Jerzy Stuhr
Rap_fans
W 1970 roku ukończył polonistykę na Uniwersytecie Jagielońskim. Dwa lata później ukończył Wydział Aktorski krakowskiej PWST. Jeszcze w czasie studiów aktorskich został zaangażowany do pracy w Teatrze Starym, z którym pozostał związany aż do 1991 r. W latach 80-tych współpracował z teatrami włoskimi, a w 1982 roku otrzymał nagrodę krytyki za pracę aktora zagranicznego w Italii. Nagrodzono go za wspaniałe opanowanie języka włoskiego i jakość interpretacji. Wielokrotnie był nagradzany za role teatralne (za role: Sekretarza w "Życiorysie", Piotra Wierchowieńskiego w "Biesach", Piotra Wysockiego w "Nocy Listopadowej", AA w "Emigrantach", Horodniczego w "Rewizorze" oraz Porfirego Pietrowicza w "Zbrodni i karze").
W 1994 r. Stuhr zadebiutował jako reżyser filmem "Spis cudzołożnic". Obraz spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem krytyków a także zaowocował kilkoma nagrodami. Jednak największe uznanie dla jego pracy reżyserskiej uzyskał trzy lata później za film "Historie miłosne". Obraz stał się przebojem polskich kin a także laureatem wielu nagród na światowych festiwalach.
Filmografia:
Persona Non Grata - (2005) - Radca
Arie - (2005)
Shrek 2 - (2004) - Osioł (głos)
Południk - (2003) - Ambasador Rosji
Show - (2003) - Szef stacji
Pogoda na jutro - (2003) - Bohater
Shrek - (2001) - Osioł (głos) (pol.)
Duże zwierzę - (2000) - Pan Sawicki
Weiser - (2000)
Kiler-ów 2-óch - (1999) - komisarz Ryba
Tydzień z życia mężczyzny - (1999) - Adam Borowski
Jerzy Pilch. Wyznania człowieka piszącego. - (1999) - (TV)
Historie miłosne - (1997) - Adiunkt, Ksiądz, Pułkownik, Więzień
Kiler - (1997) - Komisarz Ryba
Matka swojej matki - (1996) - Roman
Spis cudzołożnic - (1994) - Gustaw
Trois Couleurs.Blanc (Trzy kolory. Biały) - (1993)
Uprowadzenie Agaty - (1993) - ojciec Agaty
Życie za życie. Maksymilian Kolbe - (1990) - Prałat
Déja Vu - (1989) - Johnny Pollack
Dekalog X - (1988) - Jerzy
Obywatel Piszczyk - (1988) - Jan Piszczyk
Kingsajz - (1987) - Kilkujadek
Pociąg do Hollywood - (1987) - Reżyser
Łuk Erosa - (1987) - Ciąglewicz
Śmierć Johna L. - (1987) - Górnik
Bohater roku - (1986) - Ludwik Danielak
Ucieczka - (1986) - (TV)
Ga, Ga. Chwała bohaterom - (1985) - Urzędnik
Medium - (1985) - Georg Netz
O-Bi, O-Ba. Koniec cywilizacji - (1984) - Soft
Rok Spokojnego Słońca - (1984) - Adzio
Przeznaczenie - (1983) - naczelny
Seksmisja - (1983) - Maksv Wir - (1983) - Fotograf
Matka królów - (1982) - Ubek
Przypadek - (1981) - Działacz młodzieżowy
Wojna Światów - Następne stulecie - (1981) - adwokat
Z dalekiego kraju - (1981) - Inżynier
Wizja lokalna 1901 - (1980) - Radca Wagner
Ćma - (1980) - Elegancki
Z biegiem lat, z biegiem dni - (1980) - Fikalski Alfons, aranżer wieczorów tanecznych
Amator - (1979) - Filip Mosz
Po drodze - (1979) - Jerzy Stuhr
Szansa - (1979) - Ejmont
Aktorzy prowincjonalni - (1978) - recenzent Głosowicz
Bez znieczulenia - (1978) - Adwokat Ewy
Seans - (1978)
Wodzirej - (1977) - Danielak
Blizna - (1976) - Asystent dyrektora Bednarza
Próba ciśnienia - (1976)
Spokój - (1976) - Antoni Gralak
Zezem - (1976)
Strach - (1975) - robotnik
Odejścia powroty - (1973)
Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy - (1973) - Gość przed pośredniakiem
Na Wylot - (1972) - brat Malisza
Milion za Laurę - (1971)
Trzecia Część Nocy - (1971)
Reżyseria:
Pogoda na jutro - (2003)
Duże zwierzę - (2000)
Tydzień z życia mężczyzny - (1999)
Historie miłosne - (1997)
Spis cudzołożnic - (1994)
Scenariusze:
Pogoda na jutro - (2003)
Duże zwierzę - (2000)
Tydzień z życia mężczyzny - (1999)
Historie miłosne - (1997)
Spis cudzołożnic - (1994)
Bohater roku - (1986)
Jerzy Sthur
Jedno pytanie do Jerzego Stuhra
- Polityk ma jedną cechę podobną do aktora: też musi być na szczycie. Musi być widziany. Zniesie nawet ocenę druzgocącą, aby tylko być!
Maria Malatyńska: Dlaczego Pan uważa, że aktor nie powinien zbliżać się do polityki? Czyż nie jest obywatelem? Nie ma swoich poglądów, które może "wyrażać", a niekoniecznie "odgrywać"?
Jerzy Stuhr: Aktorzy w różnych okresach, ustrojach i latach bywali w polityce. I to najwięksi: Gustaw Holoubek w socjalistycznym jeszcze Sejmie, Tadeusz Łomnicki w Komitecie Centralnym PZPR, a i dzisiaj, w wolnej Polsce aktorzy też są posłami, choćby ostatnio nasz Jerzy Fedorowicz... Aktor w polityce, to dezorientacja dla publiczności. Tak jest bowiem wymieszane to, co myślimy, z tym co reprezentujemy, że trudno się w tym połapać nawet odbiorcom! Kiedyś chciałem napisać taką sztukę mocno autotematyczną. Nigdy jej nie napisałem, choć może jeszcze byłoby to możliwe, gdyby akcję umieścić w aktualnym entourage'u - a byłaby to opowieść o tym, jak to jakiś reżyser chcąc wystawić bardzo polityczną sztukę, zaangażował do niej wspaniałych, zdolnych aktorów. Ale, gdy oni zaczęli grać, to byli tak świadomie "aktorscy", że swoją znakomitą grą zdewaluowali te poglądy, o które w sztuce chodziło, ba, odebrali nawet autentyzm przedstawionym w sztuce, politycznym racjom. I tylko jeden aktor, taki najgorszy, który już trzy lata nie grał i dyrektor trochę z litości go zaangażował, on jeden wypadł w tej sztuce autentycznie. Bo on nic nie grał, tylko mówił od siebie.
Taki miałem pomysł, Wajda bardzo się zapalił, chciał nawet zrobić z tego film, ale pomysł upadł, bo było to wtedy, gdy Agnieszka Holland kręciła ,,Aktorów prowincjonalnych", więc trochę by się ten temat powielił. Nadal jednak uważam, że w wypadku sprawnego aktora, strasznie trudno, gdy patrzy się z zewnątrz, oddzielić umiejętności warsztatowe od poglądów.
Do dziś pamiętam, jak się bardzo bałem, żeby się za nich nie wstydzić, gdy przemawiali w Sejmie. Ale oczywiście, patrząc z innej strony, taka praca w Sejmie może także aktorowi pomóc. Jestem pewny, że nawet w Komitecie Centralnym, Tadeusz Łomnicki znajdował pożywkę dla swojej sztuki. Przy jego zmyśle obserwacyjnym, przy jego wielkości zawodowej, wszystko mogło mu się natychmiast "przerabiać" na jego teatr. Zawsze potrafił świetnie wyczuwać i kojarzyć wielkość i małość, bufonadę i śmieszność, więc to na pewno by ła dla niego dobra szkoła, dobry warsztat. A to wszystko wzbogaca, jeśli potrafisz "patrzeć z zewnątrz" i masz świadomość, że kiedyś to wykorzystasz. Zresztą aktorskie oko jest straszne, wszystko dostrzeże! Pamiętam, gdy mi przed laty odmówiono paszportu na wyjazd do Włoch, choć oficjalnie miałem tam umówione realizacje i sam poszedłem wprost z PAGARTU do wiceministra, od którego rzecz była zależna. I siedzę tam u niego, a on chodzi, załatwia jakieś sprawy, telefonuje, a ja siedzę i patrzę i on pod pręgierzem mojego wzroku - wyraźnie się zezłościł i tak patrząc na mnie ironicznie zazgrzytał: a co? pisze się już jakiś scenariuszyk nowy o pracy urzędników państwowych A ja zdumiony: czy ja to mam w oczach, panie ministrze? Do czego ta uwaga? Przecież czekam tu, boście mi paszport wzięli i nie wiadomo czemu nie chcecie, żebym wyjechał i pieniądze dla was zarobił. I on wtedy ze złością podniósł słuchawkę i rzucił do telefonu: odblokować Stuhra na Włochy! Zadowolony? Ile razy sobie to przypominam, to myślę o wielkości Gogola! Jakże nieomylnie wyczuwał, każdą śmieszność. Teraz są inne czasy, toteż i u Jurka Fedorowicza zaangażowanie społeczne jest czym innym. On miał zawsze taki społecznikowski instynkt, zawsze lubił i umiał być kierownikiem, dyrektorem. Lubił być przywódcą grupy. Polityk ma jedną cechę podobną do aktora: też musi być na szczycie. Musi być widziany. Zniesie nawet ocenę druzgocącą, aby tylko być! I jedni i drudzy muszą być w tym bardzo mocnymi ludźmi. Aktor też. Obluzgają cię rano w gazecie, a wieczorem wychodzisz na deski, uśmiechnięty - i walczysz dalej! Dlatego strasznej siły psychicznej potrzeba i jednym i drugim. Ale teatrum polityczne przestaje mnie całkowicie interesować. Gdyby ktoś zadał mi pytanie, co najważniejszego odczułem po 1989 roku, to było to uczucie ulgi. Ulgi, że nie muszę już z "Trybuny Ludu" odczytywać moich zawodowych losów. Jak tam np. napisano, że nie trzeba nam "Wodzirejów" w naszym kraju, to ja już wiedziałem, że powinienem się raczej zająć teatrem, bo w filmie chwilowo nie będę miał wiele do zrobienia. Zwłaszcza po filmie "Spokój" Kieślowskiego, który zawędrował na półki. A dziś jest na szczęście inaczej: płacę podatki, a jeśli 11 listopada mam ochotę zamanifestować z dumą, że jestem Polakiem i rozsławiam polską kulturę na całym świecie, to robię to, na własny rachunek. A co do reszty, to dajcie mi spokój. I wiem, że ten spokój mi dadzą. I to wszystko.
Maria Malatyńska
Gazeta Krakowska
2 lutego 2006
***
Jerzy Sthur
Widz lubi oglądać zło
Rz: "Szekspir jest jak świat albo życie. Każda epoka znajduje w nim to, czego sama szuka i co sama chce zobaczyć" - napisał w jednej ze swoich książek Jan Kott. Czego pan od lat poszukuje w Szekspirze?
Jerzy Stuhr: Daje mi to, czego najbardziej brakuje mi we współczesnym teatrze - poezji. Im bardziej to odczuwałem, tym mocniej lgnąłem do Szekspira.
Czyli był to przede wszystkim wybór o charakterze literackim?
