ďťż
RSS

Maciej Stuhr

Rap_fans


MACIEJ STUHR



2006: Francuski numer jako Chwastek
2005: Kajko i Kokosz jako Kajko (głos)
2005: Solidarność, Solidarność... jako Tomek ("Benzyna")
2005: Opowieści galicyjskie
2004: Wesele jako Mateusz
2003: Pogoda na jutro jako Syn
2003: Baśń o ludziach stąd jako Newton
2003-2004: Glina jako Podkomisarz Artur Banaś
2002: Julia wraca do domu (Julie Walking Home)
2001: Wszyscy święci
2001: Poranek kojota jako Kuba
2001: Przedwiośnie jako Hipolit
1999: Chłopaki nie płaczą jako Kuba
1999: Fuks jako Aleks
1999: Krugerandy jako Panicz
1999: O dwóch takich, co nic nie ukradli jako Kiciuś
1999: Wszystkie pieniądze świata jako Burek
1997: Historie miłosne jako student Ikonowicz
1993: Uprowadzenie Agaty jako dziennikarz Niezależnej Telewizji "Piraci"
1991: Dzieci wojny (Enfants du vent, Les) jako Olek
1991: Dzieci wiatru (Les Enfants du Vent)
1991: V. I. P. jako małolat
1988: Dekalog X jako Piotrek

aktorzy (gościnnie):

2000-2001: Przeprowadzki

polski dubbing:

2005: Zebra z klasą (Racing Stripes) jako Stripes
2005: Kurczak Mały (Chicken Little) jako Mały Kurczak
2005: Nowe Szaty Króla 2: Kronk - nowe wcielenie (Kronk's New Groove) jako Kuzko
2003: Dobry piesek (Good Boy!) jako Ciapek
2000: Nowe szaty króla (Emperor's New Groove, The) jako Król Kuzko

Co tu dużo gadać...
Mój ulubiony aktor.
Ma wielki talent.
Zarówmo komediowy jak i dramatyczny.
Uważam, że jest lepszy od swojego ojca, Jerzego, także świetnego


Bardzo go lubie, ale czy jest lepszy? Chyba jednak nie. Chociaż też jest świetny
cuż... ja też bym niepowiedziała, że jest lepszy od swojego ojca... w za małej ilości produkcji wystąpił...jego ojciec jest świetnym aktorem zarówno scenicznym jak i filmowym... a Maciej przecież jako pierwszy kierunek wybrał psychologię ja Jagielonce... dopiero później poszedł na wydział aktorski... i wogóle jakoś tak... lubię go, to fakt. jest świetny. ale porównywać go z jego ojcem będziemy mogli dopiero, kiedy ten będzie w mniej więcej wieku swojego ojca... a teraz? obaj są świetni i tyle.
Bosski jest.






Jerzy STUHR Maciej STUHR
Czy pan jest ojcem tego aktora Macieja Stuhra?
Ojciec i syn. Po raz pierwszy zagrali razem w filmie Pogoda na jutro. Dwóch mężczyzn, dwa pokolenia, dwa różne sposoby na życie. Dla Gali odpowiadają na takie same pytania. Czym się różnią, co przeżywają, czego się boją, jak kochają?
Gala: Pierwszy występ sceniczny.

JERZY STUHR: Jak przez mgłę pamiętam, że stoję pod popiersiem Stalina i mówię jakiś obowiązkowy wierszyk. Natomiast pierwszy świadomy występ miałem w liceum. W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej na jubileuszu mojego Liceum im. Stefana Żeromskiego. Mówiłem lekcję polskiego z SYZYFOWYCH PRAC. To był szał! Na rękach mnie nosili. Mówili, że mam wielki talent. Chodziłem po szkole dumny jak paw.

MACIEJ STUHR: Program kabaretowy JERZY STUHR I JEGO GOŚCIE w Teatrze Słowackiego. Miałem 6 lat i o północy zagrałem melodię z musicalu MY FAIR LADY Gershwina. Publiczność była zachwycona. I ja byłem zachwycony wywołaniem do bisu, a że nie umiałem nic innego zagrać, więc zagrałem to samo, ku jeszcze większej uciesze publiczności.

Gala: Pierwsza klęska zawodowa.

JERZY: Przedstawienie w Starym Teatrze. Zrobiliśmy je w dobrej woli, z poczuciem misji i po dziewięciu spektaklach sztuka zeszła z afisza. Wcześniej graliśmy przedstawienia, na które ludzie przyjeżdżali z całej Polski: NOC LISTOPADOWA, DZIADY. Poczucie wielkiego sukcesu i nagle puf. I filmy. Mam w dorobku wiele takich, które nie wiem, po co zrobiłem. Takiej totalnej klęski, że na parę lat o tobie zapominają, nie doświadczyłem. Może byłem dość sprytny. A może jednak mam w sobie austriacką naturę, która pozwoli mi zawsze decydować. Często mówię to Maćkowi. Trochę się o niego obawiam. Wziął rolę w serialu. Rozmawiamy o tym, żeby go to nie wyjałowiło.

Maciej: Prawdziwie przeżyta klęska jest związana z estradą. Kiedyś z moim pierwszym kabaretem zostaliśmy zaproszeni do udziału w Balu Aptekarza. Byłem bardzo młody, nie wiedziałem jeszcze, co jest chałturą, a co występem dla ludzi. Byłem przepełniony szczytnymi ideałami. Ponieśliśmy tam druzgocącą klęskę, nikt się nie śmiał. Mało tego, szef firmy, która organizowała ten bal, był Niemcem i nic nie rozumiał z występu. W trakcie ktoś podszedł do nas i poprosił, żeby szybciej skończyć, bo szefowi się nie podoba.

Gala: Pierwszy znak popularności.

Jerzy: W Krakowie była premiera WODZIREJA. Jakaś pani patrzy na mnie w tramwaju. Gdzieś, coś kojarzy. I mówi: "O, ja pana znam". Akurat przejeżdżamy obok reklam filmu z moim zdjęciem. "A skąd?" - pytam zadowolony. "To pan był u mnie wczoraj do lodówki!". Prawdziwą popularność przyniosła mi estrada, ale to było źle przyjmowane w Starym Teatrze. Aktorowi tego teatru nie wypadało takich bzdur robić. Wróciłem z Opola po zaśpiewaniu słynnej pieśni ŚPIEWAĆ KAŻDY MOŻE, a starzy aktorzy brali mnie na bok i mówili: "Jurku, nie wypada". Chodziłem jak zbity pies. Jurek Bińczycki krzyczał: "Ja z estradowcami nie wychodzę na scenę!". Zawsze popularność wydawała mi się szemrana. Kiedy byliśmy w szkole teatralnej, chcieliśmy być sławni, a nie popularni. Popularni byli piosenkarze, pan od pogody w telewizji. Mówiliśmy sobie z Januszem Rewińskim, że chcemy być sławni. I jak się to skończyło?

Maciej: Kiedyś Tato wrócił przerażony z zagranicy, z jakiegoś festiwalu. Podszedł tam do niego człowiek, który kiedyś był w Polsce, i zapytał: "Czy pan jest ojcem tego aktora Macieja Stuhra?". Ojciec przeżył powtórnie stan przedzawałowy. A ja byłem bliski satysfakcji.

Gala: Pierwsza rola filmowa.

Jerzy: W NA WYLOT Królikiewicza. Epizod, ale zapamiętany, bo to był film wybitny. Praca trudna, bo reżyser niełatwy. Raz powiedział do mnie: "Nie wolno ci przerwać ujęcia, niezależnie od tego, co się wydarzy". Wyszła jakaś pani i dała mi w twarz. Dostałem po pysku, a pani miała kostyczną rączkę. Pomyślałem: "Kurczę, to nie jest moja droga, ja bym chciał być poinformowany. Może bym jeszcze ciekawszą minę zrobił". Takie psychodramy człowieka są poniżające. Już i tak ten zawód niesie w sobie wiele odcieni upokorzenia czy bezwstydu. Kieślowski uczył mnie aktorstwa, pokazując godzinami swoje dokumentalne filmy. Mówił: "Patrz, tu jest dobrze. Ten jest wzruszający. Gdybyś tak grał". Dzisiaj nie mogę zrozumieć zachwytów nad niektórymi rolami polskich aktorów w polskich filmach. To wszystko jest dla mnie jakaś kreacja. Ja muszę BYĆ, uporczywie być na ekranie.

Maciej: Trudno zdecydować się na jedną. Debiut w dzieciństwie w DEKALOGU Kieślowskiego. Potem film, dzięki któremu zaistniałem w środowisku filmowym, miniserial WSZYSTKIE PIENIĄDZE ŚWIATA. Potem FUKS z pierwszą główną rolą. Ale taką pierwszą rolą, w której było coś do zagrania i do zaistnienia na ekranie, był Hipolit w PRZEDWIOŚNIU.

Gala: Pierwszy dzień na planie filmu POGODA NA JUTRO.

Jerzy: Ważny dzień. Miało się sprawdzić, w jaki sposób będziemy z Maćkiem pracować. Okazał się posłusznym zawodowym aktorem. Bardzo mi się spodobał. Pomyślałem: "Aha, jest profesjonalistą". Zawodowy aktor nie dyskutuje z reżyserem. I Maciek nie dyskutował.

Maciej: Pierwszy dialogowy dzień, który kręciliśmy z ojcem i pierwszy szok. Stanęliśmy naprzeciwko siebie i zaczęliśmy grać. Blisko siebie, patrząc sobie głęboko w oczy. Mówimy teksty napisane przez scenarzystę, gramy postaci, którymi nie jesteśmy. Jak się później zgadaliśmy, gdzieś nagle, na dnie serca poczuliśmy obaj, że strasznie kłamiemy, że to i*** zawód.

Gala: Pierwsza miłość.

Jerzy: Ania. Wielka miłość ze szkoły średniej. Padłem ofiarą czystek Gomułkowskich, wyrzucania Żydów z Polski. Ania była Żydówką. Wyjechała i już jej nie zobaczyłem. Pierwsze fizyczne kontakty miałem z Magdą, koleżanką szkolną. To też była wielka miłość. I ona także wyemigrowała - do Niemiec. Po latach grałem w Wałbrzychu i patrzę, a w pierwszym rzędzie siedzi Magda. Przyjechała z Niemiec, do mnie. Było jak w filmie SPIS CUDZOŁOŻNIC.

Maciej: W czwartej klasie podstawówki byłem śmiertelnie zakochany. Moja wybranka była w pierwszej, miała na imię Kaja. Przeżywałem wszystko, co się z wielką miłością wiąże. Wymioty, brak apetytu, apatia połączona z eksplozjami euforii.

Gala: Pierwsze doświadczenie ojcostwa.

Jerzy: Maciek. Nie mógł się urodzić. Żona "przechodziła" ciążę. W szpitalu powiedzieli, że musi przyjść w poniedziałek, i że wywołają poród. A ja w niedzielę wieczorem wyjechałem do Kieślowskiego na plan filmu BLIZNA. To są koszty tego zawodu: wieczna nieobecność. Okazało się, że zdjęć nie będzie, bo scenograf się upił. Wróciłem do Krakowa. W szpitalu pokazali mi Maćka przez szybę. Takie były czasy: "Panowie, won do domu wódkę pić ze szczęścia!". Synka dotknąłem dopiero w domu. Posiedziałem trzy dni i pojechałem na miesiąc do Płocka kręcić dalej film BLIZNA.

Maciej: Najważniejsze. Coś najgłębszego, najkruchszego, a zarazem najmocniejszego. Kto ma dziecko, ten wie.

Gala: Pierwsze zarobione pieniądze.

Jerzy: Za granicą. Rok 1980, jakieś 3 tysiące dolarów. Przyjeżdżałem i czułem się bogaczem. Przeznaczyłem te pieniądze na zamianę mieszkania. Miałem obsesję, że muszę wrócić do starej kamienicy. Urodziłem się w starym domu, wychowałem w starym domu, nie mogłem wytrzymać w bloku.

Maciej: Poczucie, że mam kupę szmalu miałem w wieku 5-6 lat. Zarabiałem, oddając butelki do skupu. Te po herbavicie i oranżadzie były po 6 złotych. Najbardziej opłacało się oddawać butelki po wódce, były po 10 złotych. Po kilku imprezach na łonie rodziny wymieniłem wszystkie drobniaki na pierwszy w swoim życiu banknot z Karolem Świerczewskim. Wydawało mi się, że jestem królem świata. Nigdy później nie miałem takiego uczucia w stosunku do żadnej kwoty. Kupiłem za to figurki z Muppet Show. Ich zapach do tej pory pamiętam, bo strasznie śmierdziały gumą.

Gala: Pierwsza zagraniczna podróż.

Jerzy: Jako student dostałem stypendium do Wenecji. To magiczne miasto, w którym zdarzyły się dziwne dla mnie rzeczy! Moja żona w 1968 roku pojechała do Włoch na stypendium. Jak wróciła, to był dopiero szpan. Żelazna kurtyna, a ona w superciuchach opowiada o Canale Grande. No, mówię. Ja muszę też pojechać. Pamiętam jak dziś: stres tej podróży, pięć dolarów w skarpetce, tę niewiadomą, te języki, które ci w głowie brzęczą i kołkiem w gębie stają, bo ich w ogóle nie używałeś. I ta Wenecja z kanałami. Trwał festiwal filmowy. Tam jest taki długi wybieg przed pałacem. Stałem w tłumie. Dudniła muzyka, reflektory rzucały snopy światła. To czas pierwszego Bonda. Szli przez wybieg James Bond - Sean Connery, piękna Ursula Andress. Kolosalne wrażenie! I po czasie nastąpiło d j' vu. W 1996 roku po tym samym wybiegu szedłem ja, z Kaśką Figurą, Dominiką Ostałowską, Pawłem Edelmanem. I znów grała muzyka, błyskały flesze. Wyłączyłem się na chwilę i pomyślałem: "Ja tam kiedyś stałem, tam za barierką'. To zatoczyło się magiczne koło.

