ďťż
RSS

ŚP Marek Perepeczko

Rap_fans


miejsce urodzenia: Warszawa
data urodzenia: 1942-04-03 , data śmierci: 2005-11-17
Znany polski aktor filmowy i teatralny. W latach 1960-61 występował w Studiu Poetyckim Andrzeja Konica w TVP. W 1965 roku ukończył PWST w Warszawie. W tym samym roku zadebiutował na scenie teatralnej. Od 1966 do 1969 roku występował w Teatrze Klasycznym w Warszawie, a w l. 1970 -1977 był dyrektorem Teatru Komedia. W latach 80-tych był poza granicami Polski. Od 1998 roku Marek Perepeczko był dyrektorem Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie.


Marek Perepeczko

Przystojny, utalentowany, inteligentny, mógł zrobić wielką karierę. Zamiast tego zdarzało mu się doświadczać biedy i samotności. Ale nie czuł żalu do losu. Cieszył się tym, co miał. Do szczęścia wystarczyły mu lampka czerwonego wina, Mozart, głos ukochanej Agnieszki w słuchawce telefonu.

Wyjątkowo ciepło Polska żegnała swojego Janosika. Nie było gazety, która nie przy-pomniałaby jego sylwetki. Przyjaciół i znajomych, którzy nie wyraziliby wielkiego żalu z powodu jego nagłej i przedwczesnej śmierci. „To dla mnie wielki wstrząs. Za wcześnie, żeby o nim mówić. Świadomość, że Marek umarł, jeszcze do końca do mnie nie dotarła”, powiedział Marian Kociniak. „Atletyczna budowa, a jednocześnie delikatność, wrażliwość, wdzięk”, mówił Andrzej Łapicki. Dorota Chotecka, która partnerowała mu w „13 posterunku”, podkreślała: „To był dusza człowiek”. „Nawet gdybym chciał o nim powiedzieć choć jedno złe słowo, to nie mogę, bo on na to nie zasługuje”, dodawał Witold Pyrkosz. Nikt nie miał wątpliwości, że żegna człowieka dużego formatu. Dobrego i szlachetnego wbrew temu, co zgotowało mu życie.

Zadra w sercu

Wcześnie stało się jasne, że ma niezwykłe predyspozycje do zawodu aktora. Chyba dlatego zarzucił pomysł pójścia na architekturę jak ojciec. Wysoki, świetnie zbudowany dzięki wioślarstwu i koszykówce, które uprawiał prawie wyczynowo, wzbudzał podziw. „W Warszawie były dziesiątki klubików, które miały jeszcze tradycje sprzed wojny. Przychodziła tam wspaniała akademicka młodzież i to zastępowało dzisiejszą siłownię. To miało jakiś sens, wdzięk, poetykę”, wspominał tamte czasy.
Ale oprócz warunków fizycznych miał też wielki talent i niezwykłą osobowość. Zdaniem jego wieloletniej znajomej Wiesławy Czapińskiej taką ciepłą, wzbudzającą zaufanie. Dlatego tak świetnie wypadł w roli Malutkiego w „Kolumbach”, w „Panu Wołodyjowskim” czy pierwszym polskim westernie – „Wilczych echach”.
Szybko jednak okazało się, że w polskim kinie brakuje dla niego miejsca. Marzył o roli Kmicica, ale dostał ją jego najbliższy przyjaciel, Daniel Olbrychski. „W tamtej epoce do zagrania były dwie role – Janosik i Kmicic. Jerzy Hoffman wybrał Daniela do roli Kmicica, dla mnie więc został Janosik. Chciałem go zagrać i nigdy tego nie żałowałem”, mówił po latach. Cieszył się z popularności, jaką przyniosła mu ta rola. Jednak reżyserzy widzieli go odtąd raczej w rolach – jak mawiał – mało rozgarniętych matołków. Bez końca pytany o Janosika Marek Perepeczko żartował: „Bardzo bym prosił, żeby na pogrzebie nie grała mi kapela góralska. Lubię muzykę góralską, ale bez przesady”.
Wtedy Andrzej Wajda dał mu radę: „Nie mam tu dla ciebie roli w Polsce. Musisz nauczyć się dwóch języków obcych i wyjechać, bo tu cię nikt nie będzie angażował”. Marek nie wyjechał. Ale po latach powiedział: „Wajda miał rację, a ja go nie posłuchałem. Generalnie w życiu niczego nie wykorzystałem. Widać taka fatalna charakterologiczna przypadłość”.

Nikt tylko ty

Kiedy w latach 80. zdecydował się na wyjazd, było już za późno. I chyba znów zabrakło mu determinacji. Nie jechał na Zachód z zamiarem podbicia tamtejszego kina i teatru, tylko w odwiedziny do swojej ukochanej Agnieszki Fitkau. Jedynej miłości życia. Poznali się w kolejce do dziekanatu PWST w Warszawie jako 19-latki i odtąd nie wyobrażali już sobie życia bez siebie. Marek Perepeczko nigdy nie mógł zrozumieć, co taka piękna dziewczyna zobaczyła „w ogolonym na łysą pałę głupolu”, którym był wtedy. Chyba jednak sami nie podejrzewali, że ten związek przetrwa wszystko: i rozłąki, i kłótnie, i zdrady. „Gdy szli Nowym Światem, nie było człowieka, który by się za nimi nie obejrzał. Tak byli piękni”, wspominała jedna z przyjaciółek pary.
Pod koniec lat 70. Agnieszka pojechała do Australii jako modelka Mody Polskiej. I zakochała się w tym kraju. Po powrocie marzyła już tylko o ponownym wyjeździe. Uzgodnili, że ona pojedzie pierwsza, on zaraz za nią. Nie wyszło. Ogłoszono stan wojenny i Marek musiał zostać w kraju na cztery lata. Był zdruzgotany. Samotny, bez pracy, zaczął się pogrążać w rozpaczy. Ważył 120 kilogramów. Kiedy wreszcie mógł do niej dołączyć, był już innym człowiekiem.
Po pierwszych miesiącach na Zachodzie, kiedy na specjalnej diecie udało mu się w dwa i pół miesiąca zrzucić 24 kilogramy, czuł się wspaniale. Raz podczas ulicznego joggingu przyszło mu ścigać się z kangurem. „Nie muszę dodawać, kto był szybszy”, żartował, opowiadając tę historię. Wraz z tamtejszą Polonią założył teatr amatorski. Po okresie euforii znowu nadeszły ciężkie czasy. Nie miał pracy, utrzymywała go Agnieszka. Zaczął tyć i chorować. Tęsknić za Polską. „Zostałem cztery lata, o cztery za dużo”, komentował swój wyjazd.

Stracone złudzenia

Tyle że po powrocie znów okazało się, że nie trafił w swoje miejsce i swój czas. Nie potrafił się odnaleźć w nowej rzeczywistości. „Marek ma trudny charakter. Nie lubi, a może nie chce lub nie umie zjednywać sobie zwierzchników. Raczej ich sobie zraża. Konformizm jest tą cechą osobowości, którą – jak mniemam – straszliwie pogardza”, mówiła Wiesława Czapińska.
Długo nie miał żadnej propozycji. W maleńkim mieszkanku za Żelazną Bramą klepał biedę. „Nie założyłem hurtowni butów, nie przerzucałem zagranicznych samochodów. Żyłem wspomnieniami, pogrążałem się w refleksjach. Brzmi to pretensjonalnie, ale tak było”, mówił. „Przerwy w tym zawodzie nie są wskazane, powroty niekiedy bywają utrudnione”.
Bardzo przeżywał utratę urody i formy. Jak zwykle autoironiczny mawiał, że nie potrafi się obronić przed pokusą dobrze skonstruowanego deseru. Ale nie potrafił też zmusić się do żadnej aktywności fizycznej. Kiedy wznawiano „Janosika”, nie włączał telewizora, żeby nie oglądać pięknego mężczyzny, jakim był przed laty. „Mam wagę przerażającą, chciałbym schudnąć 50 kilogramów”, mówił. Wszyscy uważali, że był zdrowy i silny. Nikt nie chciał wierzyć, kiedy twierdził, „To legenda. Jestem schorowanym starym człowiekiem”.
Wielką przyjemność sprawiały mu odwiedziny u matki. „Właściwie żyję po to, żeby pójść do mamy i miskę zupy u niej zjeść”, mawiał. Po jej śmierci tylko nadzieja, że Agnieszka wróci z Australii, trzymała go przy życiu. Mimo że ona związała się już z innym mężczyzną, nigdy nie zerwali ze sobą kontaktu. „Lubimy z Markiem swoje towarzystwo, dlatego wciąż – mimo odległości i długich rozstań – jesteśmy małżeństwem. Bywa, że nie mamy kontaktu kilka miesięcy, ale zawsze pamiętamy o 21 czerwca”, mówiła Agnieszka. 21 czerwca był dniem, w którym się poznali. Marek, kiedy tylko mógł, dzwonił do niej na antypody i rozmawiali. Sprawdzając przed pierwszym telefonem w taryfikatorze cenę połączenia, pomylił Australię z Austrią. „Zapłaciłem najwyższy rachunek w Polsce. To było w latach 80. Porozmawiałem z żoną godzinę, spłacałem rok”.

Na spokojnych wodach

Talent Perepeczki postanowił wykorzystać Maciej Ślesicki. Najpierw powierzył mu rolę ojca-mafiosa Agnieszki Włodarczyk w „Sarze”, która od tamtej chwili trochę traktowała go jak ojca. „On często nazywał mnie »córeczką«, ja jego »tatusiem«.”, wspominała aktorka. Potem zagrał w „13 posterunku” rolę komendanta Słoika.
Środowisko wybrzydzało na sitcom, mówiono o upadku Marka. Ale on cenił każdą pracę. „Nie wstydzę się tego serialu i tej roli”, mówił. Miał świadomość, że nie odbuduje swojej pozycji aktorskiej. „Z filmem na razie nie mam nic wspólnego. Po perypetiach zdrowotnych zmieniłem się zewnętrznie i chyba dla kamery nie jestem interesujący”, mówił.
Potem na sześć lat został dyrektorem teatru w Częstochowie. Był w swoim żywiole. „Teatr to intymny wieczór widza z ulubionymi aktorami, z ulubioną sztuką. Więcej nie będę mówił, bo się rozkrochmalę”, żartował. Do Perepeczki przyjeżdżali reżyserować między innymi Janda, Hanuszkiewicz. Ale on nie potrafił dostosować się do wymagań natury – jak to określał – towarzyskiej. „Duży i nieco zwalisty Marek jest w życiu prywatnym człowiekiem w jakiś sposób bezbronnym, co maskuje pewną oschłością w stosunku do otoczenia. Wykształcony i bardzo inteligentny, jak naprawdę niewielu jego kolegów zna się na sztuce”, mówiła Wiesława Czapińska. Tydzień po otrzymaniu nagrody od prezydenta Częstochowy ten sam prezydent odebrał mu dyrektorstwo za niskich lotów repertuar.