Oczywiście. Proszę nie zapominać, że jestem także filologiem. Zawsze będę oglądał świat poprzez książki. W kinie moralnego niepokoju często grywałem postaci zwyczajnych ludzi, takich jakich wszyscy spotykamy na ulicach. U Szekspira mamy do czynienia z ludźmi o innym, potężniejszym wymiarze. W teatrze chciałem właśnie czegoś takiego - zwielokrotnionego, na wyższym diapazonie. Takie postaci i takie tematy daje Szekspir.
W "Ryszardzie III" nie ma pozytywnych bohaterów, wszyscy noszą piętno moralnego zła. Zafrapowało pana to zło?
Raczej skąd to zło pochodzi i jak ludzie sobie z nim radzą. W postaci Ryszarda doszukiwałem się motywów jego bezwzględności. Ale próbowałem także odnaleźć jego słabości, cień wyrzutów sumienia. Wskazywanie na fizyczne kalectwo Ryszarda nie wydaje mi się wystarczające. Kluczem do interpretacji tej postaci jest dla mnie kwestia "Bom jest ostatnim, jeślim nie jest pierwszym". Ryszard nie uznaje stanów pośrednich - albo wedrze się na wierzchołek, albo jest niczym. Ilu mamy dziś polityków, którzy myślą tak jak on? Fascynująca jest także prawda psychologiczna u Szekspira. "Ryszard III" to niezwykły tekst, choć psychologicznie prostszy chyba niż np. "Hamlet", z którym zetknąłem się pod okiem Andrzeja Wajdy. Ryszard ogarnięty szaleństwem władzy jest fascynujący w swoim wyzwaniu rzuconym całemu światu. Na dodatek ma jakieś potworne poczucie humoru, niezwykle rzadko pokazywane przez aktorów (chyba jeden tylko Laurence Olivier pozwolił sobie na ten humor). Widz lubi oglądać zło. I Szekspir doskonale o tym wiedział.
Nie należy pan do reżyserów, którzy epatują radykalną formą teatralną. A tymczasem w "Ryszardzie" podobno ma pojawić się helikopter?
Będzie i helikopter. Każda epoka ma swojego Szekspira, prawda? Nieprzypadkowo zaczęliśmy rozmowę od Jana Kotta. Widziałem wiele realizacji Szekspira w Anglii. Tam bardzo często wystawiają jego teksty na sposób współczesny. Trzeba tylko sprawić, żeby współczesność stała się organiczną częścią przedstawienia, a nie była doczepionym dodatkiem. Pod względem technicznym "Ryszard" jest zresztą bardzo trudną inscenizacją - część spektaklu dzieje się na ekranie, i teatr musiał mi zapewnić małą produkcję filmową.
Po raz kolejny sięga pan po tłumaczenie Barańczaka?
Tak. Pierwsze zamówiliśmy u Stanisława Barańczaka już w 1991 roku. Było to "Poskromienie złośnicy" zrobione specjalnie dla Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Nie jestem do końca pewien, ale mam wrażenie, że to wtedy Barańczak połknął szekspirowskiego bakcyla i zdecydował się na dalsze przekłady. "Wesołe kumoszki z Windsoru" także przetłumaczył dla nas. Ale nie zawsze byłem mu wierny i "Makbeta" przygotowałem w bardzo starym przekładzie Leona Ulricha. Stale szukałem poezji.
To, że przygotowuje pan "Ryszarda III" na pięćdziesięciolecie Teatru Ludowego, nie jest przypadkowe. Związany jest z pan z tą sceną od wielu lat.
Tu poznałem życie teatru. Oczywiście, zaczynałem wcześniej w teatrze studenckim, ale pierwsze profesjonalne kroki na scenie stawiałem właśnie w Nowej Hucie. Jako student szkoły teatralnej dostałem małą rólkę w "Kordianie". Asystentką reżysera była wtedy Krystyna Feldman. Jak ona na mnie patrzyła, kiedy spóźniałem się na próbę! Jak ja się jej bałem! W latach 90. przygotowałem w Nowej Hucie aż pięć przedstawień, od Gombrowicza, przez Moliera, aż po Szekspira. Zawsze byłem wiernym sługą idei Starego Teatru, ale tylko sługą. W przypadku Teatru Ludowego moja odpowiedzialność za kształt przedstawienia staje się nieporównywalnie większa. "Ryszard III" jest ukoronowaniem tych wszystkich prób.
Stuhr i Szekspir
W 1974 roku Stuhr znalazł się w obsadzie "Hamleta", niezrealizowanego, bo przerwanego tragiczną śmiercią reżysera Konrada Swinarskiego. W 1981 roku w Starym Teatrze Andrzej Wajda powierzył Stuhrowi rolę tytułową w "Hamlecie (Sceny i monologi)", a później w pełnej scenicznej wersji dramatu "Tragicznej historii Hamleta" (1981). W latach 90. Jerzy Stuhr reżyserował Szekspira w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie "Poskromienie złośnicy" (1991), "Macbetha" (1995), "Wesołe kumoszki z Windsoru" (1998). Kilka tygodni temu przygotował ze studentami krakowskiej PWST "Wieczór Trzech Króli".
Najważniejsze inscenizacje "Ryszarda III"
Spektakl Jerzego Stuhra będzie po wojnie 26. wystawieniem "Ryszarda III" w Polsce i pierwszą powojenną krakowską inscenizacją na zawodowej scenie. Zaczął w 1949 roku Teatr Nowy w Poznaniu.
Po "Ryszarda III" sięgali m.in. Tadeusz Minc, Jan Maciejowski z Zofią Wierchowicz, Maciej Prus, Krzysztof Nazar, Janusz Wiśniewski i Jacek Głomb.
W postać tytułową wcielali się m.in. Jerzy Kamas (1969, Teatr Narodowy), Igor Przegrodzki (1973, Teatr Polski, Wrocław), Stanisław Brejdygant (1982, Teatr Rozmaitości, Warszawa), Jan Englert (1993, Teatr Polski, Warszawa), Mirosław Baka (2000, Teatr Wybrzeże, Gdańsk), Witold Dębicki (2003, Teatr Nowy, Poznań).
Jerzy Stuhr będzie czwartym twórcą, który wyreżyserował ten dramat i zagrał w nim główną rolę. Wcześniej zrobili to Jacek Woszczerowicz, Jan Machulski i Henryk Boukołowski. Andrzej Seweryn zagrał Ryszarda III w Teatrze Telewizji w reżyserii Feliksa Falka (1989).
opr. j.b-s.
Justyna Nowicka
Rzeczpospolita
9 grudnia 2005
***
Jerzy Sthur
Staram się dyskutować z instytucją Kościoła
Dlaczego wprowadza Pan do filmów osoby duchowne?
Nie mogę dawać fałszywego obrazu i nie zauważać obecności Kościoła w kraju, w którym 90 procent obywateli deklaruje katolicyzm. Dlatego nawet w „Dużym zwierzęciu” pojawił się fragment na ten temat. Staram się dyskutować. Przede wszystkim z instytucją Kościoła. Mam przeświadczenie, że jest o czym rozmawiać.
Czy kręcąc „Historie miłosne”, w których pewien ksiądz miał owocny romans, i „Pogodę na jutro”, gdzie bohater chroni się w zakonie przed zdradzającą go żoną i komunistycznymi represjami, bał się Pan opinii widzów?
Raczej przewidywałem trudności. Z powodu scenariusza „Historii miłosnych” kuria warszawska odmówiła możliwości realizowania zdjęć w kościele rzymsko-katolickim.
Ksiądz stający przed wyborem: powołanie czy ojcostwo budził niepokój?
Nie chciałem opowiadać historii księdza, ale człowieka. Osoba duchowna wobec takiego dylematu ma trudniejszą sytuację. W „Pogodzie na jutro” habit stał się figurą stylistyczną. Szukałem usprawiedliwienia, gdzie ktoś mógłby w obecnym świecie przebywać tyle lat i nie zorientować się, jakie zmiany – polityczne, społeczne czy obyczajowe – wokół zaszły. Doszedłem do wniosku, że jedynym miejscem jest klasztor, gdzie żyje taki kameduła-eremita.
Czy któryś z filmów wywołał protesty?
Ograniczało się to raczej do ocen. Pewien hierarcha miał np. pretensję o „Pogodę na jutro”. I bynajmniej nie o początek filmu – w klasztorze, lecz o zakończenie – w sekcie. Usłyszałem: „Lubię pański film do ostatnich pięciu minut”.
Szykuje Pan już filmową ripostę na ten komentarz?
Z Włoch otrzymałem propozycję zagrania jednego z braci przełożonych, więc na razie, jeżeli się wypowiem, to jako aktor. Scenariusz jest bardzo ciekawy. Pokazuje problem poszukiwania wiary. A tej nie znajduje się w uniesieniach, lecz w bólu, często zwątpieniu. W pamiętnikach matki Teresy odnajdujemy wiele stron poświęconych szukaniu najwłaściwszej drogi. Aż się wierzyć nie chce, że taka osoba doświadczała tylu wątpliwości, że aż tak bardzo musiała się z nimi zmagać. Ale może właśnie dlatego, że umiała stanąć twarzą w twarz z tym, co ją przerasta,, przełamywała zwyczajny ludzki lęk, została świętą. I to w opowieści o niej jest ważne, a nie przesłodzone obrazki.
Czy filmy takie jak „Karol...” utrudnią dyskusję?
Jeśli nurt hagiograficzny, znany od średniowiecza, kiedy powstawały żywoty świętych, rozwinie się, rozmowa będzie trudniejsza, ale mam nadzieję, że po pierwszych uniesieniach przyjdzie czas na trzeźwą ocenę.
Czy polscy widzowie są na nią gotowi?
Trudno oceniać wszystkich, ale dziwi mnie, że młodzi ludzie, przyszli reżyserzy, których uczę w Katowicach, nie chcą się zająć tym tematem. A jest w tej kwestii tyle do powiedzenia, zamieszania.
Może obawiają się tego mieszania?
Młodzi ludzie? A kiedy mają wyrażać swoją niezgodę, stawiać szczere, otwarte i odważne pytania? Gdy będą mieli tyle lat co ja?
Dziesięć lat minęło od premiery skandalizującego filmu „Ksiądz” Antonii Bird. Co dziś Pan o nim sądzi?
Łatwo jest powołanie, wiarę wykorzystać do epatowania. Są to jednak sfery zbyt ważne, istotne, by mówiąc o nich, używać sutanny do prowokacji. Trzeba być niezwykle ostrożnym, tymczasem dziś sztuka coraz bardziej nastawia się na szokowanie odbiorcy. Widzę w tym niebezpieczeństwo, ale na szczęście nie wszyscy takiemu trendowi ulegają.
Czego wymaga od aktora rola księdza?
Aktor przede wszystkim musi grać człowieka. To, czy bohater jest w sutannie, historycznym kostiumie czy cywilnym ubraniu, nie ma najmniejszego znaczenia.
Rozmawiała JOLANTA GAJDA-ZADWORNA
Życie Warszawy
9 lipca 2005
***
Jerzy Sthur
Skażenie teatrem
Rozmowa z Jerzym Stuhrem przewodniczącym jury V Międzynarodowego Festiwalu Działań Tetralnych i Plastycznych Zdarzenia - Tczew - Europa
Aleksandra Kozłowska: Podobno lubi Pan takie festiwale: małe miasteczka, początkujący artyści...
Jerzy Stuhr: Ja sam z takich imprez się wywodzę. Moja młodość, początki pracy to były takie studenckie festiwale.