Maciej: Pierwsza podróż na Zachód, do Włoch. Pamiętam miasteczko, które zobaczyłem w Austrii, i automaty, których dzisiaj i u nas jest pełno. Wrzucasz monetę, obracasz korbką i wylatuje kolorowa kulka gumy do żucia. Puszkę coca-coli chciałem przywieźć jako trofeum.

Gala: Pierwsza ważna decyzja.

Jerzy: Życiowa? To, że się ożenię. A zawodowa? Wyjście ze Starego Teatru. To była zmiana koncepcji życia zawodowego. Czułem, że coś się ze mną stało, że zacząłem być artystą w Europie, nie tylko w Polsce. Wszystko zaczęło się kłócić z etyką Starego Teatru. Ta etyka oznaczała bycie w służbie. Jerzy Trela jest w służbie teatru, Ania Dymna, Anna Polony. A ja zacząłem wyskakiwać, manewrować. I to zdanie pod kasą teatru: "Czy można na Stuhra dwa bilety?". Powiedziałem sobie: "Już tu nie wrócę" i poczułem, że kończy się jakiś dział mojego życia. Bolało.

Maciej: Gdybym 8 lat temu zdecydował się poprowadzić teleturniej telewizyjny, pewnie szybciej stałbym się popularny, zbudowałbym dom. Ale to nie była wymarzona droga. Nie można robić wszystkiego. Trzeba umieć powiedzieć: nie, nie przyjmę tej intratnej propozycji prowadzenia sylwestra.

Gala: Pierwsza ważna przyjaźń.

Jerzy: Krzysiek Kieślowski. Jedyna chyba taka przyjaźń w życiu. Taka, która naprawdę mi coś dała. Gdy zostałem rektorem i zadzwoniłem do Krzyśka, usłyszałem: "O Jezu, ale żeś dał!". Poprosiłem, żeby przyjechał i dał wykład inauguracyjny. I przyjechał, gdzieś z Japonii, i jeszcze mu się samochód zepsuł po drodze. Mogłem na niego liczyć w każdej chwili. Przesiąkłem nim, jego estetyką, poetyką, zasadami. Codziennie o nim myślę.

Maciej: Przetrwała do dzisiaj. Michał Gorczyca. Znamy się od wielu lat. Kochaliśmy się w tych samych dziewczynach. Nie musimy kontaktować się codziennie. Czasami spotykamy się raz na rok, a przyjaźń nie słabnie.

Gala: Pierwszy konflikt pokoleń.

Jerzy: Maćka pokolenie unika konfliktów. Myśmy się pchali do konfrontacji. Maciek jest spolegliwy, cichy, chodzi własnymi drogami. Nie było z nim kłopotów wychowawczych. Pamiętam za to, jaki konflikt rozgorzał między mną a moimi rodzicami, kiedy chciałem na artystę pójść. Strasznie się o mnie martwili. I drugi raz, w 1968 roku, bo na studiach działałem w komitetach strajkowych. Mój ojciec był prokuratorem, w dodatku bezpartyjnym. Gdybym coś narozrabiał, byłoby po nim. Tylko na to czyhali. Ja: "Mamo, jest strajk, idziemy." A Mama: "Błagam cię!". Wycofałem się.

Maciej: Pamiętam jak przez mgłę, że trochę darliśmy koty, bo źle się uczyłem, dostawałem pały z matematyki. To nie wykroczyło poza granice normalnego życia. Nie mieliśmy wielkich dramatów.

Gala: O czym pan marzy dla Maćka?

Jerzy: Dla Maćka wymarzyłbym sobie fascynację teatralną. Żeby miał możliwość ją spełnić. Jak kończył szkołę, mówiłem do żony: "Wiesz, on do teatru nie pójdzie. Ta sztuka wymaga poświęcenia". A on już zażył takiego życia: pieniądze, kabaret. Kochany, lubiany, popularny. Ale mnie zaskoczył. Nagle przyjął propozycje zagrania w ZBRODNI I KARZE i REWIZORZE. Maciek połknął teatralnego bakcyla, przecież wychował się za kulisami. On wie, że tam jest magia, wspaniały świat sztuki.

Gala: O czym pan marzy dla ojca?

Maciej: Żeby jak najdłużej był człowiekiem realnie stąpającym po ziemi, żeby umiał dialogować z ludźmi. Dopóki robi takie filmy jak POGODA NA JUTRO, wszystko będzie dobrze.

Rozmawiała Dorota Wellman



porównywać go z jego ojcem będziemy mogli dopiero, kiedy ten będzie w mniej więcej wieku swojego ojca...
Święta racja
Ale faktem jest, że Stuhr junior ma życie utrudnione... zawsze ktoś go bedzie z ojcem porównywał... a porzecież już sam COŚ osiągnął
W kodzie ma już od urodzenia zapisane, że z niego dobry aktor jest No bo jakże by inaczej
Kiedyś miałam tzw. "fazę na Maćka Stuhra"; z wielkim zafascynowaniem oglądałam Glinę i wypożyczyłam z wypożyczalni chyba wszystkie filmy w jakich zagrał; potem mi się znudziło... Ale nadal go cenię i bardzo szanuję. Uważam, że jest świetnym aktorem, ma ogromny talent (po tatusiu ) i cudowne poczucie humoru No i jest skromnym, inteligentnym facetem
Maciej Stuhr

Krakus na wygnaniu

- Lubię teatr w ogóle. Chciałbym w nim grać jak najwięcej. Od roku jestem w zespole Teatru Dramatycznego w Warszawie, gram też gościnnie "Kandyda" w Teatrze Rampa, wygląda więc na to, że i teatr mnie lubi - mówi MACIEJ STUHR.

30 lat. Teatr, film, kabaret, dubbing, radio. Pełen zakres działalności. Do tego udana rodzina, odporność na wodę sodową, dwa fakultety: psychologia i krakowska szkoła teatralna. Poczucie humoru, męski wdzięk. Jest tylko jeden taki facet! Z Maciejem Stuhrem rozmawia Paulina Młynarska.

Publiczność widzi w nim przede wszystkim kabareciarza. Bywalcy teatralnych premier - wrażliwego młodego artystę. Filmowcy - jedną z nielicznych młodych twarzy, która nie kojarzy się z żadnym z seriali. Zawistnicy - syna wielkiego aktora, który idzie w ślady ojca dobrze przetartym szlakiem. Tak mówią ci, którzy nie wiedzą, że znane nazwisko bywa ogromnym obciążeniem. Wielu z tego powodu utonęło, dlaczego nie on?

Prawie zaspałeś na to spotkanie, i to w środku dnia!

Padłem po kilkudziesięciu godzinach bez snu. Mam ostatnio strasznie dużo pracy. Przepraszam.

Film?

Nie, tym razem kabaret. Od czasu do czasu daję się jeszcze na to namówić.

W ciągu ostatnich czterech dni zjechałem całą Polskę wzdłuż i wszerz.

Trzeba cię specjalnie namawiać do kabaretu?

Bardzo się staram, żeby nie kojarzono mnie tylko z kabaretem, który nie jest głównym nurtem mojej działalności. Wolę, żeby pamiętano mnie z ról teatralnych i filmowych. Ale bardzo trudno o zachowanie właściwych proporcji. Telewizyjne kabaretony ogląda naraz kilka milionów ludzi, z których tylko garstka miewa okazję pójść do kina czy do teatru.

Wielu aktorów gra w szmirowatych telenowelach - bo je też ogląda po kilka milionów ludzi. A ty konsekwentnie odmawiasz!

Stać mnie na to, bo żyję z estrady, która dobrze płaci. Mam szczęście, ale muszę się pilnować. Nie powiem nic nowego: trzeba dbać o kręgosłup moralny, w tym zawodzie też. I umieć powiedzieć sobie: stop! Już więcej pieniędzy mi nie trzeba do szczęścia. Ale uwaga: nie ośmieliłbym się krytykować kolegów, którzy poszli do serialu, by utrzymać rodzinę.

A jaka jest Maćka Stuhra definicja szmiry?

Pojęcie szmiry ma chyba coś wspólnego z pojęciem wstydu. Nikt nie jest doskonały, więc także w tym zawodzie nie wszystko wychodzi nam dobrze. Albo się tego wstydzimy, albo nie. Kiedy dajemy plamę i świetnie się z tym czujemy - to jest szmira.

Możemy przez chwilę porozmawiać o twoim ojcu?

Możemy, chociaż mnie to strasznie nudzi, bo prawie wszystko na ten temat już powiedziałem...

Porównując czasy, w jakich przyszło wam pracować, to paradoksalnie chyba ty masz gorzej. 30-letni Jerzy Stuhr miał w głębokim PRL-u więcej możliwości niż jego syn w czasach szalejącej komercji.

I ranga tych filmów była zupełnie inna. Przyznaję - mam z tym problem i trochę ojcu zazdroszczę.

Polskie kino ma szansę wreszcie odbić się od dna?

Ma, oczywiście. Coraz większą. Regularnie jeżdżę na festiwal do Gdyni, widziałem więc chyba wszystko, co zostało ostatnio u nas nakręcone. Mam wrażenie, że po kilkunastu latach trwania nowej rzeczywistości młodzi filmowcy znaleźli nareszcie język, jakim można ją opisywać. Każde pokolenie potrzebuje czasu, by odnaleźć swoją tożsamość i nauczyć się o sobie opowiadać.

Jaki jest typowy bohater naszych czasów?

Czas jego największej aktywności przypadł na moment, kiedy wszystko się zmieniło, ale jeszcze nie zakorzeniło, więc nie ma się przeciw czemu buntować. Narzeka na konsumpcję, ale jej ulega. Zamyka się w sobie w obronie przed światem, którego nie rozumie. Co zasmucające, niewiele potrafi robić razem z innymi, a to właśnie było takie piękne w poprzednim pokoleniu... Nie czeka go nic pięknego? Dla kogoś, kto żyje w takim kokonie, spotkanie z drugim człowiekiem, jeśli już się zdarzy, musi być bardzo piękne!

Masz na myśli spotkanie faceta i dziewczyny?

Wszystko jedno. Chodzi mi o to, że najpiękniejsze chwile przeżywamy, patrząc w oczy drugiemu człowiekowi. Niestety, coraz częściej zachowujemy się tak, jakby nam na tym w ogóle nie zależało. Pod płaszczykiem luzu skrywamy coraz głębszy lęk przed odtrąceniem. Ten luz jest często po prostu fałszywy.

I infantylny... Polacy w twoim wieku często nawet nie myślą jeszcze o założeniu rodziny.

To prawda. Wśród moich przyjaciół ja ze swoim życiem małżeńskim i pięcioletnim dzieckiem jestem jakimś rodzynkiem!

A nawet rodzinkiem!

(Śmiech) Kiedy patrzę na facetów, którzy w wieku 30 lat ciągle siedzą w tym samym barze, co 12 lat temu, myślę sobie, że jednak coś z nimi jest nie tak.

Wokół coraz więcej 30-letnich nastolatków. Uważam, że zdrowiej być w zgodzie ze swoim wiekiem.

Nie czułeś strachu, zakładając rodzinę?

Każdy czuje, ale to nic złego. To był taki pozytywny strach.

Masz jakąś radę dla swoich rówieśników, którzy uciekają od poważnych związków?

Mam takie ulubione zdanie z "Władcy Pierścieni": "Rada to niebezpieczny przyjaciel". Nie czuję się powołany do udzielania rad. A patrząc na siebie, widzę oczywiste korzyści wynikające z posiadania rodziny: jestem szczęśliwy. Ostatnio żona zarzuciła mi coś, czego ja nie uważam za wadę. Otóż jej zdaniem, ja wszystko w życiu traktuję jak wyzwanie. Rodzinę i małżeństwo też. Ubawiło mnie to, bo dotąd byłem przekonany, że jestem niepoprawnym romantykiem. Ale potem stwierdziłem, że coś w tym jest. Rzeczywiście lubię, tak po męsku, sprostać wyzwaniu. Mieć poczucie, że dałem radę, sprawdziłem się na polu walki.

Skąd u ciebie ta potrzeba?

To po prostu leży w naturze mężczyzny. Np. dziś w nocy wróciłem z morderczej trasy, a moja żona umierała ze strachu, czy nie wylądowałem samochodem gdzieś na drzewie. Byłem strasznie zmęczony, ale szczęśliwy, że dałem radę. Różne rzeczy mi się w życiu udały właśnie dlatego, że taki jestem.

Prosto z trasy kabaretowej wpadłeś na próbę teatru TV. Jaki to spektakl?

"Żywot Józefa" w reżyserii Piotra Tomaszuka według staropolskiego tekstu Mikołaja Reja.

Lubisz Teatr Telewizji?

Lubię teatr w ogóle. Chciałbym w nim grać jak najwięcej. Od roku jestem w zespole Teatru Dramatycznego w Warszawie, gram też gościnnie "Kandyda" w Teatrze Rampa, wygląda więc na to, że i teatr mnie lubi.