Kwestia charakteru

Ale Perepeczko nie rozpaczał z tego powodu. Nie miał żalu do losu za to, że nie dał mu więcej szans. Nie czuł też zawiści do kolegów, którym ułożyło się dużo lepiej. „Był niesłychanie miłym i uczynnym kolegą, co w tym zawodzie zdarza się niezwykle rzadko”, powiedział już po śmierci Perepeczki Andrzej Łapicki.
Nabrał dystansu do swojego życia, do zawodu. Mawiał: „To ryzykowne zajęcie. Jak ktoś je wybierze, czasem musi cierpieć. I nie utyskiwać, że mu ciężko. Bo są ludzie, którym jest jeszcze ciężej”. W innym zaś wywiadzie dodawał: „Wydaje się, że posiadłem niebezpieczną cechę tumiwisizmu, i to w przesadnym stopniu. Zniechęcają mnie przejawy chamstwa, niedelikatności, kombinatorstwa. Irytują mnie, sprawiają, że odwracam się plecami. Nie walczę. Nie jest to metoda godna polecenia”.
Czy żałował wyboru zawodu, jakiego dokonał przed laty? Chyba trochę tak. „Byłem zdecydowanie za młody. Młodego człowieka trudno odwieść od takiej decyzji. A potem trzeba ponosić konsekwencje. W tym zawodzie o wszystkim decyduje charakter, umiejętność sprzedania się, przebicia i pracy. Do tego trzeba mieć charakter”.
Nauczył się cieszyć z tego, co ma. Czerpać przyjemność z drobiazgów. „Nie mam mercedesa ani wielkiej willi. Po zagraniu w »13 posterunku« kupiłem sobie sześcioletnią hondę”, mówił. Dzielił życie między Częstochowę, gdzie od czasu dyrektorowania wciąż wynajmował mieszkanie i trzymał część ogromnego księgozbioru, i „wytworny apartament na 15. piętrze bloku z czasów PRL”. Palił cygara. „Bardzo rzadko, bo szkodzą, ale faktycznie tylko kubańskie. Załatwia mi je pani Basia z bazaru. Ja kupuję wyłącznie zleżałe. Nie będę płacił za sztukę 40 złotych, jak mogę je mieć za 8 złotych”.
Do tych przyjemności z czasem doszły długie codzienne rozmowy przez telefon i spotkania z Agnieszką, która wróciła po 20 latach. Nie zamieszkali razem, bo po tylu latach życia osobno oboje potrzebowali przestrzeni życiowej. „Nie możemy sobie pozwolić na takie mieszkanie, jakie byśmy chcieli mieć – wielkie, 200-metrowe. Zawsze marzyłem na przykład o dużej bibliotece. A moja żona ma prawo mieć garderobę. Życie z niezależną kobietą w małym mieszkaniu może być ryzykowne”, mówił Marek. Mimo to trudno było o większą miłość. Oni sami określali swój związek jako najnowocześniejszy model nie najmłodszego małżeństwa. Jedno, co doskwierało Markowi, to brak pieniędzy na rozpieszczanie Agnieszki. „Jestem lekko niezaradny życiowo. Muszę wyznać ze skruchą, że nie dostarczyłem mojej żonie takiej oprawy, na jaką zasługuje”, mawiał.

W ciszy i samotności

Na dwa dni przed śmiercią Marek odwiózł Agnieszkę do Łodzi na spotkanie z fanami serialu „M jak miłość”. Potem pojechał do Częstochowy. Mieli do siebie dzwonić co wieczór. To już był rytuał. Kiedy przez dwie, trzy godziny nie można się było dodzwonić do któregoś z nich, wiadomo było, że trzeba będzie trochę poczekać. Kiedy w środę 16 listopada telefon milczał, Agnieszka wiedziała, że coś jest nie tak. Nie mogła sobie darować, że w tej ostatniej chwili nie mogła potrzymać go za rękę...
Marek Perepeczko odszedł w wieku 63 lat.

Magda Łuków
Fot. AKPA


Biografia

Największą popularność przyniosły mu seriale telewizyjne - „Janosik” Jerzego Passendorfera i „13 posterunek” Macieja Ślesickiego. Ma w dorobku wiele ról filmowych i teatralnych. W młodości uprawiał kulturystykę. Chciał zostać architektem, ale zdecydował się na studia w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Szkołę ukończył w 1965 r. Na scenie PWST wystąpił w „Ślubach panieńskich” Aleksandra Fredry (1965) w reżyserii Ryszarda Hanina i w programie złożonym z małych form teatralnych w reż. Kazimierza Rudzkiego. Po ukończeniu szkoły zagrał na deskach warszawskiego Teatru Klasycznego Gezę w „Garści piasku” Jerzego Przeździeckiego (1965) w reż. Czesława Wołłejki. W teatrze tym występował do 1969 r., następnie można go było oglądać na deskach stołecznego Teatru Komedia.

Kilka lat spędził w Australii, gdzie prowadził amatorskie kluby literacko-teatralne. Założył tam m.in. Tymczasowe Towarzystwo Miłośników Teatru im. Witkacego. Wystawiał spektakle i organizował wieczory wspominkowe. Przez ponad 15 lat nie występował na polskich scenach teatralnych ani przed kamerami.

Po powrocie do Polski zagrał Nianię w „Królewnie Śnieżce i krasnoludkach” wg braci Grimm (1994) w reż. Krzysztofa Kolbergera na scenie Teatru Komedia. Był Wernyhorą w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego (1995), w reż. Krzysztofa Nazara. oraz Tatusiem Muminka w „Lecie Muminków” wg Tove Jansson (1995), w reż. Andrzeja Marczewskiego. Wcielił się w tytułową rolę w przedstawieniu „Cyrano” Ernesta Brylla (1997) reż. Andrzej Rozhin.

W 1997 r. objął stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie. Reżyserował spektakl „Damy i huzary” Aleksandra Ferdry (1998). Był Podkomorzym w „Panu Tadeuszu” Mickiewicza (1998) w reż. Adama Hanuszkiewicza. W 2000 r. za rolę Wernyhory w „Weselu” (1999) w reż. Hanuszkiewicza w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie został uhonorowany Złotą Maską w Katowicach. Jako dyrektor częstochowskiego teatru współpracował z reżyserami: Krystyną Jandą („Na szkle malowane” Ernesta Brylla, 2000), Andrzejem Łapickim („Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry, 2002), Janem Kobuszewskim („Dwie morgi utrapienia” Marka Rębacza, 2003).

Od 2003 r. Perepeczko współpracuje z Teatrem Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku. W tym samym roku odebrał Srebrną Maskę, nagrodę przyznaną przez Płockie Towarzystwo Przyjaciół Teatru, za rolę Mariana Koseli w przedstawieniu „Dwie morgi utrapienia” Marka Rębacza (2003). Perepeczko był także reżyserem tej sztuki w płockim teatrze. Reżyserował i zagrał we współczesnej angielskiej farsie „O co biega?” Philipa Kinga (2004).

Na początku lat 60. wystąpił w telewizyjnym Studiu Poetyckim Andrzeja Konica. Grał w zrealizowanych dla potrzeb Teatru Telewizji przedstawieniach dramatów m.in.: Tomasza Manna, Stanisława Wyspiańskiego, Williama Shakespeare’a, Roberta Sherwooda. W 1969 otrzymał nagrodę Komitetu ds. PRiTV za główną rolę w seryjnym widowisku telewizyjnym „Gniewko, syn rybaka” (1969-1970) Bohdana Poręby.

Sympatię widzów zdobył dzięki roli tytułowego bohatera serialu „Janosik” (1973). Wiele lat później podobną popularność przyniosła rola komendanta Władysława w sitcomie „13 posterunek” (1997-2000) Macieja Ślesickiego.

Na dużym ekranie debiutował rolą zbójnika z bandy, która napada na Helenę (Pola Raksa) i Rafała (Daniel Olbrychski) w „Popiołach” (1965) Andrzeja Wajdy. Wystąpił także w „Polowaniu na muchy” (1969), „Brzezinie” (1970), „Piłacie i innych” (1971), „Weselu” (1972) i „Panu Tadeuszu” (1999) Wajdy. Grał w filmach m.in.: Jerzego Hoffmana, Krzysztofa Zanussiego, Janusza Zaorskiego i Łukasza Wylężałka. Był porucznikiem Kolskim w dramacie wojennym „Potem nastąpi cisza” (1965) Janusza Morgensterna. Wystąpił także w innych filmach, których akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej – „Zejście do piekła” (1966) Zbigniewa Kuźmińskiego i „Kiedy miłość była zbrodnią” (1967) Jana Rybkowskiego oraz obrazach dotyczących sytuacji powojennej, m.in. w „Wilczych echach” (1968) Aleksandra Ścibor-Rylskiego. W „Przystani” (1997) Jana Hryniaka wcielił się w bezdomnego „Rasputina”. Był gangsterem, ojcem tytułowej bohaterki filmu Macieja Ślesickiego pt. „Sara (1997). W 2004 r. wystąpił w filmie Marka Rębacza „Atrakcyjny pozna panią...”. Zagrał Don Corazzi’ego w „Dublerach” (2004) Marcina Ziębińskiego i Denisa Delica.

Żonę Agnieszkę Fitkau poznał w szkole teatralnej w kolejce przy składaniu dokumentów na egzamin wstępny. Są małżeństwem od 1966 r. Zagrali razem w „Lalce” (1968), „Gniewko, syn rybaka” (1969-70) i „Motodramie” (1971) Andrzeja Konica. W 1981 r. Agnieszka wyjechała do Australii, Marek pojechał do niej z wizytą i został cztery lata. Aktor często odwiedza cukiernie, choć stara się dbać o linię. Gdy mieszkał w Częstochowie, zaglądał do kawiarni Consonni przy ulicy Dąbrowskiego. Lubi dobre czerwone wino.