Czy tylko sentyment zadecydował o tym, że przewodniczy Pan jury?
- Też. Jednak jest rzecz ważniejsza - ciągle muszę trzymać rękę na pulsie, skoro chcę tych młodych ludzi nauczyć. Dzisiaj miałem kapitalne doświadczenie porównania poziomu szkół teatralnych naszych południowych sąsiadów, młodych Rosjan i naszych. To jest dla mnie największa okazja do zastanowienia się, w jakim kierunku powinno iść dalej nauczanie. Ja to traktuję jako pomoce naukowe.
Jakie różnice można zauważyć między tymi szkołami?
- Można zauważyć różnice w upodobaniach. Jakim repertuarem dana szkoła się interesuje. Niestety, przed werdyktem muszę ważyć słowa. Ale np. boję się, że moja szkoła krakowska za bardzo ulega modom zachodnim. Mamy np. duży kłopot z klasyką. Coraz mniej i pedagogów, i studentów chce się nią zajmować.
A sąsiedzi z południa?
- A drążą, drążą te tematy. Np. na tym festiwalu mamy nie tylko "Hamleta", ale i inspiracje "Iwoną księżniczką Burgunda" i Czechowem. Moda na tzw. teatr brutalny już się kończy. I to widać właśnie po takich jak ten festiwalach.
I co dalej?
- Po takiej modzie zawsze jest najpierw okres poszukiwań. Wtedy jest ważna nasza rola. Podobnie było w kinematografii. Pamiętam, jak zacząłem w latach 90. uczyć reżyserii na Uniwersytecie Śląskim, panował straszliwy chaos. Oni nie wiedzieli, jakie pisać scenariusze, czy pod Amerykanów, czy pod co. A my mówiliśmy: "panie i panowie, zajmijcie się sobą, tym, co się dzieje wokół was, to jest wasza studnia! W tym jesteście prawdziwi, autentyczni i oryginalni". I poszło w tym kierunku.
- Jakie wrażenie zrobiły na Panu prace plastyczne?
- Na tym znam trochę mniej...
Tym bardziej mnie to ciekawi...
- Werdykt już postanowiony, ale ogłoszenie za dwie godziny. Powiem tak: mam takie skażenie teatrem, że w obrazie patrzę na sytuację, na ruch.
Potrójny obraz "Kręgle" Anny Waligórskiej z Gdańska jest analizą ruchu.
- No to ma pani odpowiedź!
Rozmawiała Aleksandra Kozłowska
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
6 września 2004
***
Jerzy Sthur
Lekcja z kontrabasistą
Rozmowa z Jerzym Stuhrem, aktorem i reżyserem, rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, przewodniczącym festiwalowego jury
Zgodził się pan przewodniczyć pracom jury w Tczewie. Lubi pan takie festiwale?
Oj, lubię! Tylko nie zawsze mam na nie czas. Cztery lata musiałem odpowiadać odmownie na zaproszenie do Tczewa, bo kolidowało to z moimi zajęciami. Cieszę się, że teraz jest to możliwe. Jest we mnie taka nutka pedagogiczna, której już się nie wyzbędę, dlatego bardziej mnie inspirują próby młodych niż doskonałe dzieła. Szukam okazji, aby je zobaczyć. Jako pedagog oglądam bardzo często niedoskonałe utwory studentów. Bywa, że przysypiam, nudzę się, ale czasem coś mnie poruszy, zainspiruje.
To dla pana takie ważne?
To mi daje busolę w mojej własnej twórczości. Sprawdzam, czy ze swoim myśleniem nadal jestem zrozumiały i mam szansę mówić językiem, którego widz ode mnie oczekuje. I ten festiwal przez swoją różnorodność może mi to dać. Chciałbym też na przykład uczestniczyć w Malcie, ale odbywa się, niestety, w czerwcu, gdy mam mnóstwo zajęć. Bardziej by mnie to inspirowało niż udział w jakimś renomowanym festiwalu teatralnym, na przykład w Edynburgu.
A studenci potrzebują takiej konfrontacji na własnym festiwalach, trzeba je organizować?
Absolutnie tak. Pamiętam, że festiwal szkół artystycznych Nowa Ruda był jednym z najbardziej inspirujących wydarzeń mojej młodości. Wiem z własnego doświadczenia, że więcej uczy młodego człowieka oglądanie swoich konkurentów niż oglądanie mistrzów.
Dlaczego?
Bo artysta, zwłaszcza młody, zawsze chce sprawdzić, czy myśli podobnie jak jego pokolenie. Bardziej interesuje go, co robią koledzy, niż mistrzowie. To jest przecież jego generacja, jego czasy. Gdy w latach sześćdziesiątych - siedemdziesiątych grałem w teatrze STU, dużo oglądałem moich kolegów z takich teatrów jak Gong, STS, Pstrąg. Było mi to potrzebne. Teraz, w PWST, jako rektor i pedagog często konfrontuję młodych ze sobą. Ostatnio realizujemy w szkole pierwszy projekt europejski, który jest konfrontacją studentów krakowskiej PWST z młodymi Francuzami z Paryża i Włochami z Sieny, a zarazem zderzeniem wybranych utworów Pasoliniego, Geneta i Witkacego.
Konfrontacja, ale w obecności mistrza, który ocenia, doradzi?
Dlatego nas chyba zapraszają do jury (śmiech). Na przeglądzie kabaretów PaKa jest taki zwyczaj, że po występie zespół spotyka się z jurorami. Walimy im w oczy wszystko, co było dobre, a co złe. Otwartym tekstem, ze szczegółami. To im najwięcej daje. Przyjeżdżają na PaKę po to, żeby od Tyma, Laskowika, Fedorowicza czy ode mnie usłyszeć te uwagi.
W Tczewie też tak będzie?
Mam nadzieję, że nie będę tylko siedział w fotelu jurora, ale będę się z uczestnikami festiwalu spotykał, rozmawiał. I zagram im "Kontrabasistę" Patricka S?skinda, żeby praktycznie pokazać, z jakiego teatru się wywodzę. Z teatru słowa, który nie jest już może dzisiaj tak popularny. Chcę im udowodnić, iż - stając przed ludźmi - tylko słowem mogę sprawić, że przez dwie godziny nie będą mogli oderwać ode mnie oczu. A przecież nie wyczyniam żadnych hocków-klocków, nie zasłaniam się formą, tylko do nich mówię. To jest mój teatr. On może już przemija, ale jestem wciąż jego reprezentantem.
Które to będzie już przedstawienie "Kontrabasisty"?
To trzeba by policzyć... (rektor konsultuje w sekretariacie PWST). Sześćset czterdzieste drugie! "Kontrabasitę" gram już osiemnasty sezon.
Bardzo się pan przywiązał...?
Wiele razy chciałem skończyć, ale nie da rady. Tyle wciąż jest zamówień. Na dodatek PWST wykupiła od autora prawa do "Kontrabasisty" i dobrze na nim zarabia, podreperowując budżet uczelni. Czy jako rektor mogę w tej sytuacji odmawiać? Poza tym naprawdę wzruszenie mnie ogarnia, gdy co roku przychodzą nowi studenci i oglądają "Kontrabasistę", który jest dla nich pierwszą lekcją aktorstwa. Gram go trzy razy w kwartale w krakowskiej PWST lub na wyjazdach. Już chyba nie ma w Polsce takiego miasta, w którym bym nie był z tym spektaklem.
Przypomnijmy, że ma on także włoską wersję, która przed laty była wielkim pana sukcesem. Ostatnio znów zagrał pan we Włoszech, w Montalcino.
Cztery lata już nie grałem po włosku, byłem więc dosyć zdenerwowany, bo jednak wychodzi się z wprawy. Ale zagrałem na początek festiwalu młodych w Montalcino, z którym nasza szkoła jest związana od lat. W Tczewie też zagram "Kontrabasistę" na początku festiwalu jako swego rodzaju lekcję pokazową. Po nim jest mi lepiej nawiązywać kontakt ze studentami. Choć dużo mnie kosztuje, żeby ciągle utrzymać się w formie, także fizycznej. To jest przecież godzina i pięćdziesiąt minut naprawdę ciężkiej pracy.
Rozmawiał Jerzy Sadecki
Rzeczpospolita
30 sierpnia 2004
***
Jerzy Sthur
Trzy po trzy
Jaką pogodę przewiduje Pan na jutro dla Jerzego Stuhra?
Na razie dużo czytam, oglądam i cieszę się z sukcesu "Pogody na jutro". Film zobaczyło już 200 tys. widzów. To znakomity wynik. Nie udało się zdobyć Orła dla najlepszego aktora, ale nie tylko nagrodami aktor żyje.
Sukcesami dzieci również? Jak ocenia Pan konferansjerkę syna podczas gali?
Gdybym nie był pedagogiem, cieszyłbym się bezwzględnie, ale patrzę na jego dokonania zawodowym okiem. Niemniej muszę stwierdzić, że radzi sobie coraz lepiej. Potrafi wyczuć atmosferę sali.
Brał Pan udział w wielu filmowych galach. Jak na ich tle wypadają Orły?
Zamek Królewski to znakomite miejsce na świętowanie nagród polskiego kina. Nie traci kameralności, a jednocześnie nadaje imprezie odpowiednią rangę. Pamiętam nie najlepsze odczucia z gali Felixa, Europejskiej Nagrody Filmowej. Za bardzo próbowała naśladować wręczanie Oscarów, stała się imitacją Hollywoodu, choć z założenia miała bronić europejskiej tradycji. Było mi wstyd, że w czymś takim brałem udział.
O wiele lepiej wypadały te uroczystości, które zachowywały umiar w budowaniu oprawy, wykorzystywały atuty miejsca i tradycji. Pamiętam włoską nagrodę Srebrnej Taśmy za "Historie miłosne". Odbierałem ją w słynnym Studiu numer 5, w którym realizował filmy Fellini. Stałem obok Benigniego i Almodovara. Czułem atmosferę tego studia i myślałem: oto wszedłem do Europy.
JGZ
Życie Warszawy
10 marca 2004
***
Jerzy Sthur
Minąłem się z wielką przygodą
Odszedłem od aktorstwa, ale kiedy czytam mdławe recenzyjki z moich filmów, czasem mam wątpliwości, czy słusznie. Jednak nie oddałbym tych ostatnich lat za nic w świecie - rozmowa z Jerzym Stuhrem
Paweł T. Felis: "Niezwykle osobisty i kompletnie zmyślony" - powiedział kiedyś Tadeusz Sobolewski o "Historiach miłosnych". Czy zgodziłby się Pan, że to dobre określenie wszystkich Pana filmów?
Jerzy Stuhr: Tak. Te filmy to nic innego jak ślady moich zmagań z życiem. Sięgam po to, co dręczy mnie jako człowieka, na co sam nie potrafię znaleźć odpowiedzi, staram się podzielić tymi wątpliwości z widzem. Ale szukam też odpowiedniej formy - i tu pojawia się zmyślenie. Mówię o sobie, ale jednak się chowam za tą formą.
Żeby nie powiedzieć za dużo?
Nie znoszę ekshibicjonizmu. Takie bebechowate odsłonięcie bez żadnej dyscypliny drażni mnie w życiu, a co dopiero w filmie. Dlatego tematy, które chcę poruszyć - jak w przypadku "Tygodnia z życia mężczyzny" - czasem przerażają mnie samego. Myślę: po co? Po co jeszcze raz ludziom się tak zwierzać?
