze sobą rozmawiać. Udajemy to tylko. I albo ktoś uznaje nasze racje, albo jest naszym wrogiem. Nie chcemy się rozliczać - za komunizmu zawsze mówiliśmy "oni" i teraz też wskazujemy na "nich". Jako aktor staram się więc nakłaniać widza do rozmowy z samym sobą. Kiedy gram w "Burzy" u Warlikowskiego, to właśnie dlatego, żeby ludzie przejęli się tym, że Prospero wybaczył. Do wybaczenia potrzebny jest przecież rachunek sumienia. I ja do niego namawiam.

***

Sylwetka

Debiutował w warszawskim Teatrze Dramatycznym 30 lat temu. Do dziś pielęgnuje w sobie naiwność i otwartość dziecka, bo - jak mówi - to go chroni przed rutyną. W 1976 r. skończył PWST w Warszawie i zagrał w "Karykaturze" u Gustawa Holoubka. Kolejnych kilka lat spędził pod okiem Tadeusza Łomnickiego w Teatrze na Woli. Później występował w spektaklach reżyserowanych przez Kazimierza Kutza, Macieja Englerta, Antoniego Liberę i Krystiana Lupę.

Już jako wszechstronnie doświadczony aktor teatralny współpracował z Grzegorzem Jarzyną przy "Uroczystości", był też Prosperem w głośnej "Burzy" Krzysztofa Warlikowskiego. Na ekranie nie grał postaci tak różnorodnych - niemal zawsze trafiały mu się role negatywnych bohaterów. Ma etykietę specjalisty od kryminalistów, policjantów i oficerów służb bezpieczeństwa. Grał w "Przesłuchaniu", a za rolę śledczego w "Kanalii" otrzymał nagrodę na festiwalu w Gdyni.

Był też oszpeconym blizną Kiziorem w "Pułkowniku Kwiatkowskim". Ma jeden z najlepiej znanych w Polsce głosów - często występuje w Teatrze Polskiego Radia, w 2000 r. przyznano mu Wielkiego Splendora. Teraz możemy go oglądać w serialu "Niania", w maju na ekrany wejdzie film "Jasminum" Jana Jakuba Kolskiego, w którym gra zakonnika.»

"Namawiam do rachunku sumienia"
Paulina Wilk
Rzeczpospolita nr 65 - Tele Rzeczpospolita
17-03-2006
Jako Konrad w Niani poprostu tak potrafi rozbawic,superowy aktor.W Kryminalnych to tak jest mi objetny bo role ma niezbyt ciekawa i za duzo nie moze popisac sie talentem aktorskim.W Zlotopolsich jako Marcel bardzo mi sie podobal,zwlaszcza gdy startowal do Marty
Czy można uwodzić kobiety samym słuchaniem? Nauczyć się w trzy miesiące tatarskiego? Lubić własną żonę? Pójść na casting „Niani” z uprzejmości? Można, trzeba tylko nazywać się Adam Ferency.

Co się dzisiaj bardziej dla Ciebie liczy: czas czy pieniądze?
Nigdy jakoś nie miałem pasji do pieniędzy, nie przykładałem się do nich, miałem wyjątkową łatwość ich lekceważenia. Do dzisiaj tak jest i uważam, że to jest nieźle!

– Ale „Niania” jest pewnie dla pieniędzy...
„Niania” spowodowała, że w tej chwili nie mam kłopotów finansowych. Długi może popłacę?

– Masz długi?
Tak. Wszystko na kredyt. Strych, który zaadaptowałem, samochód...

– Łatwo dziś aktorowi wziąć kredyt? Do tego potrzeba minimum stabilizacji życiowej.
To rodzina powoduje stabilizację życiową, a nie stałe zarobki. O ile w tym zawodzie można mówić o stabilizacji, bo cechą zawodów artystycznych jest, powiedziałbym, pewna niestabilność osobnicza.

– Zdarza Ci się szukać pracy? Na przykład na castingach?
Do czasu „Niani” nie brałem udziału w żadnych castingach, o co złościła się moja agentka, bo stawiało ją to w niewygodnej sytuacji.