Czy to znaczy, że definitywnie pożegnałeś się z Krakowem?

Z Krakowem nie można się definitywnie pożegnać. Nawet jak się osiada w Watykanie. Choć muszę przyznać, że właśnie mam zamiar zameldować się w stolicy.

Dobrze ci tu - nie pytam o sprawy zawodowe?

Odnalezienie się w Warszawie wymaga od Krakusa pewnego wysiłku, ale nie jest źle. Najważniejsi są ludzie, od tego zacząłem. Kiedy odnajdziesz już "swoich ludzi", znajdą się i miejsca.

A kimże jest ten Krakus?

Jest kilka typów Krakusa. Najbardziej krakowski jest Krakus przyjezdny, nawet wśród tzw. krakowskich artystów. To ktoś, kto zakochał się w tym - mieście i nie może już bez niego żyć. Inny typ to Krakus, którego 12 lat temu zostawiłem przy stoliku w kawiarni, a teraz, kiedy wpadam czasami na weekend, widzę, że on dalej tam siedzi. Z jednej strony jest to wzruszające i urocze, ale z drugiej dobitnie utwierdza mnie w przekonaniu, że trzeba było z tego miasta wyjechać. Trzeci typ to ktoś taki jak ja, kto podkreśla swoją krakusowatość właśnie dlatego, że wyjechał.

A gdybyś musiał kiedyś wyjechać z Polski, jakie miejsce na świecie byś wybrał?

Gdzieś pod Neapolem albo w Macondo z powieści Marqueza "Sto lat samotności", ale tak, żeby było bardzo blisko do... Sankt Petersburga.

Musisz mi to wyjaśnić.

To są poetyczne, piękne miejsca, a Petersburg... Zrozumiałem to po podróży do Rosji. Zachwyciłem się tym, jak tam ze sobą rozmawiają, w jakie wchodzą relacje.

W jakie?

Szczere! Mówią sobie szczerze i bez ironii rzeczy, których Polacy nie powiedzieliby np. nigdy, patrząc ci w oczy: "Jesteś dobrym człowiekiem". U nas takie zdanie od razu trąci ironią. Inna sprawa, że wychowałem się na Dostojewskim, w Dostojewskim debiutowałem na scenie... Jak Dostojewski, to życie duchowe...

O ile wiem, jesteś głęboko wierzący i chętnie o tym mówisz.

Jestem, ale wcale nie mówię o tym często.

Powiedziałem raz, w wywiadzie, i moje słowa odbiły się bardzo szerokim echem. Zastanawiam się dlaczego? Trafiłem w czułe miejsce, w skrywaną potrzebę poruszania poważnych spraw? Jak bardzo to dla nas ważne, przekonaliśmy się wszyscy między 1 a 8 kwietnia. Okazało się, że nawet dziennikarze, którzy na co dzień nie pozwalają sobie na ludzkie odruchy, wypowiadają takie słowa, jak miłość, przebaczenie, rodzina, śmierć, cierpienie.

Nie ciągnęło cię nigdy w kierunku religii Wschodu?

Jeżeli już, to raczej w stronę protestantyzmu, ale uznałem, że to byłoby pójście na łatwiznę. Chcę się uporać z tym, co zastałem, przychodząc na świat. Szukam swojej drogi w katolicyzmie.

I jak ci idzie?

Dobrze. Żałuję tylko, że tak trudno trafić na spowiednika, który nie będzie pasjonował się tym, czy człowiek kupuje prezerwatywy i ich używa, ale tym, z czym do niego przychodzimy. Np. słowo "aborcja" obsesyjnie wręcz wraca w Kościele. Na szczęście ten temat nigdy w życiu mnie nie dotyczył, a ja chciałbym posłuchać o rzeczach, które mnie bolą, cieszą, smucą, ciekawią. Którymi ja żyję. Tu zaczyna się problem. Ciągle szukam spowiednika, który byłby moim duchowym przewodnikiem. W Kościele powinno być więcej miejsca na sprawy wiernych i na rozmowę z nimi. Dodajmy - rozmowę ich językiem. A skoro już jestem przy rozmowie, to nie mogę zrozumieć, dlaczego księża mają w głosie taką dziwaczną manierę, kiedy mówią do ludzi? Czy oni tego nie słyszą? Uczą ich tego zaśpiewu w seminarium? A poza tym strasznie w kościele fałszują! Jestem po szkole muzycznej, więc jak słyszę ten fałsz, to już po modlitwie. I znowu wyszło bardzo poważnie.

To dobrze, że poważnie. Facet powinien być poważny!

Paulina Młynarska
Marie Claire 10/05

***

Maciej Stuhr

Przewrotność filozofów

Długa kolejka młodzieży, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, ustawiła się w poniedziałek w auli UAM po autografy Macieja Stuhra. Aktor czytał tam "Listy moralne do Lucyliusza" Seneki w ramach cyklu "Verba sacra - wielka klasyka".

Jolanta Brózda: W "Verba sacra" występują zazwyczaj aktorzy starsi, doświadczeni. Repertuar podpowiada taki wybór: teksty biblijne, klasyczne...

Maciej Stuhr: Dlatego jestem zdumiony, onieśmielony i dumny. Dla mnie to było wyzwanie, a być może przez moją osobę udało się nawiązać kontakt z młodą widownią, która przybyła dość licznie.

Co Panu dało spotkanie z tekstem Seneki: jako człowiekowi, aktorowi?

- Zwłaszcza jako człowiekowi, bo nie miałem tu specjalnych zadań aktorskich oprócz wyraźnego i wyrazistego czytania. Wrażenie na mnie zrobiło kilka prawd najprostszych - a takie są najbardziej powalające.

Chociażby ta, że ubóstwo jest bogactwem; że to, co jest nam najbardziej potrzebne, mamy pod ręką, a mimo to tracimy siły na sprawy niepotrzebne. To zostało napisane na dzisiejsze czasy.

To trudne zadanie aktorskie: czytać tekst bez żadnych teatralnych podpórek.

- Bardzo trudne. Przeszedłem przez krakowską szkołę teatralną, uczyła mnie Danuta Michałowska wywodząca się z Teatru Rapsodycznego. Ona nas zaraziła słowem. Chciałem przekazać sens tekstu i to, że on mnie dotyczy, że nie jestem tylko człowiekiem wynajętym do czytania.

Czytał Pan tonem lekko kpiarskim.

- Nie chciałem, żeby to było kpiarskie, ale by nie było zbyt ciężkie w przekazie. Wydaje mi się, że wielcy filozofowie mają w sobie pewną przewrotność, że wejście na wysoki poziom rozważań wiąże się z dystansem do opisywanej rzeczywistości. Stąd taki ton.

To były listy mistrza do ucznia. Jakich Pan ma mistrzów: zawodowych, życiowych?

- Gdyby takie listy pisał do mnie Janusz Gajos, to z pokorą podszedłbym do każdego słowa. A w życiu? Wymigam się od odpowiedzi, bo uważam, że to jedna z najintymniejszych spraw.

Rozmawiała Jolanta Brózda
Gazeta Wyborcza Poznań
24 marca 2004

***

Maciej Stuhr

Co jest czym czego?

Rz: Proszę przypomnieć: w co wierzy pana młody bohater i jego rodzeństwo w "Pogodzie na jutro" - pyta o to pana filmowy ojciec?

Nie tylko filmowy! Pyta czy jesteśmy wierzący. Mówię, że tak: Ola wierzy w szmal, Kinga w czat, a ja w listę wyborczą numer 6.

Rz: I uważa pan, że właśnie tak można opisać współczesne młode pokolenie?

Nie można uogólniać, ale na pewno właśnie te problemy rzucają się nam w oczy. Polityką i pieniędzmi ludzie fascynują się od wieków, ale komputer, choć nie jest wynalazkiem ostatnich lat, wciąż dostarcza nowych obserwacji. Ludzie uzależniają się od niego, dzięki niemu realizują potrzeby duchowe, społeczne, erotyczne. Nawiązując przez sieć kontakt, czują się potrzebni, akceptowani, rozmawiają na tematy, których nie poruszają z bliskimi. Ostatnio czytałem, że nawet na stronach poświęconych erotyce powraca wszędzie temat Boga.

Rz: Komputer stał się konfesjonałem?

Trochę tak jest. Wciąż czegoś szukamy, by pogłębić nasze życie duchowe. Obserwuję na przykład ludzi będących pod silnym wpływem religii Wschodu. To jest teraz modne. Jednak mój stosunek do Boga nie zmienił się, mam silne poczucie, że tutaj się urodziłem, tutaj żyję i zgadzam się z prawdą, że zioła mają właściwości lecznicze tylko dla ludzi mieszkających tam, gdzie one rosną. Religia też łączy się z naszym kręgiem kulturowym, korzeniami. Gdybym miał już wybierać, zostałbym pewnie protestantem, odpowiada mi ten rodzaj prostoty, szczerości. Nie sądzę jednak, bym kiedykolwiek zdecydował się na taki krok. Uważam, że w katolicyzmie jest wszystko, trzeba tylko podjąć trud, by znaleźć to, czego oczekujemy. Także medytację, której inni szukają na przykład w buddyzmie.

Rz: Myśli pan o modlitwie?

A czy możemy założyć, że modlitwa nie ma słów? Ja czasami tak się modlę. Wiadomo, że kontakt z Bogiem jest każdego dnia inny. Raz go pragniemy, raz o nim zapominamy i mamy poczucie winy, czujemy pustkę z powodu braku kontaktu z Nim. Byłem szalenie religijnym dzieckiem. Potrafiłem płakać w kościele ze szczęścia. Dziś łapię się na tęsknocie do tamtych lat i religijnych odczuć.

Rz: A czy, jak to bywa, po religijnym dzieciństwie nastąpił bunt nastolatka?

Nie. Jest takie pytanie Kubusia Puchatka "co jest czym czego?". Dzisiaj trudno byłoby mi powiedzieć, czy moja religijność wynika z mojej osobowości, czy też moja religijna natura ukształtowała się dzięki najbliższemu otoczeniu. Jestem człowiekiem, który poniesie porażkę, traktuje ją jako lekcję i cieszy się, że dzięki niej czegoś się dowiedział. Jest mało rzeczy, których żałuję w życiu. Zawsze próbuję spojrzeć na moje życie z różnych perspektyw, nie popadać w skrajność. To wywołuje moją postawę spokoju i obserwacji. Nigdy nie krzyczę, nie walę pięścią w stół. Oczywiście czasami jestem zdenerwowany. Ale staram się racjonalizować moje zachowanie. Mam taki odruch.

Rz: Czy religijności nauczył pana ojciec?

Dziś mam takie poczucie, że nie miało to nic wspólnego z religijnością moich bliskich. Przeżywałem wiarę inaczej. Ojciec miał problem, który i ja dziś zaczynam rozumieć, że nie lubi dawać autografów w kościele. Trudno mu się skupić na modlitwie, kiedy czuje na sobie wzrok współbraci. To spowodowało, że chodzi do kościoła, gdy nie ma mszy.

Rz: Ale nie jest to wykręt?

Mam nadzieje, że nie. Dziadkowie byli bardziej praktykujący niż rodzice, ale też nie sądzę, by mój głód religijności wynikał z ich przykładu. Byłem dzieckiem, które przychodzi ze szkoły muzycznej do domu i puszcza 40 symfonię Mozarta i jak to mówi Janusz Gajos w jednym z monologów kabaretowych, płakałem łzami. To jest we mnie do dzisiaj, choć mam 28 lat, i wybucha. Pewnie każdy ma to w sobie, tylko rzadko do tego się przyznajemy.

Rz: A nie czuł pan powołania?

Odprawiałem mszę w domu w kurtce przeciwdeszczowej, a rodzice po latach powiedzieli mi, że ksiądz, który przygotowywał mnie do pierwszej komunii, zapytał, czy nie warto rozwijać moich wrażliwości w tę stronę. Nie zostałem nawet ministrantem, choć chodziłem już na kurs, miałem zbyt wiele obowiązków w szkole muzycznej. A chciałem. Jeszcze bardziej chciałem być aktorem, co się wykluczało, chociaż przykład papieża mówi co innego.

Rz: Czy religijność nie przeszkadza w aktorstwie?

Nie chciałbym wyjść na dewota. Skłamałbym, mówiąc, że cały czas siedzę w konfesjonale. Związanych z tym dylematów nie miałem. Podejrzewam, że religijność może przeszkadzać w graniu scen rozbieranych. Sam taki debiut odchorowałem, aczkolwiek nie z powodów religijnych. Po prostu po ludzku wstydziłem się.
Ale to jest dziwny zawód, często robimy różne i*** rzeczy. Poczucie misji przynależne temu zawodowi zdarza się w niezwykle wąskiej grupie aktorów.

Rz: Z czego wynikało pragnienie bycia aktorem?

Nie wyprę się tego, że jestem synem Jerzego Stuhra. Nie ma po co. Od dziecka latałem do teatru jak wariat i to we mnie zapadło. A jednocześnie znałem cienie i blaski tego zawodu. Największą frajdą jest samo granie, sprawia mi to fizyczną przyjemność, że mogę się powygłupiać albo przeżyć emocję w sposób totalny. Tęsknię do grania. Na szali stawiam możliwość porażki, kiedy czujemy się, jakby odrzucono naszą miłość. Obserwowałem ojca w chwilach sukcesu, wychowałem się na "Zbrodni i karze" Wajdy i "Kontrabasiście", ale widziałem i porażki. Na to nie ma mocnych. Niektórzy umieją to dobrze pokryć. Ojciec dostawał kopa do następnej roboty. Chaplin przez 25 ostatnich lat życia żył w zapomnieniu i codziennie patrzył w lustro i płakał. To jest duża lekcja pokory.