Najchętniej ogląda filmy Ingmara Bergmana, Andrzeja Wajdy i komedie Juliusza Machulskiego. Tadeusz Łomnicki, z którym miał okazję pracować na planie filmów„Potem nastąpi cisza” i „Pan Wołodyjowski” oraz Laurence Olivier są dla niego wzorem do naśladowania. W 2000 r. otrzymał nagrodę Prezydenta Częstochowy w dziedzinie kultury.
Filmografia

• Dublerzy - 2003 ..... Don Corazzi
• Atrakcyjny pozna panią... - 2003 ..... Henryk
• Pan Tadeusz - 1999 ..... Maciej Chrzciciel
• Sara - 1997 ..... Józef
• Janosik - 1974 ..... Janosik
• Wesele (1972) (Wesele) - 1972 ..... Jasiek
• Góry o zmierzchu - 1970 ..... Jarek
• Brzezina - 1970 ..... Michał
• Pan Wołodyjowski - 1968 ..... Nowowiejski Adam


Marek Perepeczko
Górali mi nie zamawiajcie...
Odszedł w nocy z 16 na 17 listopada. Cicho, tak jak cicho i skromnie żył. Nie narzucał się i nie domagał: ani uwagi, ani tym bardziej zaszczytów. Wielka wrażliwość, z jakiej słynął, w połączeniu z ogromną popularnością i posturą były czymś zaskakującym i rozczulającym.

W wywiadzie udzielonym dziesięć dni przed śmiercią MAREK PEREPECZKO powiedział: "To wielkie szczęście, że nikt nie będzie po mnie płakał". Nie miał racji.

Nie zamawiajcie mi góralskiej kapeli na pogrzeb - żartował, puentując w ten sposób lekkie znużenie janosikową sławą. To typowy dla niego przykład autoironii i czarnego humoru. Lubił tak rozmawiać. Ale mówił też o śmierci całkiem poważnie i to bardzo niedawno. Publikujemy wywiad, jakiego Marek Perepeczko udzielił dziesięć dni przed swym odejściem. To niezwykła rozmowa, chwilami metafizyczna.

Wrocław, 6 XI, parę minut przed osiemnastą. Sala widowiskowa Centrum Sztuki Impart pęka w szwach. Może pomieścić sześciuset widzów, ale trzeba jeszcze dostawiać krzesła. Kiedy na scenę wchodzi Marek Perepeczko, rozlegają się brawa. Do Wrocławia przyjechał z komedią "Płeć przeciwna" Marka Rębacza. Partnerowała mu Zofia Merle. Po spektaklu stałam z boku i obserwowałam, jak ludzie kochają Janosika.

- Niech mi się pan podpisze tu, i - o - jeszcze tu - prosił jeden z widzów. Po czym w grubym kajecie przewracał kartkę za kartką. Na każdej jakieś zdjęcie Perepeczki: a tu Janosik, a tu aktor z żoną, jeszcze gdzieś indziej w policyjnym mundurze jako komendant Władysław w popularnym sitcomie "13. Posterunek".

- Panie! - żartował Perepeczko. - Więcej pan tego nie miałeś?!
- Czemu tak rzadko pan do nas przyjeżdża? Zapraszamy częściej! Uwielbiamy pana! - mówili ludzie i rzeka płynęła po autografy. Aktor już wyraźnie zmęczony pocałował mnie na powitanie w rękę. - Jeszcze wywiad? - westchnął. - A o czym ja będę z panią gadał!... Ale ma pani takie smutne oczy, niech pani zaczeka, tylko zabiorę swoje manele.

MAREK PEREPECZKO: Co pani mi się tak przygląda? I właściwie to czy nie będzie pani przeszkadzało, jak będę jadł?
GALA: Nie. A panu, jeśli zamówię drinka?
M.P.: Nie, skąd! Co pani taka przygnębiona?
GALA: Trzy dni temu pochowałam brata. Popełnił samobójstwo. Też aktor.

M.P.: Chyba pani żartuje!
GALA: Nie. Nazywał się Mikołaj Michalewicz, miał 27 lat, w tym roku skończył szkołę teatralną. Grał w tutejszym Teatrze Ad Spectatores. Piękny chłopak i bardzo zdolny. Nie mogę się z tym pogodzić.

M.P.: Ale jaki powód?!
GALA: Samotność...

M.P.: A co: dziewczyna go rzuciła, czy jak? To było na tle zawodu miłosnego, myśli pani?
GALA: Coś w tym było, ale ciężko mi to dzisiaj roztrząsać. Wiele spraw się na to nałożyło... Najbardziej boli mnie serce, że nikt z nas, a miał wielu przyjaciół, nie zdołał go uratować.

M.P.: Wie pani, ja czasami sobie myślę, że to wielkie szczęście, że nikt po mnie nie będzie płakał... Ale niech pani pyta, może być o d*** Maryni. Będę panią trochę rozśmieszał.

GALA: Jest pan tak popularny, że nawet nie wiem, o co pana spytać... A jakich pytań pan najbardziej nie lubi?
M.P.: Co słychać?...

GALA: I co pan wtedy odpowiada?
M.P.: To zależy od nastroju... Rozmowa jest w ogóle konglomeratem nastrojów. To nie ja odpowiadam, tylko pani zadaje pytania i od pani wszystko zależy, nie ode mnie...

GALA: A w jakim nastroju jest pan dzisiaj?
M.P.: Jestem bardzo zmęczony, ale zadowolony, bo było ogromnie miło. Była ciepła, serdeczna publiczność, która te nasze głupoty przyjęła z wyrozumiałością i życzliwością, więc można powiedzieć, że jestem w dobrym humorze. Tylko piekielnie zmęczony.

GALA: Ludzie pytali, dlaczego tak rzadko pan przyjeżdża do Wrocławia. Dawno pan był u nas?
M.P.: Cztery lata temu. Żona tu pierwszą książkę podpisywała...

GALA: Towarzyszył pan żonie jako ten popularny mąż?
M.P.: Ona czasami mi każe towarzyszyć.

GALA: Dlaczego?
M.P.: Bo uważa, że to dobrze. Ona pisze takie opowiadanka, bardzo prościutkie... Nie jest pretensjonalną osobą, może wygląda jak prosta osoba, ale... Napisała taką książkę "Babie lato, czyli bądź szczęśliwa całe życie", która w sposób naiwny podaje receptę kobietom, żeby być szczęśliwą, żeby się nie przejmować. 135 tysięcy egzemplarzy zostało sprzedanych, tylko tyle pani powiem.

GALA: Zabrała pana na tę promocję, bo jest pan częścią jej szczęścia?
M.P.: Ależ skąd! Opisywała różnych aktorów, każdy coś opowiadał, podawał przepis kulinarny... Ja tam tylko sobie siedziałem z boku.

GALA: Pana miłość była jak w filmie: od pierwszego wejrzenia zakochał się pan w dziewczynie, składając papiery do szkoły teatralnej...
M.P.: Tak...

GALA: Nie wkurza pana, kiedy po raz kolejny ktoś pyta pana o to samo?
M.P.: Wkurza... Ale nic na to nie poradzę. Tak było i już.

GALA: A właściwie dlaczego pan uciekł do tej Australii?
M.P.: Ja nie uciekłem! Żona tam siedziała, bo ma tam pół domu i biznes fotograficzny. To jest osoba pracująca.

GALA: I uznał pan, że u szczytu sławy warto wyjechać z kraju?
M.P.: A jaka tam sława! Co pani o jakieś sławie!

GALA: Ale przecież nie mógł się pan od kobiet opędzić i wszystkie po Janosiku płakały!
M.P.: Jak będzie pani jak z głupim rozmawiała, to zaraz pani zobaczy, co ja pani zrobię! Sławny to był Tadeusz Kościuszko. Kozakiewicz Władek był sławny, Władek Komar, a nie ja! Byłem popularny, a to zupełnie co innego.

GALA: Znudziła się panu ta popularność?
M.P.: Nie, dlaczego miała się znudzić? Ja nie przywiązuję do tego wagi: jest, to jest, nie ma, to nie ma. Z kraju wyjechałem na chwilę i zostałem parę lat. Jakoś zleciało.

GALA: I pewnie dlatego Towarzystwo Miłośników Teatru im. Witkacego było z dopiskiem Tymczasowe.
M. P.: Wiedziałem, że jak wyjadę, to wszystko się rozpadnie.

GALA: I rozpadło?
M.P.: Pewnie, że tak. To była młoda polska inteligencja. Powiedziałem im: "Chcecie się bawić w teatr? Proszę bardzo!". Na początek zrobiłem z nimi "Szewców" Witkacego. Sztuka przełomowa. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w 1965 roku zrobioną przez amatorski zespół teatru Kalambur, z Wrocławia zresztą. Dałem im więc ten tekst. Posiedzieliśmy nad tym pół roku, bo raz w tygodniu mieli próby. Siedem przedstawień było. Oni do teraz myślą, że ja tam przyjadę i z nimi amatorski teatr będę robił. Tylko się pytam: z czego będę żył?

GALA: Nie zrzucą się dla pana z pensji?
M.P.: Na pewno nie. Potem pomagałem takiemu zespołowi w Cannberze. Zadzwonił do mnie przyjaciel, ksiądz jezuita, i w te słowa: Pomóż, bo robią Żeromskiego "Uciekła mi przepióreczka". Przyjechałem i rzeczywiście było nieszczęście. Potem zrobiliśmy jeszcze "Moralność pani Dulskiej". I tak się tam bawiłem: a to tu trzeba było pomóc, a to tam akademię zrobić, takie p*...

GALA: A z czego pan żył?
M.P.: Z niczego. Dorywczo pracowałem, nie były to kryminogenne zajęcia, ale nie będę o tym mówił. Tam niewiele trzeba, żeby przeżyć. Nie znałem języka Szekspira do tego stopnia, żeby się zapisać do Actors Studio, choć niektórzy Polacy to robią, a aktorami są od siedmiu boleści. Nawet takich spotkałem, co to mają dyplomy. Zgroza.