Stawia Pan pytania, ale czasem sugeruje też odpowiedzi. W "Historiach miłosnych" opowiada się Pan wyraźnie po stronie tych, którzy wybierają miłość.
Tak. Kiedy dziś myślę o tym filmie - a myślę dość serdecznie - ten lekki dydaktyzm trochę mnie drażni. Ale w tej akurat sprawie nie byłbym sobą, gdybym delikatnie nie wskazał, gdzie jest właściwa droga. Nie ku szczęściu, może raczej ku wolności. Bo tęsknota za uczuciem, ładem, wzajemnością, bezpieczeństwem jest zawsze. "Historie " mówią jednak o tym, do czego sam dorastałem przez lata: miłość wymaga ciężkiej pracy i odwagi.
Brakuje jej bohaterom Pana ostatniego filmu, "Pogody na jutro".
Jeszcze niedawno młodzi ludzie mieli problemy z mówieniem o miłości. Dziś przychodzi im to zbyt łatwo - chowają się za powierzchownymi gestami, słowami i zachowaniami. Przeciwko tym wirtualnym uczuciom niełatwo się zbuntować, bo młodzi nie lubią dziś buntu. Powtarzam to studentom, mojemu synowi. Czasem tylko mylą bunt z uporem. Wtedy mówię: „To jest pański program na »nie «. A teraz proszę program na »tak «”.
W takim razie ja zbuntuję się trochę przeciwko temu, jak pokazał Pan młodych ludzi w "Pogodzie na jutro". To ikony, a nie autentyczne postaci - jedna córka występuje w pornograficznym reality show, druga przesiaduje w internecie i wiąże się z dilerem narkotyków, syn cynicznie robi karierę u bezwzględnego polityka
Właśnie o to mi chodziło. Nie ma sensu przykładać do tego filmu klucza psychologicznego. Chciałem pokazać archetypy postaw, zachowań i uczuć, takich jak gniew, wstyd, zło, nienawiść, korupcja. Ten film miał być schematyczny, nie należy go oglądać w sposób realistyczny. Moim żywiołem są proste, moralitetowe opowiastki, a nie głębokie socjologicznie albo psychologicznie analizy. Wbrew podstawowej zasadzie kina - sprawić, by widz uwierzył w to, co się dzieje na ekranie - ujmuję zawsze swoje historie w nawias.
Jak w "Spisie cudzołożnic", gdzie bohater mówi wprost do kamery, czy "Historiach miłosnych", w których jeden aktor gra kilka ról.
Na tym polegał fenomen formalny "Historii ". Już w pierwszej scenie, kiedy aktor przebiera sukienki, pokazuję widzom: wszystko bzdura, nie wierzcie w nic. Zżymałem się kiedyś na Nową Falę francuską, a jednak coś z niej we mnie zostało. Po co mamić człowieka? Przecież to tylko film. Mam głębokie poczucie umowności, wzięte pewnie trochę z teatru. Największym wyzwaniem jest to, żeby widz mimo umowności uwierzył. Poczuł, że mimo wszystko to jest o nim.
Ale telewizyjna "wirtualność" świata Pana drażni.
Tak, ponieważ zręcznie wykreowana telewizyjna niby-rzeczywistość oducza myślenia, obezwładnia szare komórki, stępia krytyczne spojrzenie. Jestem kimś w rodzaju telewizyjnego voyera, podglądacza, dlatego oglądam w telewizji wyłącznie dokumenty i reportaże. Podpatruję środowiska, z którymi nie stykam się na co dzień, słucham, jak ludzie mówią, jak się zachowują, w jaki sposób wyrażają emocje. I wykorzystuję to później w swoich filmach.
"Pogodę na jutro" oglądałem właśnie jak historię bezradności Pańskiego pokolenia w zetknięciu z młodymi, ale i ze współczesnym światem.
Bo wbrew pozorom nie jest to film przeciwko młodym, żyjącym w obcym mi świecie telewizji czy internetu. "Pogoda " mówi o nas, pokoleniu starych - to my ponosimy odpowiedzialność za to, jak wychowaliśmy nasze dzieci. Grany przez Maćka, mojego syna, bohater mówi: "Trzeba nas było wychowywać, a nie za ojczyznę walczyć". To kolejne uproszczenie, ale też towarzysząca mi nieustannie myśl: czy zajmując się tyloma sprawami, nie zaniedbaliśmy czegoś najważniejszego w swojej rodzinie, wobec swoich dzieci? Czegoś, czego nie da się już nadrobić?
To cena, którą za filmową pasję musiał zapłacić bohater "Amatora" Kieślowskiego?
Bez poświęcenia nie można myśleć o tym zawodzie. Całe życie płacę na przykład cenę permanentnej samotności, oderwania od rodziny. Doszło nawet do tego, że - chociaż uwielbiam spędzać czas z bliskimi - szukam tej samotności. I mogę powiedzieć, że właściwie jestem samotnym człowiekiem. Poza tym ten zawód doprowadził mnie do choroby. Wyeksploatował fizycznie i psychicznie. Bo przeżyłem w nim wszystko - największe wzloty i najgorsze upadki.
Nie męczą Pana ciągłe porównania z Kieślowskim?
Nie, dlatego że Krzysztof był przede wszystkim moim przyjacielem. Zawsze wiedziałem, że bardzo dużo mu zawdzięczam. To on kształtował mnie jako człowieka. Inni moi mistrzowie - Swinarski, Jarocki, Wajda - pokazywali mi moje aktorskie możliwości, rozwijali warsztat. Krzysztof nie rozdzielał życia i kina. Jednak dopiero teraz, kiedy uczę studentów reżyserii pracy z aktorami, widzę, jak wiele dał mi w sprawach zawodowych, technicznych. Łapię się na tym, że wręcz mówię jego frazami. Andrzej Wajda powiedział kiedyś do Edwarda Kłosińskiego, operatora i mojego przyjaciela: "Popatrz, wszyscy mówią o Kieślowskim, wszyscy go niby rozumieją, a ten Jurek tak siedział przez te lata na planie i on chyba wziął z Krzysztofa najwięcej".
Czy nie chciałby się Pan z tego oddechu Kieślowskiego wyzwolić?
Nie. Kiedyś jednego dnia w "La Repubblice" ktoś napisał, że jestem sukcesorem Kieślowskiego, a w "Corriere della Sera" nazwano mnie nieudolnym epigonem. Ale ja jestem spokojny. Wiem, co od niego wziąłem, a co jest wyłącznie moje. Łączy nas na pewno skupienie na ludziach, bliskość z bohaterem. Ale też wiele dzieli.
Pan ucieka na przykład od metafizyki.
Tak, bo jest mi to obce. Dla Krzysztofa nie byłem już partnerem w takich rozmowach. Wolę zatrzymywać się na literacko-moralitetowych historyjkach.
Dlatego Kieślowski chciał wprowadzić zmiany w scenariuszu "Historii miłosnych".
Pracowaliśmy razem i on się bardzo buntował. Po trzeciej rozmowie na temat scenariusza i poprawkach, które zasugerował wyszedłem z jego domu i pomyślałem: koniec. Nie będziemy już do tego wracać, bo za chwilę to będzie jego film, nie mój. Krzysztof chciał ciągnąć "Historie " w stronę metafizyki, czego nie rozumiałem i się bałem.
Pokłócili się też Panowie o "Spis cudzołożnic".
Zrobiła się wielka awantura, bo on w ogóle nie uznawał tej książki. Byliśmy razem w Paryżu, on wziął Pilchowy tekst i po godzinie rzucił książką. "Nie, ja tych krakowskich smętków nie zniosę, daj mi spokój z taką literaturą!". Jednak pracowałem dalej. I kiedy zaprosiłem go na pokaz prasowy filmu, powiedział do dziennikarzy, że podpisuje się pod "Spisem " ideologicznie tak jak pod żadnym polskim filmem ostatnich lat. Skakaliśmy z Witkiem Adamkiem (producentem - PTF) pod sufit! To właśnie był Krzysztof. Potrafił powiedzieć: pomyliłem się. Chociaż wytknął również błędy - całkowicie słusznie.
Nie lubi Pan rozmawiać o "Seksmisji"?
Niespecjalnie. Chociaż zawdzięczam temu filmowi wiele sympatii widzów.
Jednak komediowe role wpędziły Pana również w aktorską szufladkę.
Już w młodości ciągnęło mnie w stronę kabaretu. Potem przekonałem się, jak trudno wyskoczyć ze skóry wesołka.
Udało się Panu.
Nikt mi w tym nie pomógł. Nie było nowego Machulskiego, który zmieniłby mój wizerunek. Początek lat 90. to był dla mnie bardzo trudny czas. Mnóstwo marnych propozycji i nuda. Wszystko powtarzalne, ten sam komediowy schemat. Myślałem: co ja mam robić w życiu? Kiedy pojawiła się możliwość, żebym zrobił coś jako reżyser, rzuciłem się w to.
Rozczarowało Pana aktorstwo?
Mam w sobie cały czas delikatny niepokój: czy dobrze zrobiłem? Przy moich zdolnościach aktorskich miałem szansę zapisać się w historii tego zawodu. Gdybym poświęcił się mu do końca. Ale nie miałem nigdy takiej morderczej cierpliwości warsztatowej jak Tadeusz Łomnicki, zdolności wypracowywania godzinami tego, co chcesz powiedzieć. Z drugiej strony jako aktor mnóstwo rzeczy zrobiłem, reżyserzy wygięli mój organizm na niezliczone sposoby, a nie znalazłem w tym spełnienia.
Dlatego już tylko sporadycznie wraca Pan do teatru?
Nie wolno traktować teatru z doskoku - tak zostałem wychowany i tak wychowuję młodych ludzi. Teatr wymaga absolutnego oddania. Nie fair byłoby udawać, że ciągle jestem człowiekiem teatru. Jednak nie chcę z niego całkowicie rezygnować, mimo że odszedłem od aktorstwa, nie uprawiam go na co dzień. Jak czytam mdławe recenzyjki na temat moich filmów, czasem mam wątpliwości, czy słusznie. Ale nie oddałbym tych ostatnich lat za nic w świecie, bo właśnie to był dla mnie czas autentycznego spełnienia.
Artystycznego również?
Boję się używać takich słów. Ważniejsze jest co innego - dzięki swoim filmom znowu zacząłem rozmawiać z ludźmi. To moje największe szczęście. Spotykam się z widzami na całym świecie, notorycznie wręcz gadam. Często łapię się na tym, że film dawno został w tyle, a my gadamy o tym, jak zrobić, żeby ci w życiu lepiej było, żebyś sensowniej je przeżył. Najpiękniejsza recenzja, jaką usłyszałem: "Wie pan, do drugiej w nocy spieraliśmy się wczoraj z żoną Już nie pamiętam, kiedy tak z nią rozmawiałem!". To największe zwycięstwo.
A jednak ciągle Pan powtarza, że nie czuje się człowiekiem spełnionym. Czy nie kokietuje Pan sam siebie?
W pewnym sensie. Stan niespełnienia towarzyszy mi nieustannie, ale jest też ciężko wypracowanym sposobem na życie. W przypadku aktora czy reżysera łatwo stanąć w miejscu, spływający blichtr fenomenalnie stępia zmysły. Sam staram się więc podsycać w sobie ciekawość, niekończące się poszukiwanie. Bo najlepiej czuję się w stanie oczekiwania, wyzwania. Wtedy jestem najbardziej sprawny.
Dlatego nie lubi Pan okresów bezczynności?