Rz: Gdyby pokusić się o porównanie panów, można powiedzieć, że Jerzy Stuhr lubi groteskę, przerysowanie postaci, panu bliższy jest lekki, komediowy styl i chłopięca wręcz świeżość.

To mi minie, jak mówi jedna z moich postaci, choć chciałbym, żeby było inaczej. Lubię moją młodzieńczość. A różnimy się wieloma rzeczami, myślę, że jestem subtelniejszy i mamy inną ekspresję.

Rz: Zwłaszcza w filmie gra pan inteligenta, który jest cały czas zaskakiwany przez życie i często musi nadrabiać miną, żeby ukryć swój strach, słabość, bo mimo wszystko chce iść do przodu. Można w tym zobaczyć dalekie echo Chaplina.

Nigdy tak nie myślałem o sobie, ale generalnie zgadzam się. Mając elementarną wiedzę psychologiczną, wiem że większość ludzi ma dziś taki problem ze światem, który ich przerasta. A nie wolno się zdradzić, musimy panować nad sobą.

Rz: A skąd się wzięły studia psychologiczne?

To była czysta kalkulacja, chciałem, żeby szkoła teatralna poczekała na mnie. Studia na Jagiellonce są moją rodzinną tradycją, to był bardzo ciekawy kurs - z filozofią.

Rz: Skąd bierze się stereotyp, że psycholodzy popełniają najwięcej życiowych błędów?

Wiele osób po maturze zamiast iść do psychologa, idzie na psychologię. Dla mnie największą nauką była lekcja tolerancji, że pojęcie normy to jest jakaś fikcja. Kiedy większość tworzy normę, to ja bardzo często nie chcę być normalny. Na warszawskich salonach być katolikiem to jest obciach. Z kolei na tle szpanerstwa i ekstrawagancji, chcę być jak najbardziej normalny. Kiedy jestem na imprezie i krąży skręt marihuany, trzeba mieć pewną odwagę, żeby powiedzieć, "dziękuje bardzo, nie interesuje mnie to". Ja tak mówię. Chcę być normalnym człowiekiem, który chodzi w swetrze, w dżinsach i nie muszę mieć kafelków z Rosenthala i mogę zjeść schabowego z kapustą na dworcu w Radomiu. Ale uwielbiam szaleńców, szczególnie w moim zawodzie szukam ludzi, którzy są inni. Ale nie na pokaz. Tacy artyści są niezwykle inspirujący. Lgnę do nich, bo mają to, czego ja nie mam. Jestem dobrze ułożony, uładzony. Podchodzę do aktorstwa zbyt intelektualnie i zmuszam się, by być szalonym, zrobić coś głupiego, ale to wynika z kalkulacji. Uwielbiam Krzysztofa Globisza, który jest szaleńcem. Uwielbiam go. Drażni mnie, jak ludzie odrzucają inność, tę prawdziwą. Jestem zafascynowany twórczością Formana, który kręci film o jednym - o wolności człowieka - o tym jest "Człowiek z księżyca", "Amadeusz", "Lot nad kukułczym gniazdem" i "Larry Flint". Kiedy jesteś cudownie inny, nie masz szans, przynajmniej za życia tacy ludzie są gnojeni. Nie przystają do norm, które lansują telewizja i kolorowa gazeta.

Rz: "Pogoda na jutro" jest filmem o niedojrzałości ojca, o tym, jak nie potrafi żyć w rodzinie? Czuje się pan dojrzałym ojcem?

Ten film bardziej oskarża pokolenie rodziców niż dzieci. Rodzice nie potrafią dostrzec w zachowaniach dzieci swojej winy. W moim przypadku ojcostwo to czysto fizyczna praca. Jestem w innym mieście, mam pół dnia wolnego, mógłbym pójść na basen. Ale wsiadam w pociąg i choćby na parę godzin jadę pobyć z bliskimi. Mam na szali swój wypoczynek i wychowanie młodego człowieka. Nie jadę do domu wypoczywać, tylko do pracy. Tego nauczyłem się w swoim domu. Jestem niepoprawnym romantykiem z natury, ale na samym romantyzmie żadna miłość, małżeństwo, rodzina, daleko by nie zajechało.

Rz: Nie chce pan się przenieść z Krakowa do Warszawy?

W moim ukochanym Krakowie nie mam co robić. To problem. Jeszcze wciąż jeżdżę do Warszawy, ale obawiam się, że długo tak nie wytrzymam i przeprowadzę się. Weekendy w Warszawie mogą być miłe, kiedy ma się tu swój dom. Mówię to z ciężkim sercem, ale to, co interesujące w filmie, w teatrze, dzieje się w stolicy. Bardzo chciałbym pracować z warszawskimi reżyserami. Miałem przyjemność spotkać się w Teatrze TVP z Agnieszką Glińską. Do Teatru Rozmaitości chodzę z podniesionym czołem, a jednocześnie nisko ściągniętym kapeluszem. Może los nas kiedyś zetknie.

Debiutował na planie X części "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Związał się z kabaretem Po Żarcie, prowadził galę Fryderyków. W chorzowskim Teatrze Rozrywki gra Raskolnikowa, w stołecznym Dramatycznym Iwana Chlestakowa, w Ateneum występuje w spektaklu Magdy Umer z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. W Teatrze Telewizji kreował tytułową rolę w "Szczęściu Frania" w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Oglądaliśmy go m.in. w filmach "O dwóch takich, co nic nie ukradli", "Fuksie", "Przedwiośniu", "Chłopaki nie płaczą". Niedawno weszła na ekrany "Pogoda na jutro" z jego udziałem.

Rozmawiał Jacek Cieślak
Rzeczpospolita
31 października 2003



***

Maciej Stuhr

Talent dziedziczny

Jeszcze parę lat temu gazety pisały o nim raczej: Maciek Stuhr i natychmiast dodawały - syn aktora Jerzego Stuhra. Dziś już nie Maciek, tylko Maciej i nie syn aktora, ale aktor z dorobkiem. Ma na koncie kilkanaście ról, skończył psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim i jest studentem drugiego roku szkoły teatralnej. Po kabarecie i komediach filmowych przyszła pora na role dramatyczne: w "Przedwiośniu" Filipa Bajona zagrał Hipolita Wielosławskiego, w poniedziałkowym spektaklu Teatru Telewizji "Szczęście Frania" - rolę tytułową, za tydzień czeka go debiut teatralny: rola Raskolnikowa w adaptacji "Zbrodni i kary".

Ilu zna pan aktorów z dyplomem psychologa?

Chyba... żadnego, ale znam jednego reżysera, Leszka Wosiewicza, który jest magistrem psychologii.

Pan również.

Tak, i podejrzewam, że żaden z nas nie próbuje psychologizować sztuki...

Jak to, przecież w tej branży być dobrym psychologiem to połowa sukcesu. Weźmy dla przykładu przewidywanie reakcji... Napisał pan pracę magisterską o "reakcjach publiczności kabaretowej".

Czyli o czynnikach zewnętrznych, pozaartystycznych, które sprawiają, że coś się ludziom podoba lub nie. Zwykle, oglądając jakiś występ, nie zdajemy sobie sprawy, co wpływa na nasz odbiór - z punktu widzenia psychologii ważne jest, że np. panował ścisk na widowni, było ciemno albo jasno i to, ile zapłaciliśmy za bilet... Sprawa staje się etycznie podejrzana, kiedy stawiam sobie pytanie: czy artysta może, dysponując taką wiedzą, manipulować publicznością? No więc, ja pisałem swoją pracę z punktu widzenia psychologicznego, a nie artystycznego. Psycholog, owszem, mógłby sugerować dyrektorowi teatru, jak ustawić ceny biletów i jakie mają być warunki na widowni, natomiast artystów - moim zdaniem - nie powinno to nadmiernie interesować.

Z pewnością aktorstwo i psychologia mają jeszcze jakiś inny, mniej drażliwy, wspólny mianownik?

Oczywiście. Na przykład - obserwacja człowieka. Pod tym względem, psycholog i aktor wykonują dokładnie tę samą pracę. Ale nie popadajmy w przesadę. Dość szybko zrozumiałem, że nie można psychologicznymi wytrychami posługiwać się w życiu codziennym. Powiedziałem sobie już na studiach, że nie będę manipulował ludźmi ani analizował siebie poprzez reguły psychologiczne.

Z tego wynika, że jako aktor z dużej części zdobytej wiedzy psychologicznej nie zamierza pan korzystać. Nie szkoda pięciu lat studiów?

Przede wszystkim, nie poszedłem na uniwersytet po to, żeby zdobyć zawód psychologa. Pomysł z psychologią narodził się zresztą dość późno, w klasie maturalnej. Wcześniej rozważałem pójście do szkoły teatralnej, ale wiedziałem, że to jest w zasadzie "szkoła zawodowa" - od razu zaczyna się zawód i praca od rana do nocy. Pomyślałem, że gdybym chciał wyjechać na rok do USA, to nie wyjadę, czegoś innego też już się nie nauczę... A ponieważ byłem całkowicie przekonany, że chcę zostać aktorem, nie musiałem się spieszyć. Potem okazało się, że te lata wcale nie były stracone dla aktorstwa. Wręcz przeciwnie - ponieważ moje studia nie zajmowały zbyt wiele czasu, mogłem poświęcić się kabaretowi i filmowi.

Pisząc pracę magisterską, miał pan za sobą kilkuletnie doświadczenie estradowe i własny kabaret.

Tak, i to zadecydowało o wyborze tematu pracy. Kabaretem byłem zarażony od dzieciństwa. Raz w roku w Krakowie odbywał się przegląd kabaretów amatorskich PAKA, na który biegałem codziennie do Rotundy, zresztą dwa kroki od mojej szkoły podstawowej. Po skończeniu liceum pojechałem na wakacje do Rabki - tam związałem się z kabaretem Artura I. Moim pierwszym kabaretowym numerem, który w dodatku przetrwał praktycznie do ostatniego występu, była parodia Staszka Sojki. Znałem wszystkie jego piosenki, a ponieważ byłem po szkole muzycznej, codziennie w domu dawałem recital Sojki. Stąd wziął się pomysł na pierwszą parodię.

W kabarecie "Po żarcie" spełniał pan rolę lidera, aktora i tekściarza. Estrada była dla pana sprawdzianem przed rozpoczęciem właściwej kariery scenicznej?

Z pewnością, choć w kabarecie byliśmy raczej profanami sceny. Nie chodzi, broń Boże, o brak szacunku dla widza, ale tu żadnej bariery, "czwartej ściany", jak normalnie w teatrze, być nie może. Kontakt z widzem jest najbliższy z możliwych. To najważniejsza lekcja, jaką dał mi kabaret.

Dlaczego więc skończyła się przygoda z kabaretem?

Przestraszyłem się, że w pewnym momencie cała radość robienia kabaretu przerodzi się w przeliczanie, ile zarobię w tym miesiącu. Po drugie: zawsze najlepiej skończyć w glorii chwały, a po trzecie - zacząłem studia w szkole teatralnej i nie miałem już czasu. Czułem też, że w tej formacji doszliśmy do granicy naszych możliwości. Chciałbym, żeby estrada była dla mnie przygodą, do której będę sobie wracał, a nie rutyną, bo nie mógłbym być zawodowym kabareciarzem.

I postanowił pan spróbować sił w komedii?

Takie miałem propozycje. Zresztą, bardzo możliwe, że na castingach wypadałem dobrze, bo miałem doświadczenie kabaretowe. Ale zagrałem w różnych filmach. Komedie "Fuks" i "Chłopaki nie płaczą" są dla mnie, oczywiście, filmami reprezentatywnymi, bo były komercyjne i zyskały rozgłos. A takie jak "Krugerrandy" czy serial "Wszystkie pieniądze świata", przeszły bez echa.

Kuba w "Chłopakach..." i Alex w "Fuksie" to zwykli, sympatyczni chłopcy, tacy, jakich możemy spotkać po sąsiedzku...

I właśnie dlatego z pracą nad takimi rolami jest pewien kłopot. Trzeba wykonać zwykłe czynności - przebiec, zapalić zapłon w samochodzie, rozejrzeć się, poprosić kilo mąki w sklepie... Jak idę do sklepu kupić kilo mąki, to się nigdy jakoś specjalnie do tego nie przygotowuję i tę metodę przeniosłem na pracę nad takimi scenami. Nie z lenistwa, ale dlatego, że to musi być naturalne.

Grani przez pana bohaterowie są śmieszni, chociaż śmiertelnie poważnie traktują absurdalne sytuacje, jakie im się przydarzają.

Jeśli aktor musi się wygłupiać, to znaczy, że scenariusz komedii nie jest najlepszy. Najśmieszniej jest wtedy, kiedy wszystko weźmiemy na serio. Bo gdybyśmy naprawdę znaleźli się w którejś z tych komediowych sytuacji, wcale byśmy się nie śmiali. Właśnie tak wyglądamy w kretyńskich sytuacjach - i to dopiero śmieszy.

Decyzja o rozpoczęciu studiów w szkole teatralnej, gdy ma się w dorobku już kilkanaście ról filmowych, tak jak w pańskim przypadku, to kolejne nietypowe posunięcie.