GALA: W sumie był pan w Australii cztery lata. Nie brakowało panu Polski?
M.P.: Tak...

GALA: A czego najbardziej?
M.P.: Jesieni. Tutaj jesień ładniejsza. Australia to fajny kraj, ale dla młodych ludzi.

GALA: W sumie jednak nie pojawiał się pan w zawodzie przez niemal 15 lat. Nie miał pan uczucia niedosytu? Nie gnało pana, żeby grać?
M.P.: Nie.

GALA: Pan nie lubi chyba swojego zawodu?
M.P.: Lubię, ale nie mam tej głupiej ciągoty, że ja muszę grać! Że muszę zachwycić. To jest p* o Szopenie, proszę pani. To jest fałszywe, zakłamane, to jest megalomania, to jest egzaltacja i to jest be.

GALA: A jak pan traktuje swój zawód?
M.P.: Jak mam wyjść na scenę i mam premierę, to się denerwuję. Bo jestem ciekaw, jak publiczność to odbierze. I to jest najważniejsze. A wszystkie opowieści, teoretyzowania, filozofowanie... sranie w banię.

GALA: Bo tak mi się wydaje, że zamiast w zawodzie, to jest pan obok zawodu. Je pan ze spokojem schabowego, zamiast wzdychać, że teatr, że film, że granie to sens pańskiego życia... Ale wie pan, mój brat był bardzo podobny. Poza teatrem dostrzegał jeszcze prawdziwe życie.
M.P.: Mądry chłopak. Bo wie pani, trzeba wyjść na scenę, swoje odegrać i posłuchać, jak oni reagują. To jest największy kłopot - ta publiczność. Ja nie mam i nigdy nie miałem żadnych przemyśleń na temat aktorstwa. Jak mam, to na temat własnej żony.

GALA: A jakie to przemyślenia?
M.P.: Dobre, w porządku.

GALA: Nie jest pan łatwym rozmówcą. Ludzie spodziewają się, że człowiek, który stał się ikoną polskiego kina, będzie im sprzedawał chociaż piękne słowa...
M.P.: O nie! Ja myślę o wielu sprawach, nie tylko o zawodzie. Bo to jest, proszę pani, zwykły obrzydliwy kabotynizm, mówienie, że aktorstwo jest czymś wielkim. Tego nikt nie wytrzyma, zwłaszcza w XXI wieku... Co ja będę opowiadał, jak ja się uczę tekstu na pamięć? Co myślę o postaci, którą gram? Czy ja to przeżywam w nocy, czy po południu, czy jak jadę taksówką, czy tramwajem?! Przecież to głupoty są! Do kelnera: "Serce, a jeszcze jedną taką herbatkę jakby... w dużym kubku. Niech mi pan tu nie daje do filiżanki, bo ja za duży jestem". Do mnie: "No jak tam" Lepiej się pani czuje? Pani powie, że lepiej, to się stary ucieszy?.

GALA: Lepiej, jak ktoś jest taki zadziorny jak pan, to mi adrenalina skacze.
M.P.: No widzi pani! To jedźmy z tym koksem.

GALA: Słyszałam, że pana ukochanym aktorem był Tadeusz Łomnicki?
M.P.: Tak... Ale co to znaczy ukochanym? To był fenomen teatralny, jakiego już nie ma.

GALA: A jak się gra z ideałem? Bo przecież spotkaliście się panowie na planie filmowym...
M.P.: Tak, ale myśmy się spotkali krótko w filmie, potem krótko w teatrze - grałem epizod w "Makbecie", więc niewiele mogę powiedzieć. Opowiem coś jako ciekawostkę. Jak wiadomo, Łomnicki to była postać kontrowersyjna politycznie. I on był w Melbourne, a Polonia bojkotowała go, bo Polonia tam jest bardziej prawicowa niż sama prawica. Ale jak przyszli na spotkanie z nim, szybko zmienili zdanie. Potem kolega mnie pytał: "Słuchaj, stary, jak to jest możliwe, żeby facet przez dwie godziny stał na scenie, recytował jakieś głupie fragmenty z "Trylogii" i my nie mogliśmy od niego oderwać oczu? Jak on to robi?". Ja mu na to, że tego się nie da wytłumaczyć, bo to są rzeczy, które wymykają się normalnej analizie. To kiedyś określano jako talent czy dar Boży. A przecież Łomnicki to była pokraka! Przechylony na prawo facet wychodził na scenę i wszyscy patrzyli w osłupieniu.

GALA: Zazdrościł mu pan talentu? Pan - taki wówczas piękny, przystojny, wspaniale zbudowany, ale jakby nie było - aktor jednej roli.
M.P.: Nie. Ja go podziwiałem, nie zazdrościłem.

GALA: Nigdy pan nie chciał, żeby tak za panem wodzono oczami?
M.P.: Wodzą za mną. Policja wodzi za mną oczami, jak jadę samochodem. A jak zatrzymują, to machają ręką. Sympatyczni są, wyrozumiali, ale mandat dwa razy zapłaciłem, bo byłem nagrany na kamerę. Nie ma lekko (śmiech).

GALA: Dziś nie ma już zbiorowej histerii na pana widok, ale wciąż tłumy widzów przychodzą do pana po autograf. Właściwie to nie musi pan już nic robić, żeby pana kochano...
M.P.: O, wcale się nie zgadzam! Chociaż prawdą jest, że kiedyś ta histeria była o wiele większa. W PRL-u była taka moda na wieczory z interesującym człowiekiem. Przyprowadzali wtedy takiego aktora, sadzali go na krześle i on tak p*, że aż rozkosz. Część z tego oczywiście co dowcipniejsi koledzy do kabaretu potem przenieśli. I ja to wszystko, wie pani, przeżyłem... Ale to było wyrachowane, bo dawali pieniądze. A pensje teatralne nie były rozpieszczające. Pamiętam - moja pierwsza pensja wynosiła w 1966 roku 1250 złotych, a wynajęcie mieszkania kosztowało nas z żoną 1900.

GALA: To co jedliście?
M.P.: Na szczęście mieliśmy rodziców, którzy nas dokarmiali. Bo my jesteśmy z tego pokolenia, które jeszcze miało przedwojennych rodziców, w związku z tym było łatwiej. Gdyby nie to, to Polska Ludowa nie miałaby zbyt wielu artystów.

GALA: A co to znaczy "przedwojenni rodzice?"
M.P.: Dziś już jest takich niewielu. Wtedy była inna więź rodzinna. Rodziny się podtrzymywały wzajemnie i kiedyś więzi były silniejsze, a teraz się mocno poluźniły. Życie zrobiło się bardziej brutalne, trudno o pracę, a będzie jeszcze trudniej. Czekają nas niewesołe czasy. Nie jestem pod tym względem optymistą. Ale nie mówmy o rzeczach smutnych...

GALA: Czyli udawało się wam przeżyć dzięki rodzicom?
M.P.: W dużym stopniu.

GALA: Długo to trwało?
M.P.: Aż do ich śmierci...

GALA: Naprawdę???
M.P.: A pani sobie wyobraża, że rodzic wyciągał gruby portfel i wykładał kasę? Nie! My bywaliśmy u rodziców na obiadach, a to stanowiło takie sensowne przedłużenie życia rodzinnego. Nie chodziło już o nażarcie się, ale te spotkania miały po prostu znaczenie dla naszych wspólnych więzi, niezależnie od tego, czy odwiedzaliśmy moją matkę, czy matkę Agnieszki...

GALA: Czyli z teściową żył pan bardzo dobrze?
M.P.: To wspaniała kobieta była, ta teściowa... To była kobieta z pokolenia ziemiańskiego, zupełnie niezwykła... Powiem pani taką anegdotę, że kiedyś miałem taką propozycję, żeby zagrać generała Sosnkowskiego. I mówię: "Mamo, będę grał generała Sosnkowskiego". A ona tak popatrzyła na mnie i powiedziała: "Nie możesz go zagrać". "Dlaczego?". "Bo on zupełnie inaczej wyglądał! Przecież tańczyłam z nim w resursie kupieckiej, to ja wiem!". To był taki człowiek. Kochała sitcom "Allo, -Allo". Była dowcipna i pełna życia. Odeszła nam, jak miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Przyjedź, synku, po mnie - dzwoniła ze szpitala. Ale nie zdążyłem, następnego dnia umarła. Do dziś odczuwamy jej brak...

GALA: Dlaczego nie macie dzieci?
M.P.: O nie. Potwory! Zabiłyby mnie! Potwory by urosły. Obydwoje przecież jesteśmy potworami... Ojej, rzeczywiście, jestem dziś bardzo zmęczony...

GALA: Bo ma pan potężną nadwagę. Jak dużą?
M.P.: 47 kilo. Ale zobaczy pani, jeszcze na ciężary pójdę!

GALA: Wykluczone! Oszalał pan?! Powinien pan raczej pójść do bariatry.
M.P.: A kto to taki?

GALA: Lekarz, który leczy otyłych. A na razie polecam panu codziennie rano łykać błonnik i popijać szklanką wody. Będzie pan mniej jadł.
M.P.: No wie pani! Ja już i tak mało jem. Ale ma pani rację, chyba pani posłucham. Bo ta nadwaga mnie kiedyś zabije.

Wrocław, 6 XI, parę minut po 22. Wsiadamy z Markiem Perepeczką do jego niedużego, wysłużonego samochodu (na markach się nie znam). Ogromnej postury aktor wygląda w aucie zabawnie.
- Poprowadź mnie, dziecko, do tego hotelu, gdzie mieszkam, a potem zamówimy taksówkę. A gdzie ten pani brat grał? Będziemy przejeżdżać?
- Teatr ma trzy sceny, ostatnią premierę grał na scenie na Dworcu Głównym, o, tu! - pokazałam ręką. Perepeczko odwrócił głowę. Neony świeciły nam w oczy.
- Wie pani... czasem myślę, że życie człowieka kończy się za szybko i niesłusznie. Widzę w pani niezgodę na to. I też się nie zgadzam.

Pocałował mnie w rękę na pożegnanie, a tydzień później umarł.

autor: Iza Michalewicz/Syndykat Autorów







Marek Perepeczko

Dom bez książki jest domem pustym

Rozmowa z Markiem Perepeczką, aktorem i reżyserem teatralnym o Czechach, Janosiku i 13 posterunku.