Ciężko je znoszę. Mam wtedy poczucie potwornej straty czasu, czuję, że coś mi ucieka.
To ślad "sercowej choroby"?
Z pewnością. Nie da się zupełnie wyzwolić z lęku przed kolejnym zawałem. Dlatego nie rozstaję się z poczuciem, że nie mam za dużo czasu. I muszę go rozsądnie wykorzystać. Pracuję dużo, ale też znam swój organizm - wiem, jak reaguje, kiedy muszę zwolnić, a kiedy wykorzystać go do granic. Tęsknię oczywiście za tym, żeby móc oddać się tylko jednej pracy, skupić wyłącznie na tym, co w tej chwili najważniejsze. Nie rozpraszać się. Ale to niemożliwe. Co mobilizuje mnie z kolei do bardziej zbornego życia.
Ma Pan austriacką naturę?
Tak myślę. Jestem niesłychanie zdyscyplinowany. Lubię ład i porządek, kiedy się spóźniam, mam od razu wyrzuty sumienia.
Podobno uporządkowany jest Pan również na planie filmowym.
Bo w tym bałaganie ktoś musi być punktem odniesienia. Jako aktor czułem się bezpiecznie, jeśli reżyser ogarniał ten chaos. Na tym między innymi polegał geniusz Wajdy - on zawsze widział swój film, miał wytyczony precyzyjny punkt dojścia.
Jednak przy pierwszych dniach zdjęciowych do "Spisu cudzołożnic" wykazał Pan podobno reżyserską beztroskę
Nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. W wielu sytuacjach ratował mnie operator. Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne - nie wyobrażam sobie swojego stresu, gdybym przyszedł rano i powiedział ekipie: nie wiem. Dotąd będę w nocy siedział, aż wymyślę, co im powiem na drugi dzień. Na planie ukrywam więc wszystkie wątpliwości i rozterki, co oczywiście kompensuje się potem w człowieku niezdrowo.
Często podkreśla Pan, że ważniejsze jest dla Pana pisanie scenariusza niż reżyserowanie.
Kiedy piszę, jest w tym potężna tajemnica. Zdolność kreowania świata. Na chwilę stajesz się bogiem - powołujesz do życia. Pamiętam, jak o trzeciej w nocy postawiłem ostatnią kropkę w "Historiach miłosnych". Obudziłem żonę, wyciągnąłem wódkę i mówię: "Słuchaj, skończyło się. Napij się ze mną, bo jestem w strasznie przygnębiającym nastroju". Coś się skończyło. Tajemnica została wyrwana. Reżyseria to przygoda intelektualna. Zorganizować pracę, wytłumaczyć swoją wizję. Dla mnie - mało. Wzrusza mnie tylko spotkanie z aktorami. Kiedy przychodzą na plan, znowu wraca tajemnica. Obserwuję te postaci i patrzę ze zdziwieniem - niby moje, a nie moje. Potem jest tylko zimna, ale potężna tajemnica montażu, której właściwie dopiero się uczę. Pamiętam, że Kieślowski chciał jak najszybciej skończyć zdjęcia, byle zasiąść w sali montażowej - tę część pracy lubił najbardziej.
Ale dla Pana największą i zaniechaną pasją jest pisanie.
Myślę czasem, że w ogóle zmarnowałem wszystko. Bo tęsknię za tą formą wyrażania siebie. Aktor zawsze jest ograniczony innymi osobami, zespołami, czasem. A tu masz pióro, jak ci się nie uda, wyrzucisz, zaczniesz od nowa. Nieprawdopodobna wolność. Myślę, że minąłem się w życiu z jakąś wielką przygodą. Ale już za późno.
Rozmawiał Paweł T. Felis
Gazeta Wyborcza
16 stycznia 2004
***
Jerzy Sthur
Miłość proszę, na lewą nóżkę
Popularność ogólnopolską dały mi telewizyjne "Spotkania z balladą", ale szlify zdobywałem w obskurnych kanciapach na zapleczu gastronomicznym. Z jednej strony siedział fakir, z drugiej - tancerka topless. Przed występem charakteryzowała sobie piersi: przyciemniała sutki, żeby dobrze wyglądały w reflektorach. - Maźnij no mi trochę plecy - prosiła...
Objechał Pan świat z "Kontrabasistą", a to półtorej godziny gadania po włosku!
Godzina i pięćdziesiąt minut... Przypadek zdarzył. Byliśmy na festiwalu w Parmie ze "Zbrodnią i karą". Panuje tam zwyczaj, że znanym aktorom proponuje się na koniec recital. U nas to nie jest przyjęte, bośmy ze szkoły Stanisławskiego, który tępił narcystyczne popisy. - Nie mam recitalu - mówię - gram "Kontrabasistę" Sueskinda. - Patrick Sueskind? Ten od "Pachnidła"? - organizatorzy niesłychanie się ożywili, bo akurat była na to moda. Przynieśli włoski przekład, okropnie drętwy. Zamiast muzyka nieudacznika, gadającego slangiem, był sztywniak profesorek. - Nie, tego nie zagram! A oni na to, że już drukują afisze. Rada w radę, poprosiłem przyjaciółkę, Ludkę Rybę, która pracowała z Kantorem, dobrze znała język. - Ludka, ratuj! Masz tu tekst niemiecki, ja ci go będę odgrywał po polsku, a ty tłumacz na włoski... Trwało to dwie noce, poszło kilka butelek wina, lecz kuchennymi drzwiami zdobyłem tekst.
Który trzeba jeszcze bezbłędnie powiedzieć.
Bezbłędnie się nie da! Włosi nawet Papieżowi wyłapują, że nie użył rodzajnika... Mylę się, źle akcentuję, pot ze mnie spływa. Ale po jakimś kwadransie czuję, że te potknięcia idą mi na plus. Gram zresztą Niemca, a w orkiestrach włoskich pracuje wielu cudzoziemców. "My, muzycy niemieccy, jesteśmy najlepsi!" - ogłaszam za Sueskindem i widzę, jak Włosi pokładają się ze śmiechu. Z tyłu w kulisie stał impresario Wajdy Andreas Neuman.
Zobaczył reakcję widowni...
Skalkulował: jeden aktor, czterech muzyków (robiłem to z kwartetem) i komplet na sali. Gdy skończyłem spektakl, pierwszy wpadł do garderoby Neuman: "Jurek, ja to biorę!"... Przez następne cztery lata dzwonił telefon: "Za dwa tygodnie macie trzytygodniową trasę: Piza, Livorno, Florencja". Pakujemy rzeczy, wsiadamy do auta.
Ironia losu: w Polsce recenzje z premiery "Kontrabasisty" były wstrzemięźliwe.
W "Teatrze" napisano, że najlepsze są momenty, gdy się nie odzywam i gram na kontrabasie. Bo gdy się odzywam, jest gorzej... Objechałem Włochy, potem kolonie włoskie w Kanadzie i Stanach. W Montrealu po południu grałem dla Polaków, wieczorem dla Włochów, albo na odwrót. Australia... Pracowałem na swój zawał równo.
Aha!
Zwalił mnie w roku 1988, tuż po powrocie z Rosji. Skończyliśmy w Odessie kręcić "Deja vu". Mieszkałem w jakimś hotelu partyjnym, z wszystkimi luksusami. Portier gonił Julka Machulskiego do drugiego piętra, a ten uciekał ze strachu, że go ustrzelą - chciał tylko pogadać ze mną, a nie miał przepustki... Końcówka zdjęć była bardzo ciężka, w odeskiej wytwórni filmowej panował nieziemski bałagan. Przyjechałem do Krakowa, obudziłem się rano i nie mogłem wstać... Nie mówmy o tym.
Nie mówmy. Zwłaszcza że po "Seksmisji" i "Deja vu" jest Pan ulubieńcem publiczności byłego ZSRR.
Miesiąc temu jakiś facet złapał mnie na Arbacie: "Dwóch was jest: Daniel Olbrychski - on taki gieroj. A ty takoj nasz liubimyj, synok!". I dawaj niedźwiedzia... Zobaczyłem w Rosji różne absurdy, ale poznałem też fantastycznych ludzi. W sierpniu, już za parę dni, znowu tam jadę na zdjęcia. Młody reżyser Roman Kaczanow przysłał mi scenariusz Aleksandra Gelmana, tego od "Ławeczki". Wzruszająca i śmieszna historia pary uratowanej z Holocaustu, taki żydowski Marquez, w tle latają chagallowskie anioły. Tekst tak mi się spodobał, że przeczytałem go prawie nie zaglądając do słownika.
A jak się odmawia Wajdzie roli w "Zemście" i "Panu Tadeuszu"?
Uff, ciężko! Andrzej się obraża, a znamy się na tyle, że nie mogę kluczyć. Do Cześnika nawet chciałem się przełamać, "kurczę, coś zrobię, nie będę patrzył w lustro" - myślałem. Ale terminy zdjęć "Zemsty" przesuwano, aż zaczęły kolidować z moim filmem, który właśnie skończyłem. W "Panu Tadeuszu" jako Rejent miałem zachwalać psa Kusego i na końcu ożenić się z Telimeną. Nawet nie chciałem próbować. No, proszę to sobie wyobrazić: ja - w peruce, z wąsem i szablą - recytuję mickiewiczowskim trzynastozgłoskowcem. Komedia!
Przecież kostium pomaga?
W teatrze - bardzo. Im dalej jestem od postaci, tym łatwiej mi ją zbudować. Będę inaczej chodził, mówił innym głosem. W "Dziadach" Swinarskiego debiutowałem w roli Belzebuba zaklejony od czubka głowy do pasa. Do garderoby przed spektaklem wchodził nieśmiały blondyn, a wypadał wściekły diabeł z przyprawionymi rogami. W filmie dla żartu przebiorę się za kobietę, jak w "Seksmisji". Ale kino artystyczne to dla mnie coś, co dzieje się tu i teraz. W kostiumie historycznym tracę energię, czuję się bezbronny.
Czy to nie wpływ Kieślowskiego?
Na pewno! Kiedy się poznaliśmy, grałem w Starym Teatrze duże role w klasyce: Piotr Wierchowieński w "Biesach", Piotr Wysocki w "Nocy listopadowej". Po przedstawieniu jechałem na zdjęcia, a Kieślowski witał mnie ironicznym: "I w jakich to sukienkach występuje teraz aktor?". To Krzysiek wpajał mi, że na ekranie nie warto zajmować się polityką, historią, liczy się człowiek. Trzeba usiąść w wytartej marynarce i opowiedzieć o tym człowieku. No i jestem ten w marynarce, co nie gra w filmach kostiumowych.
Niezapomniany Maksio Paradys z "Seksmisji" woli rozświetlać mroki egzystencji? Może to kompleks Kieślowskiego?
Nie mam kompleksu Kieślowskiego, bo nie mam w sobie jego udręki metafizycznej. Krzysiek rozpaczliwie poszukiwał wiary, ja jestem po prostu człowiekiem wierzącym. Nie mógł tego zrozumieć: - Nie masz żadnych wątpliwości? - Nie mam. - Nie dręczy cię to? - Nie... A z rozświetlaniem mroków egzystencji to chyba przesada, w każdym moim filmie jest dużo śmiesznych momentów. Myślę, że najnowszy, "Pogoda na jutro", nie sprawi pod tym względem widzom zawodu.
Dotyczy podobno odwiecznego konfliktu pokoleń.