– Dlaczego w niewygodnej? Czy aktor z takim dorobkiem jak Ty naprawdę musi coś jeszcze udowadniać?
Ależ ja doskonale rozumiem potrzebę castingu. Reżyser ma prawo sprawdzić, jak dana osoba funkcjonuje w relacji z innymi aktorami, z nim samym i z tekstem. Jak reaguje na wskazówki. U mnie niechęć do zdjęć próbnych wynika z tego, że źle się z tym czuję jako człowiek. Jestem speszony, mam wrażenie, że na pewno sobie nie poradzę.

– Trema?
Łatwo na takim castingu wyjść na kretyna, co jest dla mnie dosyć peszące. Chociaż człowiek powinien być z tym oswojony! Kiedy przyszedł casting do „Niani”, moja agentka bardzo mnie prosiła, żebym jednak poszedł i ja uznałem, że jestem jej to winien. Jako alibi wykorzystałem fakt, że od dawna ciągnęło mnie do spotkania z reżyserem Jurkiem Bogajewiczem, którego pamiętałem jeszcze ze szkoły teatralnej. To mi pozwoliło nie myśleć o tym w kategoriach rywalizacji zawodowej z innymi aktorami.

– A nie mogłeś zaprosić tego sympatycznego Bogajewicza na kawę, skoro chciałeś go poznać?
Kiedy aktor proponuje reżyserowi kawę, to zawsze jest podejrzenie, że o coś temu aktorowi chodzi. A casting okazał się ciekawy, wielostopniowy... Wracałem tam trzy albo cztery razy.

– I nie przyszło Ci do głowy, że to jednak przesada tak sprawdzać artystę, który tyle umie?
Ale ja wcale nie jestem taki pewien, że „umiem”. A nawet jeśli pojawi mi się w głowie taka myśl, to szybko ją zwalczam. Uważam, że to jest świadomość bardzo przeszkadzająca. Znacznie lepiej mówić sobie: „Nic nie umiem, zaczynam, jestem debiutantem i diabli wiedzą, co z tego wyniknie”. W ten sposób unika się powielania, rutyny. Poza tym przed „Nianią” nigdy nie grałem w komedii, po prostu nigdy nikomu nie przyszło do głowy, że mógłby mnie tak obsadzić.

– Jednak jest taka Twoja rola, przy której zdrowo się uśmiałam, choć zamierzenie reżysera było inne. Wybacz, ale muszę o to zapytać: dlaczego zgodziłeś się zagrać chana krymskiego w „Ogniem i mieczem”?
Z moim udziałem w „Ogniem i mieczem” wiąże się anegdota, której początek jest daleko wcześniej. Przed wielu laty, kiedy Jurek Hoffman kończył drugi ze swoich „sienkiewiczowskich” filmów, już myślał o tym trzecim. Publiczność – czytelnicy nieistniejącego już dzisiaj „Ekranu” typowali swoją obsadę i w jednym z takich plebiscytów wybrali mnie do roli Bohdana Chmielnickiego. Kiedy więc przyszło do realizacji filmu, byłem święcie przekonany, że to ja zagram tę postać. A potem okazało się, i słusznie, że Chmielnickiego powinien grać aktor ukraiński. Zresztą wielki aktor, Bohdan Stupka, mój Boże!
No więc ja, z pokorą, ale oczywiście zły, przyjąłem to do wiadomości. I wtedy padła propozycja, bym zagrał chana krymskiego. Zgodziłem się, po czym się dowiedziałem, że chan musi mówić po tatarsku. No dobrze, jak trzeba, mogę się nauczyć po tatarsku...
Na wiele miesięcy przed zdjęciami pewien profesor z Poznania przysłał mi całą rolę w tym języku, nagraną na kasetę. Zacząłem się przygotowywać, a wyglądało to tak, jakbym się uczył na Warszawską Jesień jakiegoś... śpiewu atonalnego! Dźwięk po dźwięku, nie rozumiejąc ani słowa. To mi zabrało jakieś trzy miesiące. Kiedy byłem gotowy, zadzwonił do mnie ten sam miły profesor i oznajmił, że jest pewien kłopot, bo po dokładnym zbadaniu sprawy okazało się, że chan nie mógł mówić tak, jak ja się wyuczyłem, tylko jakimś tam specjalnym dialektem. Dodał jeszcze, że nie powinienem się denerwować, bo to jest bardzo podobny język, po czym przysłał nową kasetę. Rzeczywiście, język był podobny. Tylko te dźwięki... poukładane w innej kolejności!
Dobrze. Nauczyłem się roli w dialekcie, przyjechałem na plan, a tu Bohdan Stupka mówi: „Wiesz co, zagrajmy to sobie po ukraińsku, bo przecież Chmielnicki nie znał tatarskiego, czy też turecko-tatarskiego, tylko pewnie po ukraińsku rozmawiali!” Ja, już naprawdę wściekły, powiedziałem, że potrzebuję teraz pół godziny, żeby się nauczyć po ukraińsku tej roli. Przysiadłem, wkułem i wtedy coś mnie tknęło. Poszedłem do Hoffmana i pytam, jak to będzie naprawdę w tym filmie, a on mi na to: „A co ty się przejmujesz? Przecież to i tak za ciebie podłoży turecki aktor!” Ostatecznie na planie zagrałem po polsku (śmiech).