Razem ze Sceną Polską Teatru w Czeskim Cieszynie wystawia pan sztukę „Dwie morgi utrapienia” Marka Rębacza. Jak pan trafił na Zaolzie?

Jestem związany z Zaolziem sentymentalnie. Stąd pochodzi mój przyjaciel z czasów studiów, dyrektor Teatru w Czeskim Cieszynie, Karol Suszka. Ciągle mnie zapraszał do siebie, namawiał, że koniecznie muszę u niego zagrać, no i jestem. To specyficzne miejsce, teatr z dwiema scenami, czeską i polską. Tu przenikają się kultury. Ja bardzo lubię ten konglomerat, bo pomieszanie języka czeskiego z polskim bywa zabawne. Przyjechałem ze spektaklem, który robiłem już w Płocku i Częstochowie, a który cieszył się tam wielkim powodzeniem. Pierwotnie „Dwie morgi utrapienia” powstały w Teatrze Kwadrat, a główną rolę grał Jan Kobuszewski. Za jego zgodą przeniosłem to przedstawienie do innych teatrów.

Nie poszedł pan trochę na łatwiznę, realizując sztukę, którą już pan świetnie zna?

Nie, w ten sposób utrzymuję się przy życiu, bo nikt mnie nie angażuje! Gdyby ktoś do mnie przyszedł i powiedział: „Panie Marku, pan jest cudowny, zagrałby pan Don Carlosa? Bardzo prosimy, scena katowicka czeka, pana talent jest nadzwyczajny”, to może nie wystawiałbym sztuki w Czeskim Cieszynie. Niestety, nikt tak do mnie nie mówi, a ja, mimo znakomitego samopoczucia, sam sobie nie jestem w stanie tego powiedzieć. Życie aktora bywa rozmaite. Jeżeli jest zapotrzebowanie na polską komedię, to ja ją chcę robić. W tak zwanych, nazwijmy to brutalnie, teatrach prowincjonalnych są sprawni i dobrzy aktorzy.

Podobno lubi pan język czeski?

Szkoda, że nie potrafię mówić po czesku. On mnie śmieszy, jak każdego Polaka, ale też jest dla mnie miły. Czuję jakieś ciepło w tym języku i mam do niego sentyment. Kiedyś robiłem film z czeskimi kolegami. Nazywał się „Smyrt stopařek”, czyli „Śmierć autostopowiczek”. Grałem człowieka, który zgwałcił dwie autostopowiczki, ale zrobił to niechcący... Film miał dużą oglądalność.

Przeprowadził się pan do Czeskiego Cieszyna?

Na Boga, nie! Nadal mieszkam w Częstochowie, gdzie wynajmuję mieszkanie i w Warszawie, w wytwornym „apartamencie” na piętnastym piętrze betonowego bloku z czasów PRL. W mieszkaniu w stolicy nie mieszczę tylu książek, ile bym chciał, więc główną bibliotekę mam w Częstochowie. Ciągle jestem w podróży, jeżdżę 12-letnią hondą civic i modlę się, żeby się ta moja miła gadzina nie rozsypała. Ostatnio zrobiłem remont za 3.000 złotych.

Jakie ma pan plany na ten rok?

Zwrócono się do mnie z dużym tematem, ale jeszcze nie wiem czy się go podejmę. Nie mogę zdradzić szczegółów, choć są interesujące.

Film czy sztuka?

To jest plan sportowy. W moim wieku, niech pan sobie wyobrazi! Postanowili dziada reaktywować.

A może Janosika?

Skąd pan wie? Wystarczy. Nic więcej nie powiem. Ma to związek z postacią Janosika, ale zapewniam, że nie będzie nowych odcinków tego serialu z Perepeczką w roli głównej. Już nie zagram zgrabnego górala. Zobaczymy co życie pokaże. A życie aktorskie składa się z „niespodziewanek”. O tak zwanej, za przeproszeniem, karierze aktora, w dużej mierze decyduje przypadek. Talent też jest ważny, ale przypadek odgrywa wielką rolę.

W internecie znalazłem takie zdanie na pana temat: „Odchudzić Perepeczkę, niech znowu zagra Janosika. Był niepowtarzalny”. Co pan na to?

Zwłaszcza panie chciałyby, żebym znowu zagrał Janosika. Niektóre uwagi są kąśliwe, niektóre kobiety mówią o tym z sentymentem. Na miłość boską, upłynęło już bez mała 30 lat, więc niechże się uspokoją. Teraz to ja mogę zagrać najwyżej jakiegoś mafiozo albo inne interesujące rzeczy, których wcześniej grać nie mogłem.

Ale temat dogrania nowych odcinków serialu pewnie się pojawia?

Oczywiście. 30 lat temu, gdy kręciliśmy serial, miałem luźny stosunek do tego, co robiłem. Uważałem nawet, że tę rolę powinien grać aktor pochodzenia góralskiego. Nie przypuszczałem nawet, że „Janosik” zdobędzie aż taką popularność. Poza Klossem i „Stawką większą niż życie” oraz serialem „Czterej pancerni i pies” nie było, powiem bałwochwalczo, serialu kultowego. Tylko mój przyjaciel, tłumacz Hemingwaya, Bronisław Zieliński mówił: „Ty tego nie lekceważ, będziesz to musiał nosić przez całe życie”. Dzisiaj uważam, że nie ma się czego wstydzić, bo „Janosik” jest kultowym serialem, którego popularność, również obecnie jest dla mnie zaskakująca. W ciągu roku serial leci w kilku stacjach telewizyjnych. Teraz Polsat znowu emituje „Janosika”. Dzisiaj przyznaję rację twórcom filmu, że to miała być bajka, ładnie opowiedziana, kolorowa, w miarę bezproblemowa, mimo że filozofia bardzo pachnie pewną popularną ideologią, która nas trzymała przez pół wieku. I już nic nie zrobię, że ludzie pamiętają mnie jako Janosika.

Okazało się, że to była pana życiowa rola, choć teraz młode pokolenie kojarzy pana pewnie bardziej jako komendanta „13. posterunku”.

Jak mnie Maciej Ślesicki zobaczył, to uznał, że jestem idealny, żeby odegrać postać Władysława Słoika. Zagrałem w dwóch seriach, każda składała się z czterdziestu odcinków. Trzeciej serii już nie będzie, bo Maciej postanowił zająć się prawdziwą sztuką, czyli filmem fabularnym. Ja, muszę przyznać, trochę się w tym serialu męczyłem, bo nie wiedziałem, że jest to aż taki wygłup.

Koledzy po fachu nie zarzucali panu, że bierze się pan za tandetę?

Po pierwszych pokazach dziennikarze wybrzydzali, że to jakaś potworna szmira. Ale to jest taki gatunek filmowy, sitcom, czyli situation comedy, a w nim z założenia chodzi tylko i wyłącznie o ciągły rechot. Nie ma powodu, żeby odrzucać sitcomy. Chociaż z drugiej strony widzom zostają później w pamięci role serialowe. Załóżmy sytuację potwornie abstrakcyjną. Kazimierz Kutz, człowiek którego ja bardzo lubię, chociaż nigdy nie obsadził mnie w swoim filmie, mówi do mnie, że teraz mam grać króla Leara. I pierdut, gram go, a wszyscy mówią „ch... to jest, nie Lear, tylko komendant z tego posterunku”. Groźba, że do końca życia zostanie się Janosikiem albo komendantem Słoikiem, zawsze istnieje.

Podobno otwiera pan w Częstochowie restaurację?

To bzdura wymyślona przez Tadeusza Piersiaka, pańskiego kolegę po piórze z „Gazety Wyborczej”. Jego perfidia intelektualna jest naprawdę niezwykłych lotów.

Czytałem, że namiętnie pali pan cygara kubańskie?

Bardzo rzadko, bo szkodzą, ale faktycznie i tylko kubańskie. Załatwia mi je taka anonimowa pani Basia z bazaru. Ja kupuję wyłącznie zleżałe cygara. Nie będę płacił za sztukę 40 złotych, jak mogę je mieć po 8 złotych.

Jakie jeszcze ma pan hobby?

Czytam książki, słucham muzyki, jeżdżę na rowerze. Mam dwa szosowe i marzę, żeby sobie kupić górski rower.

Nie myślał pan o stałej pracy w jakimś warszawskim teatrze?

Wolę jeździć tak jak teraz. Praca w jednym miejscu jest nudna.

Jest pan człowiekiem majętnym?

Nie mam mercedesa ani wielkiej willi. Po zagraniu w „13. posterunku” kupiłem sobie 6-letnią hondę. Teraz ma 12 lat i przejechane prawie 360.000 kilometrów.

Rozmawiał: Adrian Karpeta
Dziennik Zachodni
4 listopada 2005



***

Marek Perepeczko

Już nie zagram zgrabnego górala

Rozmowa z Markiem Perepeczką, aktorem i reżyserem teatralnym o Czechach, Janosiku i 13 posterunku.

Razem ze Sceną Polską Teatru w Czeskim Cieszynie wystawia pan sztukę „Dwie morgi utrapienia” Marka Rębacza. Jak pan trafił na Zaolzie?

Jestem związany z Zaolziem sentymentalnie. Stąd pochodzi mój przyjaciel z czasów studiów, dyrektor Teatru w Czeskim Cieszynie, Karol Suszka. Ciągle mnie zapraszał do siebie, namawiał, że koniecznie muszę u niego zagrać, no i jestem. To specyficzne miejsce, teatr z dwiema scenami, czeską i polską. Tu przenikają się kultury. Ja bardzo lubię ten konglomerat, bo pomieszanie języka czeskiego z polskim bywa zabawne. Przyjechałem ze spektaklem, który robiłem już w Płocku i Częstochowie, a który cieszył się tam wielkim powodzeniem. Pierwotnie „Dwie morgi utrapienia” powstały w Teatrze Kwadrat, a główną rolę grał Jan Kobuszewski. Za jego zgodą przeniosłem to przedstawienie do innych teatrów.

Nie poszedł pan trochę na łatwiznę, realizując sztukę, którą już pan świetnie zna?