Chciałem dostać się do profesjonalnego teatru. A tam nie dość, że amator sobie nie poradzi, to go jeszcze na szczęście nie przyjmą... Po komediach filmowych czułem, że trzeba pójść dalej, znów coś udowodnić sobie i innym. Była też w tej decyzji jakaś przekora, bo nie wiem, czy spotkałem trzy osoby, które by powiedziały, że dobrze robię. Teraz - po "Przedwiośniu", spektaklach Teatru Telewizji i tuż przed premierą teatralnej adaptacji "Zbrodni i kary" - mam bezpośrednie dowody, że posunięcie było słuszne, a ja wyszedłem poza rozśmieszanie.

Mówi pan często, że psychologia nauczyła pana ogromnej tolerancji, dała wyobrażenie o całej gamie ludzkich zachowań i dziwactw. To, z pewnością, bardzo wzbogaca warsztat aktora?

Gdyby coś zdarzyło się nam sekundę później, ukształtowałoby nas zupełnie inaczej. Kiedy aktor bierze na warsztat jakąś postać, praca powinna polegać na dokopywaniu się właśnie do takich momentów we własnej biografii, gdy życie mogło mu się inaczej potoczyć. I tak, wciąż będąc sobą, budujemy różne postaci.

Postać Hipolita Wielosławskiego w "Przedwiośniu" była więc rolą na miarę pańskich oczekiwań.

To zasługa reżysera Filipa Bajona, który z drugoplanowej postaci u Żeromskiego wydobył pełnowymiarowego, ciekawego bohatera. Pomysł, żeby Hipolit wracał z wojny okaleczony, ostatecznie nie trafił do filmu, ale bardzo pomógł mi w pracy nad rolą. Filip dał mi do przeczytania książkę Hemingwaya "Słońce też wschodzi" o amerykańskim straconym pokoleniu i właśnie tak chciał poprowadzić wątek młodych ludzi, na których wojna musiała wywrzeć piętno.

Zadebiutował pan w filmie u Krzysztofa Kieślowskiego jako 12-latek. Czy właśnie wtedy zdecydował pan, że zostanie aktorem?

Nie, już wcześniej byłem zdecydowany. Moja przewaga - nigdy tego nie ukrywałem - polegała na tym, że miałem po prostu możliwości, by zostać aktorem: od dziecka byłem zaangażowany w sprawy teatru i filmu, mogłem podpatrywać to środowisko i spędzać mnóstwo czasu w Starym Teatrze, gdy grał mój ojciec. Stary Teatr był moją pierwszą i największą fascynacją teatralną. Wtedy liczył się dla mnie nie repertuar, ale garderoba, kostiumy, zmiana dekoracji. Do dziś tkwi we mnie fascynacja teatralnością, również tą "drugoplanową", ukrytą za kulisami.

Ale Raskolnikow będzie rolą pierwszoplanową? Przygotowuje się pan do teatralnego debiutu w "Zbrodni i karze" w adaptacji Bogdana Cioska w chorzowskim Teatrze Rozrywki - premiera już za tydzień.

Tak, Raskolnikow prawie nie schodzi ze sceny. Dla mnie ta rola ma również znaczenie symboliczne: na "Zbrodni i karze" właściwie wychowałem się, adaptacja Andrzeja Wajdy z Jerzym Radziwiłłowiczem w roli głównej była w repertuarze Starego Teatru.

W poniedziałek zobaczymy pana w głównej roli w "Szczęściu Frania", sztuce Włodzimierza Perzyńskiego. Twórczość Perzyńskiego trąci przedwojenną ramotą teatralną, ale oglądając spektakl Agnieszki Glińskiej, nie ma się takiego wrażenia.

Staraliśmy się tę farsę zagrać na serio - i okazało się, że nie tylko nadaje się do tego, ale też jest świetnie napisaną sztuką.

Nie zauważyłam, żebyście próbowali ją uwspółcześnić.

Po co? Przecież problem jest absolutnie współczesny. To sztuka o hipokryzji, którą jesteśmy otoczeni, o ludzkiej słabości, o tym, że jesteśmy skazani na swoją osobowość, choć chcielibyśmy czasem inaczej poprowadzić swoje życie. Nawet zdobywamy się na pewne gesty, a potem jest nam tym smutniej, bo musimy przegrać ze swoją naturą.

Perzyński pisał wprawdzie tę satyrę na środowisko warszawskie, ale pasuje ona również do Krakowa.

Sam byłem zaskoczony, że sztuka Perzyńskiego nie dzieje się w Krakowie... Dużo teraz pracuję i trochę musiałem wyłamać się z krakowskiego rytmu życia, z doskoku tylko wracam do tych klimatów. I szczerze mówiąc, wolę właśnie być krakusem "z doskoku". Z kolei to, że mam jednak Kraków w sobie, pozwala mi zachować spokój w Warszawie...

W "Historiach miłosnych", filmie ojca, Jerzego Stuhra, zagrał pan epizod.

To nawet mniej niż epizod, żart raczej, wydarzenie rodzinne bardziej niż rola.

Zamierzacie powtórzyć to spotkanie aktorsko-reżyserskie?

Co jakiś czas nękani jesteśmy propozycjami, bo każdy reżyser, gdy ma do obsadzenia role ojca i syna, wpada na ten "odkrywczy" pomysł. My jesteśmy ostrożni, co nie znaczy, że - jeśli będzie to coś interesującego - nie wystąpimy razem.

Jak bardzo liczy się dla pana autorytet ojca - wybitnego aktora i reżysera?

Aktorstwo to nasza główna nić porozumienia. Łatwo się dogadujemy, bo mamy ten wspólny język. Bardzo cenię ojca jako aktora i jestem jego wiernym widzem. Trudno mi zresztą o tym mówić, bo będąc tak zżyty z jego aktorstwem, nie potrafię go analizować. Dla mnie to wielka pokusa i jednocześnie niebezpieczeństwo, bo przecież aktorstwa uczyłem się głównie od ojca, podpatrując, jak gra.

Ale dziś już chyba nie musi pan walczyć o wyjście z cienia wielkiego ojca?

To był mój wielki kompleks przez długie lata, może nawet za bardzo przejmowałem się tą sprawą. Jeszcze nieraz pewnie będę się z tym borykał, ale teraz najważniejsze dla mnie jest szukanie w aktorstwie własnych dróg.

Rozmawiała Agnieszka Kwiecień
Rzeczpospolita
8 marca 2001


Wręczenie Polskich Nagród Filmowych - Orły 2006. 27.02.2006r

http://foto.akpa.pl/impre...d=2066&pageID=1
Maciej Stuhr czeka na premierę
(Inf. wł., Daga/6 marca 2006 )

Studiował psychologię, ale jednak na życie zarabia jako aktor. Niedawno mogliśmy usłyszeć jego głos w "Kurczaku Małym" i "Zebrze z klasą" oraz oglądać w filmie "Wesele" oraz serialu "Glina". Teraz pojawi się w komedii kryminalnej - "Francuski numer".

- Najlepsze jest zakończenie - zachęcał w rozmowie w jednym z porannych programów telewizji TVN Maciej Stuhr, syn Jerzego Stuhra. Aktor nie chciał jednak zdradzić więcej szczegółów dotyczących swojej najnowszej roli filmowej we "Francuskim numerze" Roberta Wichrowskiego.

Wiadomo, iż jego postać będzie miała charakter drugoplanowy, co nie znaczy, iż będzie jej na ekranie mało. Maciej gra Chwastka, komputerowego maniaka, który nie potrafi żyć bez internetu. Szef zleca mu dość nietypowe zadanie, które ma wykonać razem z Leonem, miłośnikiem amerykańskiego kina (w tej roli Robert Więckiewicz).

- To specyficzne postacie, specyficzne typy, które mają dość specyficzny temperament, którego może nie ujawniają - uchylał rąbka tajemnicy Więckiewicz.

Żaden z aktorów nie widział jeszcze filmu. Premiera ogólnopolska zaplanowana jest na 17 marca. Pierwszy pokaz prasowy odbędzie się tydzień wcześniej. Obaj z niecierpliwością i lekkim niepokojem nań czekają.

- Tak wygląda człowiek zestresowany, który nie wie, jak wyglądają efekty jego pracy - mówił z uśmiechem na twarzy Maciej Stuhr.

Oprócz niego i Roberta Więckiewicza na ekranie będzie można oglądać Karolinę Gruszkę, Jana Frycza, Marcina Dorocińskiego i Jakuba Tolaka, a także niezwykłego psa - biało-czarnego buldożka francuskiego.

- Bardzo lubię kino francuskie – zdradza reżyser i scenarzysta projektu. – Cenię szczególnie takie filmy, jak "Gusta i guściki", czy "Popatrz na mnie". Uważam, że ich reżyserka, Agnes Jaoui, jak mało kto potrafi odejść od fabuły i skupić się na opowiadaniu o ludziach. Chciałem, był "Francuski numer" też taki był. Pragnąłem nakręcić film o ludziach, o ich wadach i słabościach, ale przepuszczonych przez delikatny filtr nierealności.

info.onet.pl

Maciej Stuhr we "Francuskim numerze"/ fot. ITI Cinema
Maciej Stuhr: Zwykły człowiek, który chodzi po ziemniaki
(Sukces, Alka/8 marca )

Maciej Stuhr, który wystąpił ostatnio w komedii "Francuski numer", przyznaje, że nie czuje się gwiazdorem.

- Trzeba mieć cierpliwość i przede wszystkim pokorę. Ten zawód jest narażony na takie pokusy pyszności, że codziennie rano trzeba sobie powtarzać: jestem zwykłym, normalnym człowiekiem, który chodzi po ziemniaki – mówi w wywiadzie dla miesięcznika "Sukces".

Nie ma też ambicji, aby robić karierę za granicą. – Ja się tutaj realizuję, tu się urodziłem, tu zostałem wychowany, tu są moi ludzie. Mogę sobie wyjechać na wakacje do Chorwacji czy Portugalii, zmieszać się z tłumem i jestem wtedy cudownie anonimowy – dodaje.

Aktor, znany szerokiej widowni głównie z komedii i kabaretu, ma na swoim koncie także pokaźną liczbę ról dramatycznych, w tym także teatralnych. – Kiedyś, jak zauważyłem, że mówią o mnie kabareciarz i kojarzony jestem głównie z filmem "Chłopaki nie płaczą", z "Fuksem", "Porankiem kojota", tak się tego przestraszyłem, że zacząłem bardzo gwałtownie walczyć o inny wizerunek. Potem jednak pomyślałem sobie, żeby nie obróciło się to przeciwko mnie – wyznaje.

Dziś już nie chce całkowicie rezygnować z rozśmieszania ludzi, bo uważa to za swój atut. – Ważne jest to, aby ta szala się nie przeważyła, żeby być człowiekiem dowcipnym, ale żeby nie zrobić z siebie błazna – twierdzi. Za jedną ze swoich cenniejszych umiejętności uważa to, że potrafi zarażać ludzi dobrą energią. – Uśmiechanie się w sytuacjach stresowych jest bardzo pomocne i przydatne – zauważa. Zgadza się z faktem, że Polacy są generalnie narodem smutnym, ale według niego lubią się też śmiać. - Kabarety sprzedają się lepiej niż koncerty rockowe – mówi aktor.

Od 17 marca Macieja Stuhra będzie można zobaczyć w... komedii "Francuski numer".
Cuuuuuudowny!
Taki zwykły, sympatyczny
A jego felietony?
Miodzio
Maciej Stuhr: Nie tylko konferansjer

Maciej Stuhr wydaje się mieć zdrowy dystans do swej profesji

Mimo że Maciej Stuhr ("Fuks", "Chłopaki nie płaczą") kojarzy nam się ostatnio bardziej z Grażyną Torbicką niż z aktorstwem, a to ze względu na prowadzenie przeróżnych gal i dużych imprez, cały czas pracuje nad filmowymi i teatralnymi projektami. W najbliższy piątek, 17 marca, do kin wchodzi komedia Roberta Wichrowskiego "Francuski numer", w której syn Jerzego Stuhra kreuje jedną z drugoplanowych ról. A w jakich produkcjach zobaczymy go w najbliższym czasie, opowiedział w rozmowie INTERIA.PL.

W poniedziałek, 13 marca, aktora mogliśmy zobaczyć w najnowszym spektaklu teatru telewizji "Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę", w reżyserii Macieja Dejczera ("Bandyta"). Emisja tego spektaklu zaplanowana była już kilka tygodni temu.

- Miał mieć swoją emisję wcześniej, gdyby nie pewne prezydenckie orędzie pięknego poniedziałku. To jest dwuosobowa sztuka Anny Burzyńskiej o takim pokoleniu yapiszonów, które zostało przemielone przez tę maszynkę sukcesu i o tym, jak oni sobie z tym radzą, a raczej jak sobie nie radzą.

- Obserwujemy, jak im się świat powoli rozpada . To jest poważna rola, mimo że z elementami komediowymi. I chyba takie jedno z poważniejszych zadań aktorskich, jakie do tej pory w życiu dostałem - powiedział Stuhr, któremu w sztuce partneruje Monika Kwiatkowska-Dejczer.

Aktor pojawi się wkrótce w najnowszej produkcji Filipa Bajona, "Fundacja".

- Gram tam pomocnika Jana Nowickiego, który występuje w głównej roli - podejrzewam, że ten film zobaczymy jesienią. To trudna rola, bo bardzo ciężka do zdefiniowania w paru słowach - skwitował młody aktor.

Stuhr porównał rolę u Bajona do kreacji w filmie "Francuski numer", który w piątek, 17 marca, wejdzie na ekrany polskich kin.