– Skąd się w Tobie wzięła chęć bycia aktorem?
Diabli wiedzą.

– Żadnych tradycji rodzinnych?
Żadnych. Matka pracowała jako urzędniczka w Ministerstwie Zdrowia, ojciec był inżynierem budownictwa. Ale wiesz... wcześnie w moim domu pojawił się telewizor, jeszcze w latach 60. Byłem małym chłopcem. Patrzyłem na aktorów i myślałem sobie, że ja bym to zrobił lepiej!

– To dosyć bezczelne.
Bezczelne bardzo. Ale to przeświadczenie, że powinienem zostać aktorem, towarzyszyło mi przez całą młodość. Niezbadana rzecz.

– Dzieliłeś się tym z otoczeniem?
Nie, nie! Z nikim się nie dzieliłem, nie występowałem na żadnych akademiach, byłem szalenie nieśmiały. To była do tego stopnia moja tajemnica, że kiedy nasza młoda nauczycielka od polskiego, w której się zresztą kochałem, pytała nas przed maturą, ławka po ławce, jakie mamy dalsze plany, ja myślałem sobie tylko jedno: „Nie powiem, za żadne skarby nie powiem, że chcę iść do szkoły teatralnej”.

– I nie powiedziałeś?
Kiedy przyszła moja kolej, zebrałem w sobie całą odwagę, wstałem i powiedziałem: „Wydział aktorski szkoły teatralnej”. Do dzisiaj słyszę ten śmiech mojej klasy. Ryknęli tak, że się turlali ze śmiechu! A ja dostałem takich wypieków straszliwych, czerwonych i stałem, i patrzyłem na tę moją „ukochaną”, wobec której byłem nagle taką kupą nieszczęścia. I to był mój pierwszy egzamin.
Drugi, już przed komisją, wyglądał tak, że powiedziałem cztery linijki Staffa i mi podziękowali. Za kolejnym podejściem już mnie przyjęli.

– Co robiłeś, zanim Cię przyjęli?
Studiowałem organizację przetwarzania danych na SGPiS, gdzie uchodziłem za bardzo zdolnego studenta!

– Jak Twoja urzędniczo-inżynierska rodzina zareagowała na to, że rzucasz takie porządne studia?
Pukali się w głowę. Ale wiesz, kiedy patrzę dziś na moją mamę, która ma 81 lat, to widzę, że to aktorstwo ja jednak jakoś mam po niej. Kiedy jest w dobrej formie i zaczyna opowiadać, tak barwnie, plastycznie, to wychodzi z niej aktorka!

– Jaki był Twój dom rodzinny?
Był dom... Niechętnie o tym mówię. Słabo się nam powodziło, wiecznie były problemy z pieniędzmi.