Nie, w ten sposób utrzymuję się przy życiu, bo nikt mnie nie angażuje! Gdyby ktoś do mnie przyszedł i powiedział: „Panie Marku, pan jest cudowny, zagrałby pan Don Carlosa? Bardzo prosimy, scena katowicka czeka, pana talent jest nadzwyczajny”, to może nie wystawiałbym sztuki w Czeskim Cieszynie. Niestety, nikt tak do mnie nie mówi, a ja, mimo znakomitego samopoczucia, sam sobie nie jestem w stanie tego powiedzieć. Życie aktora bywa rozmaite. Jeżeli jest zapotrzebowanie na polską komedię, to ja ją chcę robić. W tak zwanych, nazwijmy to brutalnie, teatrach prowincjonalnych są sprawni i dobrzy aktorzy.

Podobno lubi pan język czeski?

Szkoda, że nie potrafię mówić po czesku. On mnie śmieszy, jak każdego Polaka, ale też jest dla mnie miły. Czuję jakieś ciepło w tym języku i mam do niego sentyment. Kiedyś robiłem film z czeskimi kolegami. Nazywał się „Smyrt stopařek”, czyli „Śmierć autostopowiczek”. Grałem człowieka, który zgwałcił dwie autostopowiczki, ale zrobił to niechcący... Film miał dużą oglądalność.

Przeprowadził się pan do Czeskiego Cieszyna?

Na Boga, nie! Nadal mieszkam w Częstochowie, gdzie wynajmuję mieszkanie i w Warszawie, w wytwornym „apartamencie” na piętnastym piętrze betonowego bloku z czasów PRL. W mieszkaniu w stolicy nie mieszczę tylu książek, ile bym chciał, więc główną bibliotekę mam w Częstochowie. Ciągle jestem w podróży, jeżdżę 12-letnią hondą civic i modlę się, żeby się ta moja miła gadzina nie rozsypała. Ostatnio zrobiłem remont za 3.000 złotych.

Jakie ma pan plany na ten rok?

Zwrócono się do mnie z dużym tematem, ale jeszcze nie wiem czy się go podejmę. Nie mogę zdradzić szczegółów, choć są interesujące.

Film czy sztuka?

To jest plan sportowy. W moim wieku, niech pan sobie wyobrazi! Postanowili dziada reaktywować.

A może Janosika?

Skąd pan wie? Wystarczy. Nic więcej nie powiem. Ma to związek z postacią Janosika, ale zapewniam, że nie będzie nowych odcinków tego serialu z Perepeczką w roli głównej. Już nie zagram zgrabnego górala. Zobaczymy co życie pokaże. A życie aktorskie składa się z „niespodziewanek”. O tak zwanej, za przeproszeniem, karierze aktora, w dużej mierze decyduje przypadek. Talent też jest ważny, ale przypadek odgrywa wielką rolę.

W internecie znalazłem takie zdanie na pana temat: „Odchudzić Perepeczkę, niech znowu zagra Janosika. Był niepowtarzalny”. Co pan na to?

Zwłaszcza panie chciałyby, żebym znowu zagrał Janosika. Niektóre uwagi są kąśliwe, niektóre kobiety mówią o tym z sentymentem. Na miłość boską, upłynęło już bez mała 30 lat, więc niechże się uspokoją. Teraz to ja mogę zagrać najwyżej jakiegoś mafiozo albo inne interesujące rzeczy, których wcześniej grać nie mogłem.

Ale temat dogrania nowych odcinków serialu pewnie się pojawia?

Oczywiście. 30 lat temu, gdy kręciliśmy serial, miałem luźny stosunek do tego, co robiłem. Uważałem nawet, że tę rolę powinien grać aktor pochodzenia góralskiego. Nie przypuszczałem nawet, że „Janosik” zdobędzie aż taką popularność. Poza Klossem i „Stawką większą niż życie” oraz serialem „Czterej pancerni i pies” nie było, powiem bałwochwalczo, serialu kultowego. Tylko mój przyjaciel, tłumacz Hemingwaya, Bronisław Zieliński mówił: „Ty tego nie lekceważ, będziesz to musiał nosić przez całe życie”. Dzisiaj uważam, że nie ma się czego wstydzić, bo „Janosik” jest kultowym serialem, którego popularność, również obecnie jest dla mnie zaskakująca. W ciągu roku serial leci w kilku stacjach telewizyjnych. Teraz Polsat znowu emituje „Janosika”. Dzisiaj przyznaję rację twórcom filmu, że to miała być bajka, ładnie opowiedziana, kolorowa, w miarę bezproblemowa, mimo że filozofia bardzo pachnie pewną popularną ideologią, która nas trzymała przez pół wieku. I już nic nie zrobię, że ludzie pamiętają mnie jako Janosika.

Okazało się, że to była pana życiowa rola, choć teraz młode pokolenie kojarzy pana pewnie bardziej jako komendanta „13. posterunku”.

Jak mnie Maciej Ślesicki zobaczył, to uznał, że jestem idealny, żeby odegrać postać Władysława Słoika. Zagrałem w dwóch seriach, każda składała się z czterdziestu odcinków. Trzeciej serii już nie będzie, bo Maciej postanowił zająć się prawdziwą sztuką, czyli filmem fabularnym. Ja, muszę przyznać, trochę się w tym serialu męczyłem, bo nie wiedziałem, że jest to aż taki wygłup.

Koledzy po fachu nie zarzucali panu, że bierze się pan za tandetę?

Po pierwszych pokazach dziennikarze wybrzydzali, że to jakaś potworna szmira. Ale to jest taki gatunek filmowy, sitcom, czyli situation comedy, a w nim z założenia chodzi tylko i wyłącznie o ciągły rechot. Nie ma powodu, żeby odrzucać sitcomy. Chociaż z drugiej strony widzom zostają później w pamięci role serialowe. Załóżmy sytuację potwornie abstrakcyjną. Kazimierz Kutz, człowiek którego ja bardzo lubię, chociaż nigdy nie obsadził mnie w swoim filmie, mówi do mnie, że teraz mam grać króla Leara. I pierdut, gram go, a wszyscy mówią „ch... to jest, nie Lear, tylko komendant z tego posterunku”. Groźba, że do końca życia zostanie się Janosikiem albo komendantem Słoikiem, zawsze istnieje.

Podobno otwiera pan w Częstochowie restaurację?

To bzdura wymyślona przez Tadeusza Piersiaka, pańskiego kolegę po piórze z „Gazety Wyborczej”. Jego perfidia intelektualna jest naprawdę niezwykłych lotów.

Czytałem, że namiętnie pali pan cygara kubańskie?

Bardzo rzadko, bo szkodzą, ale faktycznie i tylko kubańskie. Załatwia mi je taka anonimowa pani Basia z bazaru. Ja kupuję wyłącznie zleżałe cygara. Nie będę płacił za sztukę 40 złotych, jak mogę je mieć po 8 złotych.

Jakie jeszcze ma pan hobby?

Czytam książki, słucham muzyki, jeżdżę na rowerze. Mam dwa szosowe i marzę, żeby sobie kupić górski rower.

Nie myślał pan o stałej pracy w jakimś warszawskim teatrze?

Wolę jeździć tak jak teraz. Praca w jednym miejscu jest nudna.

Jest pan człowiekiem majętnym?

Nie mam mercedesa ani wielkiej willi. Po zagraniu w „13. posterunku” kupiłem sobie 6-letnią hondę. Teraz ma 12 lat i przejechane prawie 360.000 kilometrów.

Rozmawiał: Wojciech Trzcionka
Dziennik Zachodni
15 stycznia 2005



***

Marek Perepeczko

Spektakl na imieniny Marka Perepeczki

Komedię "Dwie morgi utrapienia" w reżyserii Marka Perepeczko będzie można zobaczyć na scenie klubu Politechnik w al. Armii Krajowej 23/25. Spektakle w sobotę o godz. 16 i 20 (bilety 35 zł) oraz niedzielę o godz. 16 i 20 (bilety 50 zł - spektakle z udziałem Pawła Wawrzeckiego). Gościnne przedstawienie płockiego teatru uczci imieniny Marka

Z plakatów rozwieszonych w mieście patrzy Marian Kosela z "Dwóch mórg utrapienia" Marka Rębacza, czyli Marek Perepeczko. W sobotę i niedzielę były dyrektor Teatru im. Mickiewicza - gdzie także wystawiano tę współczesną komedię - zagra w specjalnym spektaklu z Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Płocka.

Bohater sztuki Marian Kosela to polski gospodarz, prosty chłop. Przez pół wieku bronił dwóch mórg ziemi przed komunistami. Teraz opiera się obcemu kapitałowi, który na miejscu jego szklarni chce postawić supermarket albo stację benzynową. Najgorsze, że do sprzedaży gruntu bardzo namawiają Koselę dzieci, łase na wielkie pieniądze...

Reżyserem jest Marek Perepeczko, a grają: Marek Perepeczko, Dorota Cempura, Magdalena Tomaszewska-Karbowska, Krystyna Michel, Szymon Cempura, Mariusz Pogonowski, Paweł Wawrzecki (tylko w niedzielę).

Bilety są do kupienia w Agencji "Certus" (tel. 360 60 67) w DH Seka oraz klubie "Politechnik". Przedstawieniu patronuje Gazeta Wyborcza.

Tadeusz Piersiak: Przede wszystkim ciekawi jesteśmy, co u Pana słychać?

Marek Perepeczko: Cóż, pracuję w zawodzie. W teatrze w Płocku wyreżyserowałem pewną farsę i w niej sobie gram. Wkrótce będę robił następną.

Kto wymyślił ten imieninowy spektakl? To Pana prezent dla częstochowskich przyjaciół czy odwrotnie - imieninowe zaproszenie z Częstochowy?

- To częstochowscy przyjaciele pamiętali o mnie. Oczywiście ku mojemu zadowoleniu. Oświadczam, że ja bym na tak megalomański pomysł nie wpadł.

Panie Marku - czemu jest Pan taki brzydki na plakacie?

- Przepraszam, ale urody to ja już sobie nie poprawię. Chyba organizatorzy częstochowskiej imprezy powiększyli plakat z Płocka i trochę za duże zrobiło się ziarno. Ale to dobrze, bo takie zdjęcie doskonale charakteryzuje postać, którą gram. A ja do konkursu piękności stawać nie będę.