- Taka postać, jaką kreuję w filmie "Francuski numer", to rola drugoplanowa i trzeba znaleźć proste, krótkie, dobitne rzeczy, które potem widz będzie mógł komentować wychodząc z kina - "a to ten, który chodził na castingi i grzebał w komputerze" - i w zasadzie tyle widzowi z tej roli zostanie - powiedział Stuhr.

- U Filipa [Bajona- przyp.red.] gram postać, której nie da się tak jednoznacznie określić. Tym większe zadanie i tym ciekawsza praca, bo trudniejsza. Cała praca nad tym filmem przypominała bardziej stąpanie po l***, niż dobrze wyasfaltowaną autostradę - dodał aktor.

Stuhr ujawnił również, iż zobaczyć będziemy go mogli w ekranizacji "Opowieści Galicyjskich" Andrzeja Stasiuka, którą wyreżyseruje Dariusz Jabłoński.

- Gram [tam] też drugoplanową rolę - zupełnie odmienną od tego, co grałem do tej pory. Gram miejscowego mechanika, trochę półgłówka, ale mającego bardzo głęboki świat wewnętrzny - zakończył wyliczankę przyszłych ról Stuhr.

(INTERIA.PL)
jest fajny zawsze jak na nieego patrze to tk jak bm patrzyla na jego ojca sa z wyglada bardzo do siebie podobni widzalam wczoraj program szymon majewski szow niewiem jak to sie pisze ,plakalam za smiechu byl w programie caly czas mnie rozsmieszzal
Wczoraj był iście Maciejowy wieczór.
Najpierw Teatr Tv, a później na deser SMS
!
Dobra energia lubi spokój-
Ja w teatrze, nawet jak się nudzę, to coś tam wartościowego sobie wyciągnę. W filmie, jak jest gniot, szmirowaty, to przemyka i już - mówi MACIEJ STUHR, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

«SUKCES: Rozmawiamy w garderobie Teatru Dramatycznego w Warszawie, przed spektaklem, ale bardziej jednak jest pan kojarzony z filmem. Teatr jest dla pana ważny?

MACIEJ STUHR: Od teatru zaczęła się moja fascynacja tym zawodem. Dla mnie teatr w dużej mierze jest wspomnieniem z dzieciństwa, do którego dziś wracam jako dorosły. Wchodzę tutaj do garderoby, wiszą kostiumy, przebieram się i skrzypią te drzwi - gram w teatrze, który ma 50 lat. W Starym Teatrze w Krakowie też były stare drzwi, podłogi. Film zawsze ma większą widownię, czy się nam to podoba, czy nie. Nawet licha komedia przyciągnie tłumy, a już zwłaszcza puszczona w telewizji. Ostatnio wyświetlano film "Pogoda na jutro", który w kinach uciułał, powiedzmy, 200 tysięcy widzów, a w telewizji pierwszą emisję obejrzało dwa miliony widzów. W teatrze nie wiem, ile trzeba by grać, żeby te 200 tysięcy widzów zobaczyć. Stąd więcej ludzi kojarzy mnie z filmem.

Można porównać satysfakcję z roli w teatrze i roli w filmie?

Satysfakcja filmowa jest zawsze odroczona w czasie, a czasem jest wyrokiem. (śmiech) Nasza próżność aktorska w teatrze, o ile oczywiście gramy z powodzeniem, ma natychmiastowe sprzężenie zwrotne w postaci śmiechu czy oklasków albo jakiegoś ulotnego poczucia, że dobrze idzie, że trzyma się kontakt z publicznością. W filmie czasem jest to opóźnione o dobre kilka miesięcy i siada się na premierze tego filmu z duszą na ramieniu, myśląc, co się tam narobiło. Po drugie, myśli się o tym, co oni, realizatorzy, zrobili w montażowni, bo tam może wydarzyć się wszystko. Byłem już wielokrotnie świadkiem takich sytuacji, w których wydawało się na planie, że role są świetnie zagrane, a potem przemykały przez ekran niezauważone, a rzeczy za które przy realizacji nie dałoby się dwóch groszy, nagle przykuwają naszą uwagę. Ale satysfakcja z samego grania jest dość podobna.

Mnie się wydaje, że satysfakcja z roli w teatrze jest większa, bo wkłada się w rolę więcej pracy choćby przez próby. Teatr zawsze będzie mi się kojarzył z jakąś wartością, nawet jeśli przedstawienie jest średnio udane. Każdorazowe wyjście do teatru jest dla mnie czymś, z czego jestem dumny. W filmie nie zawsze tak jest. Czasami film jest tanią sztuką popkulturalną albo po prostu gniotem. Film przez te jedyne sto lat w porównaniu do 2500-letniej tradycji teatralnej nie wyrobił sobie takiej marki, takiej wartości. Ja w teatrze, nawet jak się nudzę, to coś tam wartościowego sobie wyciągnę. W filmie, jak jest gniot, szmirowaty, to przemyka i już.

Teatr komercjalizuje się, powstają prywatne przedsięwzięcia, jak choćby Kinoteatr Bajka, może to jest sposób na to, by teatr bardziej zaistniał w świadomości widza?

Jak w polskim społeczeństwie będzie się wykształcać klasa średnia, której do tej pory nie ma, to i teatr będzie musiał powstawać dla tej klasy. To dotyczy także filmów, książek. Żeby sięgnąć po rzecz ambitniejszą, trzeba się, że tak powiem, otrzaskać z dobrze wykonaną zawodową średnią. Tak, jak Amerykanie. Robią produkcji od metra, są w tym mistrzami, tam się wszystko zgadza pod względem narracji, na końcu widz wie, kto i co miał do zrobienia. W polskim filmie mam sporo wątpliwości: "Zaraz, a gdzie on tam jechał? I po co?". Filmy i spektakle dla widza niewymagającego, potrzebującego dobrej rozrywki muszą powstawać. Bo być może, kiedy on pójdzie dziesięć razy na coś takiego, to może wtedy będzie chciał zobaczyć coś innego. Natomiast rzeczywistość składająca się wyłącznie z przedsięwzięć ambitnych, kiedy do tego jeszcze niektóre kuleją, jest według mnie sytuacją niezdrową.

Po spektaklu "Goło i wesoło" we wspomnianym Kinoteatrze Bajka większość recenzji była zła lub bardzo zła. Może jest potrzebna tego typu alternatywa teatralna, tylko nie wolno do niej przymierzać miary teatru ambitnego. To świetny sposób na bezpośrednie spotkanie z teatrem, które być może obudzi potrzebę zobaczenia czegoś innego, ambitniejszego. Trzeba na to spojrzeć tak, że publiczność zostawiła swój serial w domu i wyszła zobaczyć coś innego.

W jednej z telewizji niedawno powiedział pan, że chciałby zerwać z wizerunkiem aktora komediowego, bardziej chciałby pan być kojarzony z aktorstwem dramatycznym.

Uściśliłbym to, bo chyba niezbyt precyzyjnie się wyraziłem. Podejrzewam, że uciec od tego wizerunku nie bardzo mi się uda, a poza tym nie wiem, czy tak do końca chcę. To znaczy, że jestem z tego dumny, że potrafię rozśmieszać ludzi w niektórych svtuacjach, i myślę, że mogę to czasami traktować jako swój atut, na to stawiać. Ważne jest to, żeby ta szala się nie przeważyła, żeby być człowiekiem dowcipnym, pełnym dobrego humoru, ale żeby nie zrobić z siebie błazna. Żeby grać w komedii "Chłopaki nie płaczą", ale też mieć swojego "Obłom-offa" w teatrze. To jest znowu stąpanie po kruchym l***. Czasem jedna rola za dużo w prawo lub w lewo może spowodować, że reżyser "Obłom-offa" powie: "Ten pan nie pasuje mi już".

To jest siłą, czasem niszcząca, telewizji. Niekończące się powtórki na różnych kanałach pańskiego kabaretu "Po żarcie" czy komedii dbają o pański komediowy wizerunek.

Rzeczywiście, w zeszłym roku jesienią zagrałem sporo ról, z czego większość dramatycznych, choć prawdą jest, że jeszcze nie ujrzały światła dziennego. Miałem poczucie, że jestem zapracowany w aktorskim fachu. Tymczasem dziesięciominutowy monolog, który popełniłem, prowadząc koncert w Opolu, jest puszczany co trzeci dzień. Jak się jakiś program opóźni, to lukę wypełniam ja. W świadomości widza ja nie robię nic innego, tylko latam z telefonem komórkowym przy uchu po scenie. I tu tkwi trudność ze zmianą wizerunku.

Po czymś takim, po jednym strzale w Opolu, ile ja muszę wykonać pracy, by to wahadło przeciągnąć na drugą stronę... i strasznie cieszę się, że znajduje się taki Piotr Tomaszuk, który jest jeszcze w stanie zobaczyć we mnie biblijnego Józefa.

Do tego dochodzi niezmiennie pierwsze miejsce w rankingu najbardziej seksownych aktorów w Polsce.

To traktuję z wielkim przymrużeniem oka, jako rodzaj żartu, chociaż na pewno jest to też miłe. Ale niespecjalnie się tym przejmuję.

Jeszcze ma pan chłopięcy wygląd, ale czas jest nieubłagany. Wtedy być może to wahadło na trwałe zadomowi się po stronie dramatycznej.

Tego nie wiem. Kiedyś, jak zauważyłem, że mówią o mnie kabareciarz i kojarzony jestem głównie z filmem "Chłopaki nie płaczą", z "Fuksem", "Porankiem Kojota", tak się tego przestraszyłem, że zacząłem bardzo gwałtownie walczyć o inny wizerunek, związałem się z teatrem, odrzucałem role komediowe itd. Potem jednak pomyślałem sobie, żeby to nie obróciło się przeciwko mnie. Ludzie mnie w takich rolach akceptują, ja nie mogę im się podlizywać, ale nie mogę też na siłę obsadzać się tylko w "Zbrodniach i karach", bo mogą to odrzucić. Chcą mnie raz na jakiś czas w takich monologach z komórką. To nie jest zawód, który można porównać z szewcem, gdzie efekt zależy od ilości zrobionych butów. W moim przypadku cały czas muszę kalkulować. To chyba też są takie czasy, że trzeba kalkulować. Bo sztuka sztuką, ale przecież nie żyje się w próżni.

Wiele lat temu aktorzy wzbraniali się przed telenowelami jako tą gorszą kategorią aktorstwa, ale z biegiem lat coraz więcej pojawiało się ich w różnego rodzaju produkcjach.

Mnie jeszcze to nie dopadło, ale jeśli moje dalsze zapierania się w tym temacie spowodują np. to, że moja rodzina musi sobie czegoś odmawiać, to już wtedy człowiek zaczyna się zastanawiać, w imię czego. Na razie stać mnie na luksus niegrania w serialach, nie muszę co chwilę prowadzić różnych programów, imprez.

Ale dlaczego w Polsce przyjął się pogląd, że granie w serialach jest czymś gorszym?

Ja daleki jestem od ocen, chociaż czasem, jak zobaczę jakiś serial, to mam wrażenie, że dobrzy aktorzy grają tam gorzej niż potrafią, a aktorzy źli grają gorzej niż nie potrafią. Jestem święcie przekonany i moje doświadczenia serialowe na to w skazują, że ja po prostu umarłbym z nudów. Po raz pierwszy zacząłbym traktować ten zawód jako zawód, że idę do pracy wykonać robotę i już. W serialach, w których grałem, po czterdziestym dniu zdjęciowym, a już nie daj Boże w tej samej dekoracji, kończyła się moja kreatywność.

W "Glinie" piętnaście dni kręciliśmy na komendzie. Zacząłem dostawać szału, ta komenda mnie zatłukła. A ja nadal mam ogromną, dziecięcą frajdę z wykonywania tego zawodu. Ja przed kamerą czuję się jak dziecko.

Mam wrażenie, że jest pan człowiekiem spokojnym, poukładanym, zamkniętym w sobie. Czy tak jest rzeczywiście?

Gdzieś te pana obserwacje są trafne. Na pewno spokojnym, nawet moi najbliżsi w zasadzie nie doświadczyli jeszcze jakiegoś ataku furii z mojej strony. To zresztą dla mnie dość ciekawa sytuacja, jak ja muszę zagrać coś takiego i wtedy przekonuję się, jak obce są mi takie reakcje, a przecież muszę być wiarygodny. Jeśli miałbym podpisać się pod jakimkolwiek hasłem politycznym ostatniego 17-lecia, to wybieram: "siła spokoju". Myślę też, że jest jakaś dwoistość mojej natury, która jest łatwa do zaobserwowania, kiedy przekraczam próg domu. Tam już w ogóle zamieniam się czasami w takiego aligatora, kiedy nie wiadomo, czy on do końca żyje.

Ale aligator zaczepiany potrafi reagować błyskawicznie i groźnie.

To dobra analogia, ale ja na szczęście nie bywam groźny. Natomiast bardzo często jest tak, że w kontaktach z kolegami w pracy czy nawet jeszcze w szkole, jestem bardzo żywy, uchodzę za człowieka wesołego, rozśmieszającego. I kiedy to zauważyłem, zacząłem zastanawiać się, skąd to się wszystko wzięło. Mam wrażenie, że ja nie rozśmieszam, bo mam wesołą naturę, ja poprzez śmiech chcę uzyskać sympatię ludzi, akceptację.

Stereotypem jest to, że kabareciarz czy aktor komediowy jest dowcipny 24 godziny na dobę.