– A ojciec, miałeś w nim oparcie?
Z ojcem, który nie żyje już od ponad 30 lat, nie miałem w ogóle porozumienia. Mam taką teorię, że ojciec bardzo mnie kochał jako swojego syna, ale jednocześnie mnie nie lubił. Byłem podobny do mamy, a on nie mógł tego znieść, że syn jest niepodobny do ojca! Miał taką paskudną cechę ojcowską: wyszydzał wszystko, co robiłem albo co chciałem robić. Ja zawsze byłem grubas, ociężały, a on... szczupły, żywotny taki... iskierka. Nie nawiązaliśmy kontaktu aż do jego śmierci. Bardzo go kochałem.

– Próbowałeś do tego wracać, iść na modną psychoterapię?
Ja? A po co?

– Żeby nie powtórzyć tego z własnymi dziećmi.
To najważniejszy wniosek, jaki wyciągnąłem z tej sytuacji z ojcem. Obiecałem sobie, że nigdy taki nie będę, że zawsze będę rozmawiał.

– Udało się?
Myślę, że tak. Zawsze miałem i mam bardzo dobry kontakt z dziećmi.

– A z kobietami? Wiesz, że bardzo się kobietom podobasz?
No tak. Mam takie poczucie, że przez całe życie raczej się podobałem kobietom (śmiech). Ale co w tym takiego dziwnego? Przecież jestem człowiekiem w miarę przyjacielsko nastawionym do świata, pełnym empatii. Kobiety to cenią. To im się we mnie podoba, bo z urody to raczej chyba wolą Deląga.

– Nie wszystkie! A co jest Twoim największym atutem w uwodzeniu?
Umiem słuchać i zawsze tak się składało, że kobiety chętnie do mnie mówiły. Wspaniale się słucha kobiet. Między mężczyznami zawsze wyczuwa się walkę o przywództwo w stadzie, a w kontakcie z kobietą pojawia się prawdziwe zainteresowanie, bez rywalizacji. Kobieta chce tylko czuć, że jest wysłuchana, że mężczyzna jej sprzyja, nie chce jej wykorzystać, zaciągnąć od razu do łóżka.

– Dlaczego tak niewielu mężczyzn umie słuchać kobiet?
Bardzo powszechną cechą ludzką jest egoizm, a właściwie egotyzm. Ci, którzy nie słuchają kobiet, nie słuchają pewnie i mężczyzn. Są zasłuchani tylko w samych siebie. To najprostsza diagnoza. Przez to chyba rozpada się tak wiele związków.

– Twój związek trwa już, daj Boże...
Tak długo, że nie warto nawet liczyć.

– Co w nim takiego jest, że trwa?
Nic specjalnego. Lubimy się. Lubimy ze sobą rozmawiać, dyskutować, wyjeżdżać. Jesteśmy dla siebie czuli. Chce nam się wspólnie usuwać sobie kłody spod nóg. Życie jest przykre, przynosi dużo paskudnych rzeczy i chodzi o to, żeby razem jakoś przez to przechodzić.

– Pamiętasz jakiś szczególny zakręt? Taki prawdziwy sprawdzian dla Waszego małżeństwa?
Nie było nic spektakularnego, ale przecież związki rozpadają się najczęściej właśnie dlatego, że się nic nie dzieje. Jest szary dzień i tak patrzysz na tę kobitę i myślisz sobie: „Oj, nuda...” Jest takie powiedzenie: jest wiele kobiet, z którymi chciałbym pójść do łóżka, ale niewiele, z którymi chciałbym się obudzić. To nuda z nas wszystko wysysa, wampiryzuje nas kompletnie. Dlatego jeśli w takim beznadziejnie szarym dniu chcemy się jeszcze wziąć za ręce i powiedzieć, że razem jednak jest ciekawiej i kto wie, może jutro spotka nas coś wesołego, to jest prawdziwy sprawdzian!

Rozmawiała PAULINA MŁYNARSKA

ogladałam z nim film,przesłuchanie był tam swietny polecam każdemu ten flim w niani jako kondziu jest super
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ginamrozek.keep.pl