"Dwie morgi samotności" nie są już grane na scenie naszego teatru?

- Zgodnie z daną obietnicą, nie założyłem drugiego teatru w Częstochowie. Sprawę obecnego spektaklu, przeniesionego z Płocka, załatwiała agencja. Zgody Teatru im. Mickiewicza na współpracę nie uzyskała.

Pan swoich kontaktów z Częstochową nie zerwał?

- Pierwszego maja przeprowadzam się do wynajętego mieszkania i będę w Częstochowie jeszcze przez dwa lata. Bo z mojego warszawskiego mieszkania korzystać nie mogę skutkiem wcześniejszych zobowiązań. Jest mi nawet na rękę, że mogę tu powiedzieć, że ostatecznie uwalniam pokoje zajmowane przez mnie w Domu Aktora.

tp
Gazeta Wyborcza Częstochowa
23 kwietnia 2004

***

Marek Perepeczko

Wciąż na częstochowskiej scenie

W wywiadzie telewizyjnym Katarzyna Deszcz, dyrektor Teatru im. Mickiewicza, powiedziała, że w nowym sezonie będziemy nadal oglądać Marka Perepeczkę na częstochowskiej scenie. Czy to prawda - zapytaliśmy samego zainteresowanego.

Tadeusz Piersiak: Będzie Pan występował w teatrze pod nową dyrekcją?

Marek Perepeczko: - Tak, to prawda. Będę grał w "Dwóch morgach utrapienia" i "Rewizorze". Oczywiście nie jako członek zespołu, tylko gościnnie. Wiem, że moje odejście byłoby dużym problemem dla nowego dyrektora. A ja nie mam żadnych powodów, żeby się na nią obrażać czy utrudniać jej i tak niełatwe zadanie.

Ale Czytelnikom "Gazety" mówił Pan, że nie wystąpi więcej w Teatrze im. Mickiewicza. Że obraził się Pan nie na publiczność, a na decydentów.

- Tak powiedziałem. Pytał mnie o to również Tadeusz Wrona, który był obecny przy wręczaniu mi wymówienia. Wyjaśniłem mu, że mówiłem tak, spodziewając się pewnej konfiguracji władzy w teatrze. Te przewidywania nie sprawdziły się. A Katarzynę Deszcz odbieram jako osobę reprezentującą w sprawie teatru bardzo zdroworozsądkową postawę. Chyba jeszcze nie wie, jak będzie wyglądało bilansowanie się miejskiej sceny. A ja nie mam zamiaru jej tego bilansowania utrudniać, wytrącając jej z repertuaru tytuły, które są oglądane.

Będzie Pan dojeżdżał?

- Również, ale uzgodniłem z prezydentem miasta i Katarzyną Deszcz, że będę korzystał z dotychczasowego lokum w Domu Aktora. Mam propozycje grania w teatrze w Płocku, robię dwa filmy, do jednego zdjęcia już skończyłem. Sądzę, że wkrótce przyjdą inne propozycje. Tymczasem zająłem się usuwaniem swoich książek z gabinetu dyrektorskiego, a to - zapewniam - ogromna robota. Urlopu do tej pory nie miałem. Tyle co u znajomych na pięknej podczęstochowskiej Jurze.

Rozmawiał Tadeusz Piersiak
Gazeta Wyborcza Częstochowa
13 sierpnia 2003

***

Marek Perepeczko

Niepewny los częstochowskiego teatru

Miejska scena znajduje się na granicy bankructwa - ujawniła Małgorzata Wójcik, do niedawna zastępca dyrektora Teatru im. A. Mickiewicza. Została zwolniona, bo - jak twierdzi - chciała zmian. Dyrektor Marek Perepeczko tłumaczy się restrukturyzacją. Przyznaje też, że ma kłopoty z płatnościami. W czwartek spotyka się z władzami miasta, by zadecydować, co dalej z częstochowskim teatrem.

Tadeusz Piersiak: Czy to prawda, że teatr znalazł się na granicy płynności finansowej? Grozi mu wyłączenie telefonów, prądu?

Marek Perepeczko: Teatr rzeczywiście jest bez pieniędzy. Oczywiście, wykaraska się z tego. Ma pomysły. Takie jak w wielu firmach w Polsce: opodatkują się wszyscy od dyrekcji począwszy, żeby złagodzić te finansowe niedostatki. To bardzo bolesne, niepopularne. Ale w sytuacjach kryzysowych - konieczne. Choć może nie będzie to potrzebne, bo Zarząd Miasta znajdzie jakiś sposób. Mamy o tym rozmawiać w czwartek.

Żeby prowadzić teatr tak, jak sobie życzą jego miłośnicy, potrzebujemy pieniędzy. Ale miasto zabrało nam część dotacji, podobnie zresztą jak filharmonii. Tylko że my nie możemy zarabiać na kinie - nie te możliwości, nie ta sala. Wierzę jednak w dobrą wolę Zarządu Miasta, że chce utrzymać teatr w formie konwencjonalnej, że chce mieć stały zespół aktorski, techniczny Tylko trzeba bardzo wyraźnie określić, co nam wolno zrobić. Czy w sezonie powinniśmy zrealizować jedną sztukę z pełną dekoracją, a resztę już sposobem gospodarczym? A może należy dokonać restrukturyzacji w teatrze?

Pana zdaniem grozi nam przekształcenie teatru w scenę impresaryjną?

- Czy sytuacja zmierza w tym kierunku - nie potrafię powiedzieć. Nie wyczuwam takich nastrojów ze strony władz miasta. Być może Zarządowi Miasta chodzi o jakąś reorganizację, która ma na celu poprawienie kondycji teatru. Ale mam pełną świadomość tego, że oponenci, przeciwnicy, mają tysiące pomysłów na to, jak teatr może na siebie zarabiać. Bo to jest taki powszechny trend: teatr ma na siebie zarabiać. Sposób jest prosty, wystarczy zmienić go na impresaryjny i sprowadzać przedstawienia. Ale nikt nie przyjedzie, jeżeli nie dostanie pieniędzy. A dobre przedstawienie, nawet dwuosobowe, kosztuje parę złotych. Tylko że to zmienia zupełnie oblicze teatru. Przecież w dużym mieście, takim jak Częstochowa, teatr musi spełniać różne funkcje: i edukacyjne, i reprezentacyjne. Scena impresaryjna takich zadań nie spełni.

Przez wszystkie te lata mieliśmy dobre wskaźniki frekwencyjne i finansowe. Ten rok okazał się niedobry. Ale trzeba teatr ratować. Myślę, że Zarząd Miasta może to łatwo zrobić, stwarzając nam warunki do dalszej pracy. A zaplanowaliśmy na przyszły sezon i "Śluby panieńskie" w reżyserii Andrzeja Łapickiego, i "Farsę polską" w reżyserii Jana Kobuszewskiego. Staram się, żeby Kazimierz Kutz zrealizował "Tango" Mrożka. Więc program mamy, chcemy pracować normalnie. Tylko musimy mieć środki.

Pana oponenci twierdzą, że jedno wątpliwe przedstawienie - chodzi o "Pułapkę na myszy" - zrujnowało budżet teatru. Że za te pieniądze mogły powstać skromniejsze przedstawienia, ciekawsze artystycznie.

- Takie ciekawe, mniejsze przedstawienia powstały. Dałem swobodę aktorom, żeby mogli realizować swoje pomysły, żeby spełniali się artystycznie. Niestety, doświadczenia z ambicjami intelektualnymi są i będą w tym mieście smutne. Nawet gdybyśmy zrobili tak pięknego Strindberga, jak ten, który powstał poza teatrem ["Panna Julia" w filharmonii - red.] za pieniądze naczelnika miejskiego Wydziału Kultury i Sztuki. Na takie przedstawienia przychodzi niewiele publiczności. A jeśli robimy taką pozycję w teatrze, musimy odzyskać pieniądze.

Natomiast "Pułapka na myszy" wszędzie, gdzie była grana, sprawdziła się. Miałem więc prawo ryzykować. U nas spektakl nie znalazł widzów. Ale nie sądzę, żeby ta realizacja miała zniszczyć budżet. Pułapka kosztowała około 65 tysięcy złotych z dekoracjami. Jeśli oponenci uważają, że za te pieniądze można zrobić trzy współczesne pozycje - nie bardzo w to wierzę. Bo nawet inicjatywy aktorskie, które miały nic nie kosztować, kosztowały. Choćby "Ballady morderców" - 12 tys. zł.

Oczywiście, w teatrze bywają pomyłki. Tak jak pomyłką ktoś może nazwać "Romanse i ballady" Adama Hanuszkiewicza z ubiegłego sezonu. Wybitny twórca zrobił przedstawienie, które - mimo dobrego samopoczucia wielkiego artysty - poszło chyba dziesięć razy, bo widzowie tego nie zaakceptowali. Ale przedtem Hanuszkiewicz przygotował nam przedstawienia, które wystawiano po 80 i 100 razy. Takie wpadki się zdarzają. Nie jestem alfą i omegą.

Poza tym, jaka jest liczba prawdziwych teatromanów w naszym mieście? Odpowiedź na to pytanie jest nie bez znaczenia przy układaniu repertuaru. Ktoś się krzywi, że "Mayday" tak długo u nas idzie. Ale trzeba być i***, żeby zdejmować sztukę, która ma ciągle powodzenie. Życzeniem władz jest, żeby teatr zarabiał na siebie. Więc robimy takie sztuki, które zarabiają. A jeśli mamy robić produkcje festiwalowe, potrzebujemy na ten cel pieniędzy, bo w naszym teatrze Beckett idzie 15 razy.

Powiedział Pan wcześniej, że zmiana na stanowisku zastępcy dyrektora jest początkiem restrukturyzacji. W jakim kształcie?

- To ma być element ratowania sytuacji teatru. Żeby ludzie, którzy tu pracują, rzeczywiście pracowali, byli skupieni na sytuacji kryzysowej. Mówiłem załodze, że w tej zmianie nie ma sensacji, a tylko pragmatyka. Moim zdaniem Robert Dorosławski, kierownik literacki teatru oraz szef działu promocji i sprzedaży, będzie odpowiedniejszy na stanowisku mojego zastępcy. Restrukturyzacja będzie oczywiście sięgać głębiej, ale jej kształt określi dopiero czwartkowa rozmowa z Zarządem Miasta.