Gram ojca, który po dwudziestu latach nieobecności wraca do domu. Zastaje trójkę dorosłych dzieci i nową rzeczywistość polityczną za oknem. Córka uczestniczy w i*** reality-show, syna wciągnęła polityka. Mój bohater, który swego czasu porzucił rodzinę, próbuje odbudować zaufanie do siebie i podejmuje walkę o dusze dzieci. Chce je przekonać, że istnieją większe wartości niż te klocki, w które się bawią.
Przy okazji lansuje Pan syna, Maćka.
Maciek sam się wylansował. Zagrał w kilku filmach, odnajduje się w kabarecie, śpiewa piosenki Młynarskiego w Ateneum. I co mnie bardzo cieszy - nie rezygnuje z teatru. "Rewizor", "Zbrodnia i kara" to nie przelewki. W "Pogodzie na jutro" ma trudną rolę, gra zupełnie innego człowieka, niż jest w rzeczywistości - złamanego, zbuntowanego przeciwko ojcu. Nawet bałem się konfliktów w czasie zdjęć, bo dzieci najgorzej znoszą uwagi ze strony rodziców. "Tego mi brakuje, to zmień" - mówiłem. Ku mojej radości nie dyskutował, wykonywał zadanie aktorskie.
Czy w filmie są akcenty autobiograficzne?
Pewnie tak, choć nigdy nie porzucałem rodziny i mam dobry kontakt z własnymi dziećmi. Niemniej jednak nie miałem dla nich czasu. Bawiłem miliony, a jak Maćka nie było z kim zostawić, bo żonie - skrzypaczce - wypadł koncert, ciągnąłem dziecko do teatru albo na jakieś występy kabaretowe. Już z córką było inaczej, uczyłem się na własnych błędach, ale Maciek od dzieciństwa żył za kulisami. Potem w przedpokoju odgrywał sceny z "Rewizora". Kto zatem miał w moim filmie zagrać rolę mojego syna?
Dlaczego Pan, aktor, zabrał się do reżyserowania filmów?
Przez wiele lat asystowałem Jerzemu Jarockiemu i Andrzejowi Wajdzie w Starym Teatrze, podpatrywałem Kieślowskiego na planie, pisałem dialogi do filmów. Odwaga, by pójść dalej, pojawiła się - paradoksalnie - po zawale serca. W ramach rekonwalescencji chwyciłem za pióro i napisałem książkę "Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce". Pisząc, poczułem ogromny powiew wolności: nie byłem ograniczony przez partnerów, ekipę, kamerę, scenografię... Myślę, że moje scenariusze i filmy zrodziły się z tęsknoty za tą wolnością. Gdybym zrobił klapę, pewnie wróciłbym do aktorstwa. Sukces "Historii miłosnych" dodał mi skrzydeł. Aktor odpowiada tylko za cząstkę dzieła i jeśli się w tym nie realizuje, może narzekać na reżysera albo szukać sposobu na bardziej osobistą wypowiedź. Ja znalazłem.
Pisze Pan scenariusz i co dalej? Daje do czytania kolegom, żonie? Czy sam sobie sterem, żeglarzem?
W "Historiach miłosnych" każdą scenę opowiadałem żonie, patrzyłem, jak zareaguje. Potem nawet miała pretensje, że następnych filmów nie opowiadam, no, ale nie były o miłości... Głównie borykam się sam i nie są to łatwe decyzje. O bohaterstwie można trzepać jak z rękawa, trudniej obnażać słabości ludzkie, bo to zawsze są moje słabości. Kiedy jednak na projekcji w Polsce, Argentynie czy Jerozolimie publiczność w tych samych momentach śmieje się i wzrusza - czuję, że to wszystko nie na darmo.
Czy Pańskie filmy odnoszą sukces komercyjny?
Dostaję pieniądze publiczne na podtrzymanie kina artystycznego. Myślę, że ich nie zdefraudowałem. Filmy komercyjne wyświetla się przez miesiąc, potem kończą żywot. A ja swoje "Duże zwierzę" obwiozłem po światowych festiwalach, na telewizję polską spływały splendory, że sfinansowała kameralny, czarno-biały film. Miesiąc temu kupiono go do Stanów, będzie w kinach, na DVD i kasetach wideo. "Historie miłosne", "Tydzień z życia mężczyzny" także wielokrotnie nagradzano, sprzedano za granicę. Summa summarum - nikogo nie skrzywdziłem.
A chociaż zarobił Pan?
Gdyby chodziło o pieniądze, powinienem codziennie występować z "Kontrabasistą". Gram to 17 lat i naprawdę rad bym przestać, ale zawsze ktoś mnie jeszcze ubłaga.
W teatrze imienia Wachtangowa "Księżniczkę Turandot" gra się nieprzerwanie od lat 20.
Rosyjska szkoła! W Starym Teatrze mówiliśmy między sobą, że rola jest twórcza tak do czterdziestego przedstawienia - potem zaczyna się profesja. Rany, ileż razy w "Zbrodni i karze" musiałem przygwoździć Jurka Radziwiłowicza słowami: "Pan zabił, Rodionie Romanyczu!". Przy dwusetnym "Pan zabił!" można dostać obsesji... "Kontrabasistę" zagrałem ponad 650 razy, nudzi mnie okropnie, ale od tego jestem zawodowym aktorem, żeby to ukryć. Wypatrzę na sali dwie-trzy miłe kobietki i gram dla nich. Co kwartał pokazuję to w krakowskiej szkole teatralnej. Szkoła zarabia, na schodach siadają studenci. Potem łatwiej mi na wykładzie objaśniać im różne techniki aktorskie.
W teatrze już Pan nie występuje?
Bardzo rzadko.
I nie brakuje Panu zapachu kulis?
Trochę brakuje. Ale nie mam pociągającej propozycji, jakiejś, bo ja wiem, wielkiej roli szekspirowskiej. Poza tym teatr się zmienił. Wychowałem się na repertuarze postromantycznym i dobrych autorach współczesnych: Różewicz, Mrożek, Iredyński. Z dzisiejszym teatrem, jego kompleksami, pogmatwaniem, mam niewiele wspólnego.
Ale rektoruje Pan krakowskiej PWST, uczy...
...zawodu, bo ci młodzi po to tu przyszli. Mówię: chcesz zapłakać na scenie - patrz w reflektor. Nie spuszczaj powiek, tylko patrz w reflektor, w ten sposób wysuszasz spojówki i oczy zaczynają ci łzawić. Albo pośliń rękę, zasłoń się i wprowadź ślinę do oczu... Innym tak opowiem o sztuce, że sami się popłaczą. To wtajemniczeni. Dla nich teatr nie jest miejscem pracy, tylko losem.
Jedni i drudzy będą potem grać w serialach lub reklamować proszki do prania...
Nie, ci drudzy do reklamy nie pójdą, a pierwsi zrobią ją profesjonalnie. Jak wystąpiłem w Opolu ze "Śpiewać każdy może", koledzy w Starym Teatrze ledwie się ze mną witali. Śp. Jurek Bińczycki w ogóle oświadczył, że z estradowcami na scenę nie wyjdzie. Czas zweryfikował te dąsy. Jest sztuka i Sztuka, ale aktor musi umieć wszystko.
Odkąd pamiętam, robi Pan kilka rzeczy jednocześnie. W końcu lat 60. na miniaturowej scenie teatru STU widziałam studenta polonistyki w sztuce Picassa "Pożądanie schwytane za ogon".
Scena była mi pisana od dziecka. Jako pacholę recytowałem na akademiach. W gimnazjum podrywałem już dziewczyny na wiersze Gałczyńskiego. Dzięki Gałczyńskiemu zdałem na Uniwersytet Jagielloński - na egzaminie wstępnym był temat poetycki, który naszpikowałem cytatami z jego wierszy.
Nie żałuje Pan lat spędzonych na polonistyce?
Skądże, to ogromnie rozwijające studia. I tradycja rodzinna - na UJ studiowali dziadkowie i ojciec. Mój syn chyba też czuł presję uniwersytetu, bo przed aktorstwem ukończył psychologię. W naszym galicyjskim domu mówiono: "Wykształcić się musisz, a co będziesz potem w życiu robił, to twoja sprawa". Gdy poszedłem do szkoły teatralnej, teściowa była załamana, aktorstwo kojarzyło się jej z niepewną przyszłością. "Nie mógłbyś dostać stałego zatrudnienia, na przykład w jakimś domu kultury?" - pytała... A równolegle do wykładów Kazimierza Wyki był Krzysiek Jasiński i STU, czyli kilka pomieszczeń przy ulicy Brackiej, które trzeba było wyremontować, przerobić na teatr. I była odwaga, z jaką sięgało się po "Moją córeczkę" Różewicza - równolegle z interpretacją Jarockiego w Starym Teatrze - lub po erotyczny bełkot Picassa.
Pana zawodowe początki to właśnie Stary Teatr, "Dziady" Swinarskiego i spektakle Andrzeja Wajdy.
Kiedy w 1971 roku zobaczyłem premierę "Biesów", przez trzy dni czułem się chory. Wajda tak sugestywnie pokazał ciemne strony natury ludzkiej, to, jak bardzo człowiek może się z sobą męczyć. Był to jeden z największych sukcesów Andrzeja i teatru. Po paru sezonach zaproponował mi zastępstwo za Wojtka Pszoniaka, który przeniósł się do Warszawy, i trwało ono dziesięć lat.
Spektakle Starego były ówcześnie doskonałym towarem eksportowym.
Pokazywaliśmy je od Montevideo i Caracas przez Nowy Jork, Jerozolimę, Niemcy i Włochy. Stary Teatr jeździł za granicę głównie jako teatr Wajdy. Podpisywaliśmy nawet kontrakty, niewielkie, ale było to pierwsze ustępstwo peerelowskich władz. Furorę robili "Emigranci", "Nastasja Filipowna". Za "Zbrodnię i karę" w 1986 roku Andrzej dostał Nagrodę Pirandella na festiwalu w Parmie, przyjmował nas prezydent Włoch. Graliśmy z Jurkiem Radziwiłowiczem po polsku, publiczność miała przekład symultaniczny w słuchawkach lub na ekranie.
Dostojewski dla Włochów w polskim wykonaniu?
Reagowali fantastycznie! Znali już spektakle Jurija Lubimowa, który pracował w Bolonii, pozbawiony Taganki i obywatelstwa radzieckiego. Poza tym był to czas wielkiego zainteresowania Rosją, gdzie akurat Gorbaczow ogłosił pierestrojkę, i Polską, ze względu na polskiego Papieża. Mieliśmy wtedy swoje pięć minut.
Jak pracuje reżyser Andrzej Wajda?
"Proszę to grać tak samo jak Wojtuś Pszoniak" - to była jedyna uwaga, jaką usłyszałem przy pierwszej roli... Andrzej zmusza aktorów do maksymalnie twórczego działania, utrzymując ich w straszliwym stresie. Tekst "Emigrantów" - zwały tekstu - ćwiczyliśmy z Jurkiem Bińczyckim ze trzy miesiące. Przyjechał Andrzej i od progu zapowiedział, że ma tylko dwa tygodnie, potem - premiera. "Możemy próbować dwanaście, a nawet piętnaście godzin dziennie"... Proszę pani, myśmy przez te dwa tygodnie prawie nie wychodzili z teatru! Przynoszono nam obiady z restauracji, jedliśmy w sali prób: Krysia Zachwatowicz, Andrzej, my z Jurkiem, cały czas rozmawiając o "Emigrantach". I znowu na scenę, Bińczycki mówił: "Kurna, musimy tak grać, żeby nam Andrzej nie zasnął". Bo zmęczony, po obiedzie, mógł się zdrzemnąć. Trzeba mu było stale proponować coś nowego. Kiedyś po próbie powiedział mi: "Jurku, fajny aktor z pana rośnie". Jedno zdanie, a jakiego daje kopa! Wydawało mi się wtedy, że całe życie zawodowe spędzę w teatrze.