Tak, i oczekuje się od niego sypania dowcipami w każdej sekundzie. Tymczasem ten kontrast między człowiekiem, który tak śmiesznie opowiadał wczoraj w telewizji, a teraz tak smutno kupuje bułki, jest dla niektórych nie do przyjęcia.

Właśnie, jak jest pan odbierany przez ludzi, otoczenie?

Różnie. Jednym z moich największych darów od losu jest tzw. dobra energia, którą lubię zarażać ludzi. Lubię ludzi, którzy się uśmiechają nawet w sytuacjach stresowych, a może nawet zwłaszcza w sytuacjach stresowych, to jest bardzo pomocne i przydatne.

My z natury jesteśmy narodem smutnym. Nie uśmiechamy się do siebie, co w prostej linii wiedzie do braku życzliwości.

To prawda, to jest jeszcze gorsze, kiedy brakuje nam tej życzliwość, i zaciskamy zęby na sąsiadów, kolegów z pracy itp. Ale co ciekawe, Polacy bardzo lubią się śmiać. Taką ciekawostkę usłyszałem ostatnio od ludzi, którzy zajmują się sprzedażą biletów na przeróżne wydarzenia, że kabarety sprzedają się lepiej niż koncerty rockowe. Być może dlatego, że na zespoły rockowe można pójść za darmo. Pewnie także dlatego, ale myślę, że nie tylko. Ludzie świadomie wybierają kabaret, bo to będzie do śmiechu.

Może ludziom potrzebny jest taki niejako wymuszony śmiech, przy jego braku na co dzień?

Bardzo możliwe, jako forma odreagowania.

Potrafi pan walczyć o siebie? W sensie zawodowym?

Powiem tak: dopóki nie stanę na planie filmowym, nigdy nie mówię publicznie, że będę w czymś grał, żeby nie zapeszać. Tyle już było filmów, w których byłem pewien, że zagram, a potem nie zagrałem...

Czasami to może i dobrze.

Tak, rzeczywiście. Natomiast mam w sobie coś takiego, że ja w ogóle nie lubię się chwalić. Mam kolegów, którzy gdy dowiedzą się, że gdzieś tam pisze się jakiś scenariusz, to już w wywiadach potrafią opowiadać, że właśnie mają w planach zagranie w danym filmie. To jest mi zupełnie obce. Ale mam też, z drugiej strony, pewną wrodzoną śmiałość do ludzi. Nie ma dla mnie problemu podejść do kogoś, nawet na ulicy, wejść z nim w rozmowę. W sprawach zawodowych również bywa to pomocne, bo czasami mogę podejść do reżysera i powiedzieć, że bardzo lubię pańskie filmy i moim marzeniem jest zagrać w którymś z kolejnych. Ale nic więcej w zakresie walki o siebie.

Nadal jednak mam wrażenie, że życie nabiera pan małą łyżeczką.

Ale tą małą łyżeczką można usypać całkiem pokaźną górkę. Jednocześnie trzeba przy tym wykazać sporo cierpliwości. Trzeba mieć cierpliwość i przede wszystkim pokorę. Ten zawód jest narażony na takie pokusy pyszności, że codziennie rano trzeba sobie powtarzać: jestem zwykłym, normalnym człowiekiem, który chodzi po ziemniaki. Ktoś kiedyś ładnie odpowiedział na pytanie, czy w Polsce są prawdziwe gwiazdy, mówiąc, że prawdziwe gwiazdy nie stoją w kolejce po ziemniaki. Ja stoję.

Myślę sobie czasem, że wielcy nasi aktorzy, jak choćby Krzysztof Globisz, Jan Peszek czy Janusz Gajos, gdyby przykładać do nich miarę "oscarową", to chyba mieli nieszczęście urodzić się w Polsce?

To jest dobre pytanie, bo oczywiście jest tak, jak w tym starym kawale, kiedy Żyd z księdzem rozmawia i ksiądz zastanawia się, gdzie może dojść, że może najwyżej zostać papieżem, Bogiem nie zostanie, na co Żyd mówi: "Ale jednemu z naszych się udało". Jakby aktora spytać, gdzie może dojść, no to może Oscara dostać najwyżej. Ale jak ja się nad tym zastanawiam, to wiem, że ja się tutaj realizuję, tu się urodziłem, tu zostałem wychowany, to są moi ludzie. Nie mam z tym żadnego problemu i mogę sobie wyjechać na wakacje do Chorwacji czy do Portugalii, zmieszać się z tym tłumem i jestem wtedy cudownie anonimowy. Widzę, jakie mam problemy w Polsce związane z moją popularnością, i jak sobie wyobrażam, że nie ma miejsca na świecie, gdzie ja jestem od tego wolny, to wiem, skąd się biorą pewne wynaturzenia, o których czytamy w "Gali" czy "VIVIE!", widząc ludzi anorektycznych, znarkotyzowanych, mieszkających w Nibylandiach. Trzeba na siebie uważać, bo jesteśmy bardzo słabi psychicznie.

Nie jest pan zachłanny na życie.

Nie ma czegoś takiego, że bardzo chciałbym wystąpić w amerykańskim filmie. Jeśli już chciałbym tam wystąpić, to nie z powodu kariery, pieniędzy. Chciałbym zagrać w filmie, w którym lata się z dinozaurami, bo chciałbym zobaczyć, jak to się robi. Bić się z niewidzialnym przeciwnikiem, jakimś robotem czy Obcym 4. Jako chłopiec chciałbym się w coś takiego pobawić. Ale nigdy nie myślałem o karierze za granicą. Ani to, ani większe pieniądze, ani większa sława nie są mi potrzebne, ponieważ to nie są powody, dla których jestem aktorem.»

"Dobra energia lubi spokój"
Eryk Mełgwa
Sukces nr 3
15-03-2006

Maciej Stuhr: Gale to ciężki temat

31-letni Maciej Stuhr ("Fuks", "Chłopaki nie płaczą", "Francuski numer") powoli staje się etatowym konferansjerem prowadzącym przeróżne gale i imprezy. On sam przyznaje, że w tym zawodzie najważniejsze jest "rozbicie pompatycznej atmosfery" tego typu uroczystości. W rozmowie z INTERIA.PL aktor, którego od najbliższego piątku, 17 marca, możemy zobaczyć we "Francuskim numerze", zdradza nam swoje sposoby na skuteczną konferansjerkę.

- Pierwsza myśl, jaką mam, jeżeli zdecyduję się już prowadzić galę, jest taka - w jaki sposób rozbić sztuczną, pompatyczną atmosferę, która zwykle takim wydarzeniom towarzyszy. Staram się wymyślić tego rodzaju humor, tego rodzaju sytuacje, które w tym pomogą - powiedział nam Stuhr.

- Mimo że te gale są bardzo schematyczne - ktoś musi publiczność powitać, ktoś musi wręczyć nagrodę, trzeba przedstawić nominacje, ktoś musi wygrać i podziękować - i w tym sztywnym schemacie trzeba znaleźć rzeczy, które ludzi zaskoczą. To karkołomne zadanie nie zawsze się udaje - opowiada Stuhr, który prowadził m.in. tegoroczną galę wręczenia Polskich Nagród Filmowych - Orły 2006.

info.interia.pl
Maciej Stuhr na urlopie od kabaretu

- Kiedyś w prima aprilis na antenie radia zrealizowaliśmy z Michałem Ogórkiem odważny i śmieszny pomysł. On zaprosił mnie do programu, ale zanim zdradził, że jestem jego gościem, nabrał słuchaczy. Powiedział, że siedzą przy nim Gustaw Holoubek i Andrzej Wajda. Tak się składa, że obu mistrzów umiem naśladować. Mało tego - toczyłem między nimi dialog, co - muszę przyznać - było dosyć karkołomnym zadaniem - mówi MACIEJ STUHR, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

«Adelajda Kołodziejska: W kinach oglądamy Pana w filmie "Francuski numer", ale słychać już o kolejnej komedii - "Testosteron"...

Maciej Stuhr: Widzę, że wieści szybko się rozchodzą. Jeśli chodzi o "Testosteron", nie chcę na razie zapeszyć, bo jesteśmy w prenatalnej fazie tego projektu. A oprócz "Francuskiego numeru" w zeszłym roku grałem jeszcze w dwóch filmach - "Fundacji" Filipa Bajona i "Opowieściach galicyjskich". Zacząłem też próby w moim macierzystym Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

Co z kabaretem?

Kabaretowo robię teraz przerwę i daję sobie zatęsknić za nim. To jest taka działka, w której człowiek potrzebuje świeżości i improwizacji. Nie chcę tego robić za często, bo moją codzienną działalnością są teatr i film. Kabaret jest przygodą, do której wracam.

Nazwano Pana mistrzem pastiszu...

Nie przesadzałbym z takimi epitetami, choć faktycznie kilka parodii popełniłem. Skąd to się bierze? Może z moich małpiarskich skłonności, by spróbować się w kogoś wcielić.

Kogo najbardziej lubi Pan naśladować?

Bardzo trudno mi wybrać. Jedną z pierwszych parodii, z którą jestem najbardziej związany, jest Stanisław Soyka. We wczesnej młodości byłem jego fanem. Ku uciesze publiczności parodiowałem też Maksa Kolonko. Jest to tak barwna postać, że aż się prosiło.

Zdarzyło się Panu zrobić komuś psikusa?

Kiedyś w prima aprilis na antenie radia zrealizowaliśmy z Michałem Ogórkiem odważny i śmieszny pomysł. On zaprosił mnie do programu, ale zanim zdradził, że jestem jego gościem, nabrał słuchaczy. Powiedział, że siedzą przy nim Gustaw Holoubek i Andrzej Wajda. Tak się składa, że obu mistrzów umiem naśladować. Mało tego - toczyłem między nimi dialog, co - muszę przyznać - było dosyć karkołomnym zadaniem. Mam jednak nadzieję, że mistrzowie się nie obrazili, a słuchacze mieli z tego powodu dużo radości.

Znalazł Pan już kolejną osobę wartą sparodiowania?

Rozglądam się wokół, ale jeszcze nie znalazłem nowego obiektu.»

"Maciej Stuhr na urlopie od kabaretu"
Adelajda Kołodziejska
Metro on-line
31-03-2006
http://www.ons.pl/index2.php?lang=pl

Maciej Stuhr otrzymal nagrode "Klap" za najlepszy dubbing do filmu "Kurczak Maly"





premiera filmu Asterix i Wikingowie





g











Maciej Stuhr

Skończył 30 lat, kupił pierwsze własne mieszkanie, przeprowadził się z Krakowa do Warszawy. Elle opowiada o nowym życiu.

ELLE Ostatnio widzieliśmy się trzy lata temu. W Pana życiu mnóstwo zmian. Skończył Pan 30 lat. Podobno burzliwie, a raczej płomiennie, wszedł Pan w nowe życie.

MACIEJ STUHR (śmiech) Nie wiem, czy powinienem o tym opowiadać. To nieprawdopodobna historia... Obawiam się, że czytelniczki ELLE w nią nie uwierzą, albo - co gorsza nabiorą nieuzasadnionych przypuszczeń, że moje urodziny to była alkoholowa libacja.

ELLE Może nam Pan zaufać?

M.S. No to spróbujmy, ale najpierw coś wyjaśnię? Mam silnie rozwinięty instynkt strażacki. Kiedy się pali, mam odruch "biec ku płomieniom", a nie jak większość rozsądnych ludzi "uciekać od". Może to potwierdzić dyrektor administracyjny Teatru im. Juliusza Słowackiego. Był Festiwal Teatrów Europy, było przedstawienie Mrożka, na które przyjechał sam pan Sławomir Mrożek z małżonką. Po przedstawieniu w teatralnej kawiarni Pod Chochołami odbyło się miłe spotkanie. W pewnym momencie żona pana Mrożka, machając z dezynwolturą papierosem, podpaliła bukiet suchych kwiatów. Jedyną osobą, która zareagowała, był profesor Żuk Opalski, który zaczął dmuchać w bukiet, czym przepięknie ten ogień rozpalił. Rzuciłem się na bukiet z własną marynarką. Marynarka nadawała się do wyrzucenia, ale teatr uratowałem.

ELLE A co się wydarzyło u Pana na tarasie?

M.S. Na środku stołu stała duża świeca ogrodowa. Podobna do świeczek podgrzewających herbatę, ale dziesięć razy większa. Wiał wiatr, świeca tak się rozpaliła, że nabrałem uzasadnionych przypuszczeń, że za chwilę zapali się wszystko, co na stole obok leżało. Pojawił się słynny odruch "ku" - podszedłem do świecy, pochyliłem się i dmuchnąłem. Dmuchnąłem tak mocno, że parafina, która była w stanie płynnym, ruszyła do ucieczki i - wylądowała na mojej twarzy. Palący ból (śmiech), krzyki, pogotowie, szpital, pielęgniarki, lekarze i diagnoza. Poparzenie twarzy drugiego stopnia. Oddział chirurgii plastycznej, dwa miesiące wyjęte z życiorysu. Choć bardzo się pod bandażami ukrywałem, ktoś mnie rozpoznał i nazajutrz jedna z rozgłośni radiowych podała informację, że "pewien aktor młodego pokolenia na 30. urodziny zafundował sobie operację plastyczną" (śmiech).

ELLE Mnie też trudno pohamować się od śmiechu, ale wtedy nie było Panu zbyt wesoło.