Dziękuję za rozmowę.

Premiery w sezonie 2001/2002:

"Lekcja" Eugene Ionesco, reż. Michał Witold Szymczyk, Scena Kameralna
"Pułapka na myszy" Agaty Christie, reż. Jan Bratkowski, Scena Duża
"Żale Matki Boskiej pod krzyżem", reż. Szczepan Szczykno, Scena Histrion
"Czołem wbijając gwoździe w podłogę" Erica Bogosiana, reż. Antoni Rot, Scena Histrion
"Ballady morderców" Nick Cave'a, reż. Iwona Chołuj, Scena Kameralna
"Kukuryku na patyku" Paula Maara, reż. Sebastian Banaszczyk, Robert Rutkowski, Marek Ślosarski, Scena Duża

TP
Gazeta w Częstochowie
20 czerwca 2002

***

Marek Perepeczko

O nowej premierze

Teatr im. Mickiewicza przygotowuje trzecią w sezonie premierę. "Dwie morgi utrapienia", współczesną komedię Marka Rębacza, na specjalym pokazie zobaczyli już goście sylwestra w teatrze. Asystentem reżysera i odtwórcą głównej roli jest Marek Perepeczko.

Tadeusz Piersiak: Jaki jest bohater spektaklu - Kosela, którego Pan gra?

Marek Perepeczko: Ktoś może się uprzeć i opowiadać, że tak polski chłop powinien się znaleźć w nowej rzeczywistości. To poważny temat. Ale ponieważ "Dwie morgi utrapienia" to komedia, prześwietlamy tylko mentalność chłopa tak, żeby było zabawnie, pokazujemy, jak rozumuje, jak się zachowuje. Jest bardzo piękny wątek ojcowizny, której z rąk nie puścił mimo abstrakcyjności sytuacji, w jakiej się znalazł. Ja bym Koseli nie demonizował, nie robiłbym z niego sztandarowej postaci dla aktualnych spraw politycznych. Natomiast jako zabawa jest to ogromnie sympatyczne. Nie ukrywam, że podejrzałem spektakl w Teatrze Kwadrat z rewelacyjną kreacją Janka Kobuszewskiego. Pomyślałem, że może i nam się uda. Bo oni grali to przedstawienie już ponad 400 razy.

No właśnie. Spojrzałem na repertuar Teatru Kwadrat i widzę, że pokrywa się z nim wiele propozycji komediowych Teatru im. Mickiewicza.

- Tak jest rzeczywiście. Tylko proszę mi powiedzieć: co chce pan, żeby grał teatr w tym mieście. Jakie są oczekiwania intelektualne widzów? Nadzieje wobec teatru w Częstochowie, że za chwilę będzie Teatrem Starym, tylko w nim coś zmienimy, a najlepiej dyrekcję i jeszcze kilka osób - są przesadą. Natomiast prowadzenie teatru porządnego jest normą, która powinna w tym mieście mieć miejsce. Nie ukrywam: korzystam z pomocy starszych, wybitnych kolegów, których zapraszam do współpracy. Mnie jako dyrektorowi chodzi o zapewnienie frekwencji, popytu na to, co teatr proponuje. A z tym nie jest u nas źle.

I okazuje się, że gusty warszawiaków pokrywają się z częstochowskimi?

- Kiedy przyjeżdża teatr z Warszawy, to bilety są sprzedane w dwa, trzy dni. Marzę o tym, żeby zagrał u nas Teatr Stary. Tylko z nim jest ten problem, że koszty są straszne i nie możemy sobie na to pozwolić. W Częstochowie ludzie swój teatr kochają i chcą, żeby się w nim dobrze działo. Sprowadzanie zespołów z zewnątrz stawiam sobie za punkt honoru. I będę chciał, żeby były tu najlepsze, z wybitnymi spektaklami. Ale najważniejsze jest utrzymanie stałego zespołu aktorskiego, który zresztą komplementować mogę do znudzenia.

Dziś najważniejsze są "Dwie morgi utrapienia". Ustawienie spektaklu wziął na siebie Pan. Czy obecność Jana Kobuszewskiego w roli opiekuna artystycznego to tylko świetne nazwisko na afiszu?

- Nie. Ta sztuka nie wymaga nadzwyczajnych inscenizacji, sytuacje są prościutkie. Wymaga natomiast budowania emocji i ja tego nie robiłem na próbach. Zaufałem kolegom aktorom, którzy czytają tekst dokładnie i łapią intencje autora. Natomiast ten szlif ostateczny złożyłem w ręce Jana Kobuszewskiego. Na ostatniej próbie jeszcze dorzucił swoje uwagi. Jego wizyty ustawiają spektakl. To człowiek tak zajęty, że żadne honorarium w Częstochowie nie skłoni go, żeby rzucił pracę na półtora miesiąca i siedział z nami, czego byśmy bardzo chcieli. To, że zgodził się przyjąć opiekę artystyczną, uznałem za korzystne rozwiązanie. Na ile zajaśnieje spektakl dzięki uwagom Kobuszewskiego, przekonamy się już za chwilę. Natomiast chciałem tę sztukę wystawić w naszym teatrze. Uwagi o sprawach nabrzmiałych w kraju są tu podane w pysznym kotlecie komediowym. Mam nadzieję, że w Częstochowie nie straci swojego smaku.

tp
Gazeta Wyborcza Częstochowa
3 stycznia 2003

Perepeczko znowu w swoim teatrze
Wyrzucony z teatru Marek Perepeczko wraca na jego deski. Przyjaciele zmarłego artysty przygotowują tu wieczór poświęcony jego pamięci.

Perepeczko był dyrektorem Teatru im. Mickiewicza od września 1998 do maja 2003 roku. Władze miasta uznały jednak, że repertuar za jego rządów jest zbyt błahy i nieoczekiwanie, przed końcem sezonu, zwolniły go.
- To był dla Marka ogromny cios - mówiła nam żona Perepeczki Agnieszka. Wcześniej prezydent zapewniał, że aktor będzie miał nadal pracę w naszym mieście. Miał, ale na niezależnych od miasta scenach. Mieszkał w Częstochowie do końca - zmarł 17 listopada 2005 roku.
Wczoraj w teatrze trwały pierwsze przymiarki do wieczornicy, która odbędzie się 26 lutego o godz. 19 na dużej scenie.
- To, że rozstał się z tym miejscem w sposób niemiły, przestaje mieć znaczenie. To jego teatr, któremu oddał kilka lat swojego życia i miał tu wielu prawdziwych przyjaciół. Inicjatywa zrobienia takiej imprezy wyszła właśnie od nich, ale dyrekcja od razu powiedziała: zgoda - mówi Teresa Dzielska, inicjatorka i organizatorka tego wieczoru.
Wystąpią m.in.: Teresa Dzielska, Iwona Hołuj, Czesława Mączka, Agnieszka Łopacka, Andrzej Iwiński, Emilia Krakowska, Zbigniew Wodecki, Stan Borys Karol Stępkowski i Karol Suszka.
- Wciąż jednak docierają do mnie jacyś ludzie, jakieś propozycje - mówi Dzielska.
Reżyserii podejmie się Robert Dorosławski, były zastępca dyrektora Perepeczki. Podczas wieczornicy będą odtwarzane fragmenty wywiadów i filmów Marka Perepeczki. Piotr Dłubak w foyer zorganizuje wystawę fotografii zrobionych dyrektorowi podczas jego pracy w Częstochowie, a Ośrodek Kultury Filmowej zaprosi na przegląd filmów z udziałem aktora.

Tadeusz Piersisk Gazeta Wyborcza Foto: Grzegorz Skowronek/AG



***

Pamiętają o Janosiku
- „Do zobaczenia Janosiku w niebiańskich górach” - to jeden z wpisów, jaki częstochowianie złożyli w Księdze Kondolencyjnej po śmierci Marka Perepeczko. Wystawiono ją w głównym holu Teatru im. Adama Mickiewicza, w którym przez sześć lat Perepeczko był dyrektorem.

Do księgi wpisują się nie tylko pracownicy teatru, koledzy aktora, ale także inni mieszkańcy miasta.
– Dziękujemy Tobie za Janosika. Byłeś zawsze pogodny i kochałeś życie. Odpoczywaj w pokoju – napisał jeden z nich.
W czwartek, gdy podano informację o nagłej śmierci byłego dyrektora częstochowskiej sceny, przed budynkiem pojawiły się kwiaty, ustawiono także kilka zniczy, które płonęły jeszcze wczoraj. W czasie sesji radni miejscy uczcili pamięć aktora minutą ciszy.

(ib) Dziennik Zachodni

***

Komendant na rowerze? Niestety nie!
Marek Perepeczko (13 posterunek) mimo sześćdziesięciu trzech lat, sporej nadwagi i zbliżającej się zimy ma zamiar ostro pojeździć na rowerze. Zrobi to po to, by zrzucić zbędne kilogramy. Czyżby zatęsknił za wyglądem sprzed lat?

Już raz, zaraz po przyjeździe do Australii wziął się ostro za siebie. Ćwiczył i biegał codziennie po piętnaście kilometrów, w wyniku czego schudł ponad dwadzieścia kilogramów. Potem znowu zaczął tyć. I nie wynikało to tylko z lenistwa, czy jedzenia nadmiernej ilości posiłków. Aktor miał problemy ze zdrowiem, o których nie chce publicznie mówić. Teraz najwyraźniej czuje się na tyle dobrze, aby rozpocząć dietę i wyczerpujące treningi.
Jazda na rowerze jest jego pasją od wczesnej młodości. Z uśmiechem wspomina, jak wiele lat temu przejechali, razem z Danielem Olbrychskim czterysta kilometrów podczas jednej z wypraw.
- Teraz znowu wsiądę na rower, żeby zrzucić kilogramy – zapowiada.
Pan Marek będzie jeździł na rowerze szosowym, który specjalnie dla niego składa mechanik.

Już po opublikowaniu informacji dotarła do nas wiadomość, że Marek Perepeczko odszedł na zawsze. Łączymy się w smutku z jego rodziną i znajomymi. (Z.H)


Faktycznie "Janosik" to klasyka. Jednak nachętniej wspominam go z "13 posterunku". Był świetnym aktorem
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ginamrozek.keep.pl