Lecz w połowie lat 70. pojawił się Kieślowski... W teatrze, starannie ucharakteryzowany, mówił Pan dobrze postawionym głosem; u Kieślowskiego miał Pan zszarganą dykcję i nie tuszował braków urody.
Kieślowski nie widział moich ról teatralnych. Znał mnie z telewizji jako prowadzącego "Spotkania z balladą", przy których zaśmiewał się z żoną. Zaryzykował, angażując showmana.
Ja też ryzykowałem: scenariusz, który przyniósł, wydawał mi się mętny, nudnawy, tytuł "Blizna" - nieatrakcyjny. Zdjęcia: lipiec, sierpień, w Petrochemii Płockiej na wydziale mocznika.
Mleko za szkodliwość pracy?
Wódka, nie mleko! Przed zmianą robotnicy dostawali setkę wódki, bo tylko ona wytrącała amoniak...
"Rola jest właściwie nienapisana, jeśli pan czegoś z niej nie zrobi - w ogóle ją wykreślę" - powiedział. - Kpiny, czy co? - pomyślałem. - Tu mi mówią, że jestem nadzieją polskiego teatru, "stary, depczesz Łomnickiemu po piętach", a ten mi proponuje rolę, której w ogóle może nie być. I dwa miesiące zdjęć w Petrochemii, cały mój urlop. Akurat miało mi się urodzić pierwsze dziecko, Maciek...
Mimo to Pan nie odmówił.
Palec boży! Bardzo szybko zrozumiałem, że ten chudy okularnik może zmienić całe moje życie. Zbliżyło nas pochodzenie: nasza młodość upłynęła na tych samych podwórkach, chociaż znajdowały się one na różnych krańcach Polski. Krzysiek nie był typem kreatora, usytuowanego w centrum życia stołecznego. Stał z boku i przyglądał się. Pracowaliśmy na zasadzie "wiódł ślepy kulawego": wraz z Franciszkiem Pieczką byliśmy pierwszymi aktorami zawodowymi, z którymi się zetknął. Patrzył na nas jak na rarogi: faceci, co za pieniądze potrafią zapłakać! Potrafią odtworzyć ten sam stan duszy! Nie umiał wyjaśnić, czego ode mnie potrzebuje, więc pokazywał swoje filmy dokumentalne: "Zobacz, jaką tu minę zrobił. O, tu jest wzruszający, nic nie robi, ale to jego zachowanie!"... Ten świat mnie pochłonął, zwłaszcza że wcześniej obracałem się w rzeczywistości scenicznej, tworzonej z własnej wyobraźni.
Podpatrywacz z prowincji znalazł aktora o wyglądzie prowincjonalnego urzędnika.
Taki był ogólny trend: wraz z filmem "Absolwent" zmienił się typ urody męskiej. W filmach amerykańskich zniknęły Johny Wayne'y, a pojawiły się te karakony, niewysocy aktorzy o przeciętnej urodzie - Dustin Hoffman, Al Pacino, Jack Nicholson... "Panowie, pora umierać! - żartował Janek Nowicki i nasi krakowscy amanci. - Przyszedł czas Hoffmana, Pszoniaka i Stuhra!".
Świetny rosyjski aktor teatralny Kostia Rajkin twierdzi, że w filmie można osiągnąć sukces, nic nie umiejąc.
Swoim studentom na jednym z pierwszych wykładów powtarzam: - Niech wam się nie wydaje, że w filmie będziecie grać jakieś role! Dostarczacie po prostu materiału aktorskiego. Jak wam z tego w montażowni, w dźwiękowni zrobią rolę, to się cieszcie i na mszę dajcie... Ale to niezupełnie tak. Dyscyplina wyniesiona z teatru sprawiła, że każdą sekwencję mogłem powtórzyć dowolną ilość razy. Kazano mi oprzeć się na ręce, to w dziesiątym dublu trzymałem łokieć idealnie w tym samym miejscu. Bo jeśli aktor się poruszy - nie można potem zmontować. "Bardzo proszę jeszcze raz to wyznanie miłosne, tylko ciężar ciała na lewą nóżkę" - mówił operator. I pamiętaj tu, człowieku, żeby wyznawać miłość tylko na lewej nodze, bo inaczej jesteś poza kadrem. Kilka takich pomyłek i po środowisku filmowym szła fama: "On nie trzyma pozycji. Nadaje się tylko do planów ogólnych". Takie są czasem sekrety karier aktorskich.
Jak kariera, to "Seksmisja": hit kinowy i wzlot możliwości artystycznych.
E tam! Kręciliśmy długo i żmudnie, ale rola była łatwa i spłynęła po mnie jak woda po gęsi. Żaden kamień milowy. Najmilej wspominam spotkanie z Julkiem Machulskim, człowiekiem o podobnym poczuciu humoru, z którym nadal się przyjaźnimy.
W "Wodzireju" ponoć wymusił Pan zmianę zakończenia?
W scenariuszu Feliksa Falka bohater nie wytrzymywał napięcia, w finale wariował, zaczynał opowiadać bzdury przy mikrofonie. Pracowałem w charakterze takiego wodzireja i wiedziałem, że to nierealne: esbecja zwinęłaby takiego faceta w sekundę. I tak długo męczyłem Falka, aż zmienił zakończenie: pojawia się były przyjaciel i wymierza bohaterowi policzek, wykonuje na nim symboliczny wyrok. To było realistyczne, ale dzisiaj trochę żałuję swojego uporu: w pierwszym wariancie miałbym ciekawsze zadanie aktorskie.
"Wodzirej" nie miał kłopotów z cenzurą?
Głównie żądano, by akcję przenieść z Warszawy na prowincję. Końcowy bal miał się odbyć w Pałacu Kultury i Nauki. - Nie! - powiedziano. - W stolicy takie nieprawości, taki typ karierowiczostwa nie mogą się pojawić.
Nakręciliśmy tę scenę w hotelu Holliday Inn w Krakowie. I cały film przeniesiono do Krakowa, co dla mnie było wygodne, bo znałem te środowiska, miałem za sobą kilka lat pracy w nocnych lokalach. Na studiach aktorskich byłem biedny jak mysz kościelna. Ożeniłem się i, żeby jakoś związać koniec z końcem, w dzień studiowałem, nocą zarabiałem w knajpach.
Cracovia? Feniks?
W gorszych! Feniks to centrum miasta, mógł mnie zobaczyć któryś z profesorów szkoły teatralnej. Działałem na obrzeżach: Kryształowa w Nowej Hucie, Warszawianka... Popularność ogólnopolską dały mi telewizyjne "Spotkania z balladą", ale szlify zdobywałem w obskurnych kanciapach na zapleczu gastronomicznym. Z jednej strony siedział fakir, czyli facet w turbanie, który chodził po gwoździach, z drugiej - tancerka topless. Przed występem charakteryzowała sobie piersi: przyciemniała sutki, żeby dobrze wyglądały w reflektorach. - Maźnij no mi trochę plecy - prosiła... Oprowadzałem potem Falka po tych zakamarkach, tam kręciliśmy zdjęcia, w epizodach grali znajomi estradowcy.
"Wodzirej" był bardzo ważnym filmem dla widzów. Ale postać obrzydliwego karierowicza otrzymała Pańskie rysy.
Były takie lata, gdy bardzo źle się kojarzyłem ludziom - po "Wodzireju" Falka, po "Aktorach prowincjonalnych" Agnieszki Holland... Kręcąc potem "Amatora", Kieślowski miał wielki zgryz: jak faceta, który uosabiał pierwszą gnidę PRL-u, obsadzić w roli poczciwego filmowca amatora Filipa Mosza? Żeby zmienić mi wizerunek, wymyślił pierwszą sekwencję filmu. Bohater, czuły i przejęty, odprowadza ciężarną żonę pod szpital... "Dajemy sobie dwadzieścia minut, żeby widz zapomniał o tobie jako o wodzireju"... Ale była i druga strona medalu: po premierze "Wodzireja" oferty prowadzenia zabaw posypały się z całej gierkowsko--balującej Polski, z połowy Europy i nawet z Chicago. "Przecież ja w filmie szydzę z tego człowieka!" - tłumaczyłem. "Nieważne, panie Jurku, jest pan wspaniały i świetnie zapłacimy!". Gdybym się raz skusił - już bym się pewnie nie wykręcił.
Do Europy dotarł Pan inaczej - przez Włochy.
Moja żona, skrzypaczka, dostała stypendium w Wenecji, zaczęła jeździć za granicę. Zazdrościłem muzykom, że są tacy wolni, nie mają barier językowych. Ja swoją sztukę mogłem demonstrować góra w Zgorzelcu, kilometr dalej nikt by mnie nie zrozumiał.
Tymczasem Andrzej Seweryn i Wojtek Pszoniak wyjechali do Paryża i zaczęli grać po francusku. - Więc to jednak możliwe? - pomyślałem. I postanowiłem przyjąć pierwszą propozycję, jaka przyjdzie. Gdyby była z Finlandii, grałbym dzisiaj po fińsku.
Zgłoszono się z Toskanii.
Z Ośrodka Praktyk Teatralnych w Pontederze, mekki polskiego teatru, gdzie pracował Jerzy Grotowski. Ośrodek miał ambitne plany i pieniądze, skądinąd od tamtejszych komunistów.
W roku 1980 zrobili promocję Witkacemu: sesja, wystawa portretów i polsko-włoskie przedstawienie "Onych". Reżyserował Giovanni Pampiglione, który swego czasu studiował w Warszawie. Dostałem ze Starego zwolnienie na półtora miesiąca, wykułem tekst po włosku. Próbowałem bez zrozumienia, "na małpę", ale jako filolog nie potrafiłem. Wziąłem lektora, który mi wyjaśniał: to jest przedrostek, a to czas plusquamperfectum. Jak wiedziałem, o co chodzi, łatwiej mi szła nauka.
I ugrzązł Pan we Włoszech na kilka lat.
Miał być miesiąc przygody, ale ktoś zobaczył przedstawienie: "O, jaki dziwny autor, zapraszamy na tydzień do Rzymu"... Wystarczy zagrać w Rzymie i Mediolanie, żeby recenzje przeczytały całe Włochy. Można potem objechać cały but wzdłuż i wszerz. Dzwonię do Starego Teatru, prosząc o jeszcze trochę zwolnienia. - Nie ma mowy, repertuar ułożony, musisz przyjechać! Mnie to stresuje, bo jestem człowiekiem obowiązkowym i jeśli coś zawalam - mam kłopoty ze zdrowiem. To wtedy zaczęło mi dokuczać serce.
I wtedy zaczęło się rozstanie ze Starym Teatrem - temat jakoś rozmyty w Pańskich książkach biograficznych: "Sercowa choroba" i "Udawać naprawdę".
Bo to nie był raptowny ruch. Punktem zwrotnym był chyba dialog podsłuchany pod kasą teatralną: "Proszę cztery bilety na Stuhra. Wszystko jedno na co". Powinienem być zadowolony, ale... już mi było w Starym za ciasno. Teatr wymaga dyscypliny, trzeba mu służyć, tylko nim żyć. Jak Jurek Trela. A mnie temperament wciąż pchał w nieznane.
Jest sierpień - wyjeżdża Pan zatem kręcić film w Rosji?