M.S. Najpierw leżałem dobę z zabandażowaną twarzą. Leżałem i myślałem, co jeszcze oprócz roli Frankensteina ewentualnie mógłbym zagrać. Jednym słowem, mimo dramatycznej sytuacji starałem się być dzielny. Gdy otworzyłem oczy, rozejrzałem się po sali, zapoznałem się z sąsiadami i zrozumiałem, że w życiu człowiek może mieć jeszcze gorzej. Na sali leżał pan z nosem odgryzionym przez własnego psa, pan z odciętą dłonią i pan z resztką ręki owiniętą aż po ramię zakrwawionym bandażem. Nie wiedziałem, co zrobił. Nagle weszła pielęgniarka i surowo zapytała mojego sąsiada: "I co to było, panie Krawczyk?! Heblarka?!". A on drżącym głosikiem: "Nie, siostro, wyborowa i piła tarczowa". Po pijaku pomylił rękę z kawałkiem drewna.

ELLE Mam nadzieję, że już nic Pan nie gasi.

M.S. Odruch pozostał. Parę miesięcy później byłem na grobie Kieślowskiego. Chciałem uratować wieniec, więc... spaliłem sobie doszczętnie nowiusieńkiego buta, przydeptując płonący znicz.

ELLE No cóż, chyba nie powinnam tego komentować? Parę miesięcy temu ostatecznie opuścił Pan Kraków.

M.S. Patrząc na ostatnie osiem lat mojego życia, powiedziałbym raczej, że przeprowadziłem się z... pociągu do Warszawy. Bywały miesiące, że parę razy w ciągu jednego tygodnia jechałem do pracy do Warszawy, wieczorem wracałem do domu w Krakowie. Zdarzało się, że moja córka nie widziała mnie przez trzy tygodnie, a kiedy się w końcu pojawiałem, nie opuszczała mnie na 10 cm, co było urocze, ale i stresujące.

ELLE Trzy lata temu kupował Pan córce pampersy, dziś Matylda ma pięć lat. Wie, na czym polega Pana praca?

M.S. Jest na etapie: "Widzę, więc pytam dlaczego". Ona akurat pyta "dlaczemu". Niedawno była dwa razy w Teatrze Dramatycznym na "Kandydzie". Bardzo jej się podobało i była ciekawa, "dlaczemu grałeś tego kandydata?". Nie potrafiła też zrozumieć, dlaczego nie pomachałem jej ze sceny. Ona machała do mnie całe dwie godziny, a ja jej odmachałem dopiero na trzecich ukłonach. "Nie mogłem - tłumaczyłem jej potem - bo tam, na scenie udawałem, że nie jestem tatusiem". A ona ze zdziwieniem: "Dlaczemu, przecież jesteś!".

ELLE No i co Pan na to?

M.S. No właśnie! Jak wytłumaczyć pięcioletniemu dziecku, na czym polega aktorstwo? To porażające doświadczenie, kiedy się okazuje, że nie wiemy, co w życiu robimy i dlaczego! Kiedy nie wiem, jak coś jej wytłumaczyć, to przy kolejnym "dlaczemu?" ratuję się ucieczką - "A siku zrobiłaś?". Zresztą z tym sikaniem to jest tragedia. Kiedy idę z Matyldą sam do kina czy do restauracji i jej się chce siku, powstaje dylemat, do której wejść ubikacji. Czy wchodzimy do damskiej i ja straszę panie, czy do męskiej, gdzie mężczyźni oddają mocz do pisuarów? Wyboru dokonuję drogą losową.

ELLE Między innymi dla córki spakował Pan dobytek do kartonów, zamówił ciężarówkę i przewiózł rodzinę do Warszawy. To naprawdę jest takie proste?

M.S. Moja przeprowadzka trwała dwa lata. I były to lata ciężkie spędzone w 30-metrowej wynajętej kawalerce z trzyosobową rodziną. Poznałem uroki życia, które są udziałem wielu młodych ludzi i - przyznam - cieszę się, że mam to już za sobą. 24-godzinne doświadczenie fizycznej bliskości, nawet z ludźmi, których się kocha, bywa wyczerpujące. Szczególnie kiedy człowiek chciałby się skupić, popracować, coś przeczytać. Pamiętam, dostałem wtedy scenariusz do "Fundacji" Filipa Bajona. Miałem jeden dzień na podjęcie decyzji. Wlazłem więc do wanny. Wyszedłem z niej o drugiej nad ranem z zapaleniem płuc, bo zapomniałem podgrzać wodę.

ELLE Pierwsze mieszkanie, na które zarobił Pan własnymi rękami albo raczej twarzą. Czuł Pan satysfakcję.

M.S. Własne mieszkanie to zbawienne uczucie ulgi. Genialne uczucie. Potrzebowałem tego, byłem już zmęczony. Wreszcie mam swoje łóżko, kanapę i kuchnię, gdzie gotuję coraz bardziej wymyślne potrawy.

ELLE Żartuje Pan?

M.S. Zupełnie nie. Dodam nawet, że sprawia mi to ogromną satysfakcję. Na początku nic mi nie wychodziło i dostawałem szewskiej pasji. Kupiłem sobie olbrzymią książkę kucharską Macieja Kuronia. Na razie jestem na etapie trzymania się przepisów, wierzę, że przepis ma rację, ale myślę, że wkrótce zacznę się uniezależniać. Poczyniłem już postępy. Na przykład ostatnia Wigilia. Zrobiłem karpia po staropolsku, upiekłem makowca, a przede wszystkim zrobiłem bigos według przepisu Jurka Radziwiłowicza. To jeden z najpyszniejszych bigosów, jakie w życiu jadłem. Zresztą cały garnek zjadłem sam. Dodałem do niego grzyby suszone, a moja żona ma na ich punkcie fobię i tak się boi, że ich w ogóle nie jada, a poza tym wkroiłem mięso dzika, więc teściową również wyeliminowałem. I myślę, że będę się tego trzymał.

ELLE Nowe życie, większa odpowiedzialność?

M.S. Zdecydowanie. Zwłaszcza że powiększyła nam się rodzina o rybki i kanarka. Na początku rybka była jedna, ale dostała depresji i zaczęła pływać w kółko. Zasięgnąłem opinii u zoologów. Powiedzieli, że to jest samiec i jak każdy mężczyzna u większości gatunków do szczęścia potrzebuje kobiety. Dokupiłem jedną, ale pani w sklepie zoologicznym z góry uprzedziła: "Niech pan kupi od razu dwie, bo jedną szybko zamęczy". Kupiłem dwie i pomnożyłem problemy. On co prawda jest w wyśmienitej formie, ale z paniami gorzej. Jedna dostała przytępienia zmysłów, uciekając przed nim, a on ją goni nieustannie. Druga wpadła w depresję, że jej nie goni. Nie wiem, co robić, może dokupię im jakieś wodorosty?

ELLE Jest Pan już zadomowiony w Warszawie. Kraków zostawił Pan bez żalu?

M.S. Czytałem niedawno biografię K. Kieślowskiego. Jest tam fragment, w którym Kieślowski opisuje, jak uciekał od filmów dokumentalnych. Tłumaczył, że po kilkunastu dokumentach poczuł, że on sam już nie wiedział, o czym robić te filmy, po co i dla kogo. Poczuł się wypalony rzeczywistością, zaczął myśleć o filmach fabularnych. Ale do końca życia dręczyło go poczucie winy, że powinien był zostać dokumentalistą i robić filmy, które "wstrząsnęłyby światem". Mam podobne odczucia co do Krakowa. Warszawa mnie zaprosiła, dała pracę, wessała i jej się poświęcam. Kraków takiej szansy mi nie dał, ale czasami myślę, że może należało zacisnąć zęby i samemu coś zaproponować, coś zrobić?

ELLE Na przykład?

M.S. ...założyć nowy teatr, stworzyć kabaret? Pocieszam się, że pewnie by mi nie wyszło. Kraków jest hermetyczny i skupiony na sobie. Mamy Teatr Stary, Piwnicę pod Baranami, to nam wystarcza.

ELLE Nowe życie, nowe role. Kiedyś grał Pan głównie role główne, dziś role drugoplanowe. Jakiś żal?

M.S. Co też pani opowiada?! Jestem potwornie zapracowanym człowiekiem! W filmie tak, ale w teatrze główne: "Kandyd", "Obłomow", "Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę". Owszem, kiedy patrzę, w jakich filmowych rolach miał szansę pokazać się mój ojciec, jak miał 30 lat: "Wodzirej", "Seksmisja", "Amator" - to widzę, że ja takich szans nie mam. Nie ma takiego kina, a przynajmniej rzadko się zdarza.

ELLE W kwietniu zobaczymy Pana w komedii "Francuski numer".

M.S. Śmieszna przygoda z tym filmem. Pierwszy raz dostałem możliwość wybrania sobie roli. Była tam rola, pomyślałem, że pewnie reżyser będzie chciał mi ją zaproponować - rola chłopaka, który z ojcem granym przez Jana Frycza wybiera się w podróż do Paryża.

ELLE Ale reżyser Pana zaskoczył.

M.S. (śmiech) Spotkaliśmy się, żeby omówić scenariusz i Robert mnie zapytał: "A co byś powiedział o roli Janka?". Asystenta, ochroniarza pewnego biznesmena. Jego ideałem męskości jest David Beckham, chodzi na solarium, biega na castingi i chętnie gdzieś by zagrał. Roli, o której ja w ogóle nie pomyślałem, przekonany, że to bohater zdecydowanie dla Mirka Zbrojewicza.

ELLE Poczuł się Pan?

M.S. Dziwnie. Przypomniałem sobie, co kolega, Amerykanin, powiedział mi niedawno: jeśli człowiek jest młodym, niebieskookim blondynem, dostaje głównie role "unactible" - niegrywalne. Po prostu jesteś. Jak taki wół, cielak, który ciągnie maszynę, a naokoło, w drugoplanowych rolach, wszyscy brylują. Zdecydowałem, że pora przyjąć coś nowego, a młodszemu koledze zostawić rolę syna. W Teatrze Narodowym śmieją się, że jak jest rola "młodego", grają Zamachowski z Malajkatem na zmianę [obaj aktorzy po czterdziestce - przyp. red.]. Myślę, że trzeba żyć w zgodzie z wiekiem, dlatego teraz będę grał 30-latków.

KIM ON JEST?

Zadebiutował w "Dekalogu" K. Kieślowskiego. Zagrał główne role m.in. w "Fuksie" M. Dutkiewicza oraz filmach O. Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą" i "Poranek kojota". Po tym ostatnim filmie Jerzy Stuhr wystosował list do reżysera, by więcej nie proponował Maciejowi podobnych ról. Skończył 30 lat, związał się z Teatrem Dramatycznym w Warszawie. W kinie zobaczymy go w drugoplanowych rolach: "Francuskim numerze" R. Wichrowskiego, "Fundacji" F. Bajona i "Opowieściach galicyjskich" D. Jabłońskiego.

ELLE 04/2005
Kocham ten jego dystans do samego siebie.
Świetny wywiad.
Zupełnie jak aktor.

Maciej Stuhr
Ciągle mnie leją!
Maciej Stuhr (31) dzielnie przyjmował cios za ciosem. W końcu jednak nie wytrzymał. Zalany krwią aktor padł wyczerpany na ziemię. Jednak napastnik, w którym można rozpoznać Piotra Adamczyka, w dalszym ciągu niemiłosiernie okładał leżącego. Na szczęście te mrożące krew w żyłach sceny rozegrały się na palnie filmu „Testosteron”. Uderzenia były markowane, krew sztuczna, a na ziemi rozłożono wygodny materac, który amortyzował upadki. Choć sceny bijatyki wyglądały dramatycznie, nikt nie ucierpiał.
Maciej Stuhr gra w filmie Sebastiana Tretyna – wścibskiego dziennikarza, który ma zrobić reportaż ze ślubu.- Od trzech dni jestem duszony, wyrzucany z samochodu, kopany i drapany. Ale znoszę to, bo za to mi płacą – opowiada ze śmiechem aktor. Rzeczywiście filmowe życie Sebastiana nie jest łatwe, a bijatyka, której byliśmy świadkami była niejako zwieńczeniem całego dramatu. Najpierw dziennikarza dusił i obijał Piotr Adamczyk (filmowy pan młody), następnie wlekli go po ziemi Tomasz Kot I Tomasz Karolak (grają weselnych gości) następnie lżył Krzysztof Stelmaszyk (ojciec pana młodego).
Reżyserami filmu, który na ekrany wejdzie w lutym, są Tomasz Konecki i Andrzej Saramonowicz („Ciało”).








"DDTVN" (z lutego chyba ):


Wywiady

7 krasnoludków - Historia prawdziwa

Krasnolud z ojca na syna
Monika Barwicka

"Ciemna" rozmawia z Maciejem Stuhrem, "dawcą głosu" w polskiej wersji językowej megahitu z krainy piwa i golonki - Siedmiu krasnoludków - który obejrzało ponad 6 milionów Niemców



Przyglądając się Pana filmografii, a zwłaszcza jej ostatnim pozycjom, można wnioskować, że upodobał Pan sobie dubbing. Czy rzeczywiście zasmakował Pan w tym rodzaju pracy, czy jest to raczej efekt braku ciekawych ról w kinie fabularnym?

Maciej Stuhr:



Ja pana Macieja bardzo lubię, ale od swojego ojca chyba lepszy nie jest ;P

Ale w kategori "Młodzi aktorzy" by mial u mnie pierwsze miesjce
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ginamrozek.keep.pl