We wrześniu ciąg dalszy zdjęć w Izraelu. Październik to początek roku w PWST, od 8 mam wykłady w Barcelonie. I zaraz wracam, bo 19 i 20 odbędzie się w Warszawie premiera mojego filmu "Pogoda na jutro".
Czy Pan nie za dużo pracuje? Aktor, reżyser, profesor, rektor...
Nie, bo nauczyłem się dobrego płodozmianu. Sam sobie wyznaczam, co i kiedy. Lepiej się czuję, gdy mam terminarz wypełniony niż pusty. Andrzej Wajda powiedział mi kiedyś: "Wiesz, Jurku, trzeba w życiu bardzo dużo rzeczy zrobić, żeby ze dwie-trzy zostały".
Anna Żebrowska
Gazeta Wyborcza
7 sierpnia 2003
Jerzy Stuhr
Lekcja z "Kontrabasisty"
Rozmowa z JERZYM STUHREM, który dziś zagra po raz sześćsetny.
- Już 16 lat wykonuje Pan "Kontrabasistę" Patricka Suskinda. Zagrał Pan dokładnie 599 przedstawień nie tylko w Polsce, ale i m.in. we Włoszech, w Kanadzie, USA, Niemczech i Australii. Czy ta opowieść o nieszczęśliwym, sfrustrowanym muzyku nie nudzi się Panu?
- Oczywiście, że tak. Publiczności jednak zawdzięczam, że ten spektakl tak długo utrzymuje się w moim repertuarze. Za każdym razem na przedstawienie przychodzą inni widzowie, co powoduje, że muszę być inaczej skupiony. To mnie odświeża i nie pozwala grać rutynowo. W ciągu pierwszych 20 minut przedstawienia zawsze robię małą kalkulację. Zastanawiam się, jaka jest moja dzisiejsza publiczność? Jeżeli spostrzegam, że widzowie są rozbawieni - minimalizuję akcenty komediowe, gdy widzę, że są poważni - mocniej je akcentuję. Różni ludzie trafiają na spektakl. Pewnego dnia przyszedł do mnie, do garderoby widz, który myślał, że ja naprawdę byłem kontrabasistą i opowiadam swoją życiową historię. Był zaskoczony, gdy dowiedział się, że mówię tekst napisany przez kogoś innego.
- W swojej książce "Sercowa choroba" przypomina Pan to zdarzenie, ale pisze Pan również, że była to dla Pana najlepsza recenzja.
- Tak, z punktu widzenia realizmu psychologicznego. To wielki sukces, jeżeli można przekonać publiczność słowem. Rzadko się zdarza, że aktorzy w sposób tak realistyczny potrafią zatrzeć granicę pomiędzy sceną a widownią. Ten tekst się do tego świetnie nadaje. Nie wszystkie jednak przedstawienia były takim sukcesem. Czasem, gdy nie mam siły - poprzez inne zajęcia, a i coraz częściej przez mój wiek - nie zawsze udaje mi się (jak mówił Andrzej Wajda) poprowadzić publiczność na moich warunkach. Mam wtedy poczucie zmarnowanego wieczoru.
- Realizm przedstawienia wzmacnia Pan grą na kontrabasie. Specjalnie do tego spektaklu nauczył się Pan grać na tym instrumencie?
- Nauczyłem się to za dużo powiedziane. Raczej przyuczyłem się. Tak samo, jak do "Dużego zwierzęcia" przyuczyłem się gry na klarnecie. Przez lata, w życiu zawodowym przeszkadzało mi, że nie gram na żadnym instrumencie. Stało się to moim kompleksem i pewnie z tego powodu tak często moi bohaterowie muzykują.
- Recenzenci oglądający Pana spektakle w różnych latach twierdzą, że "Kontrabasista" się zmienia. Staje się może jakby bardziej gorzki, refleksyjny, dojrzały. To prawda?
- Na pewno tak. Ale martwi mnie przede wszystkim to, że grając ten spektakl do dziś, zmieniam ideę autora. Kontrabasista ma przecież 37 lat i kocha się w dwudziestokilkuletniej dziewczynie. Gdy młody mężczyzna, w pełni sił, pyta "dlaczego ja jej nie mogę mieć", to słowa te mają zupełnie inne znaczenie niż w ustach 54-letniego człowieka.
- Jak to się stało, że sięgnął Pan po tekst "Kontrabasisty"?
- Tłumaczka, pani Basia Woźniak zobaczyła prapremierę w Niemczech, gdzie była na stypendium, i ubłagała autora, aby mogła przetłumaczyć "Kontrabasistę". Od razu wiedziała, że jest to tekst dla mnie. Był stan wojenny, wiele osób pomagało Polakom, i stąd pewnie autor zdecydował się podarować nam ten tekst. Nie sądził wówczas, że w ciągu 16 lat - poprzez tantiemy autorskie - przyniosę mu sporo pieniędzy.
- Co Pana zafascynowało w opowieści o kontrabasiście?
- Przede wszystkim kompleks artysty i niesprawiedliwość losu. Znałem to z własnych doświadczeń. Przecież miesiącami, latami, wysłuchiwałem w garderobie sfrustrowanych kolegów, którzy mówili: dlaczego ja noszę halabardę a ktoś inny gra główne role. Poza tym, podobało mi się, że "Kontrabasista" opowiada o świecie muzyków, czyli świecie mojej żony. Mój bohater twierdzi, że orkiestra jest gorsza niż społeczeństwo. Bo w społeczeństwie można jeszcze liczyć na awans, a w orkiestrze - nie. Jesteś na zawsze - mówi - przypisany do instrumentu, który zajmuje ostatnie miejsce, on jest twoim losem. Gdy słuchałem w domu rozmów żony z kolegami, zauważałem, że nie tylko podzielają ten pogląd, ale także mówią do siebie całymi sekwencjami z "Kontrabasisty". Im głębiej wchodziłem w świat muzyków, tym bardziej zaczynałem im zazdrościć. Zdawałem sobie sprawę, że muzyk może grać wszędzie: w La Scali, w Metropolitan, a ja byłem przywiązany do słowa. Nie mogłem wyjść na scenę w innym języku.
- A jednak przełamał Pan barierę językową. Przez kilka lat grał Pan "Kontrabasistę" we Włoszech, i to po włosku.
- Wszystko zaczęło się przypadkowo. Festiwal w Parmie zaprosił mnie z recitalem. Nie lubiłem tego typu formy, zaproponowałem więc "Kontrabasistę". Wiedziałem już wtedy, że istnieje włoskie tłumaczenie tego tekstu. Zrobił je aktor Miccheli. Okazało się jednak, że to tłumaczenie było dla mnie fatalne. Mój polski bohater mówił zawodowym slangiem, podczas gdy włoski wygłaszał językiem literackim naukowe traktaty. Ale słowo się rzekło, w Parmie na mnie czekali, nie miałem wyjścia. Zasiadłem z moją przyjaciółką Lutką Rybą, tą od Kantora, na stół postawiliśmy butelkę wina, wzięliśmy polski i niemiecki tekst. Grałem przed nią, a ona tłumaczyła. Sam już mówiłem trochę po włosku, więc było mi łatwiej. I tak przetłumaczyliśmy tekst, w trzy noce. Po premierze w Parmie impresario Andrzeja Wajdy, jeden z największych - Andreas Neuman, był pierwszy w garderobie. Powiedział: Jurek biorę to.
- Od tego czasu zaczęło się Pana blisko 3-letnie tournée po Włoszech.
- Grałem na wolnym powietrzu, z widokiem na morze, na podwórkach, przy ścianie kościoła. Musiałem grać często w największych teatrach. Tysiąc par oczu skupiało na mnie uwagę. Bardzo mnie to stresowało.
- Dziś o godz. 20 na Scenie im. St. Wyspiańskiego w krakowskiej PWST zagra Pan "Kontrabasistę" po raz sześćsetny.
- I z tego się cieszę. To przedstawienie może egzystować już tylko w takiej formule: jako pewnego typu lekcja dla kolejnych pokoleń studentów. Wydaje mi się, że szkoła jest dobrym miejscem na zmierzch tego przedstawienia.
- Pan mówi: zmierzch przedstawienia, tymczasem publiczność chce nadal oglądać "Kontrabasistę". Bilety zostają sprzedane na wiele tygodni przed spektaklem. Włoscy impresariowie proszą Pana o podpisanie kontraktów na kolejną turę przedstawień.
- Nic z tego. To trzeba uciąć. "Kontrabasista" powinien istnieć tylko w szkole teatralnej, niczym w przechowalni, zanim odejdzie do historii teatru.
Rozmawiała Maria Malatyńska-Stankiewicz Dziennik Polski
11 kwietnia 2001
***
Jerzy Stuhr
Lubię prowokacje
Rz: Dlaczego "Wielebni"?
JERZY STHUR: Sławomir Mrożek napisał sztukę mówiącą o sprawach, z których Polacy nie śmiali się chyba nigdy. Daje ona możliwość dotknięcia drażliwych, polskich czy polsko-żydowskich problemów. Obrócenia ich w śmiech. Pociąga mnie, by tematy tabu zobaczyć w świetle komediowym. Choćby problem żydowski, który ku mojemu zdumieniu ciągle jest aktualny, a demony antysemityzmu wciąż straszą.
Czy dziś, gdy trwa dyskusja o Jedwabnem, można mówić o tych sprawach żartem?
Chcę spróbować... Benini spróbował i mu się udało, choć podejmował temat o wiele trudniejszy, dotyczący holokaustu. Próbuję i ja, bo sam chcę się z tego wyzwolić, spojrzeć wreszcie na te sprawy z dystansu.
Obok antysemityzmu, w sztuce mocno obecny jest też nurt antyklerykalny, wprawdzie niedotyczący kleru katolickiego, lecz protestanckiego, ale może być różnie przyjęty.
Te dwie kwestie, które w swojej sztuce Mrożek miał odwagę poruszyć, są wystarczającym powodem, żeby sięgnąć po "Wielebnych".
Wystawił pan tę sztukę już we Włoszech. Światowa prapremiera w pana reżyserii odbyła się w lutym w Genui.
Krakowska inscenizacja jest inna. W trzydziestu procentach inna... Nie może być tak, że wielki polski dramaturg pisze sztukę i nikt jej w Polsce nie wystawia, a Włosi zapewnili sobie prawo do światowej prapremiery! Poszedłem do dyrektora Starego Teatru i sam zgłosiłem chęć wystawienia "Wielebnych"
A jak znaleźli się oni na włoskiej scenie?
Teatro Stabile di Genova zaproponował mi stałą współpracę. Ze względu na rozliczne obowiązki nie mogłem się zgodzić na stały kontrakt, ale powiedziałem: bardzo chętnie coś dla was zrobię. A co? - zapytali. Ja na to: - Właśnie leży przede mną nowa sztuka Mrożka. Kupili w ciemno. Doskonale znali Mrożka. W 1965 wystawili "Tango". Zresztą po wyjeździe z Polski Mrożek przez pewien czas mieszkał w Genui.
Jak przyjęto tam "Wielebnych"?
Z ogromną ciekawością. Dla Włochów, inaczej niż dla nas, kwestia żydowska jest trochę zapomniana, a może nie chcą jej zbytnio rozgrzebywać. Z kleru zaś kpią cały czas, to jest wpisane w ich tradycję. Tak więc w sztuce, której akcja toczy się w realiach amerykańskich, widzieli raczej elementy absurdu utopionego w mieszczańskim sosie. "Wielebni" grani byli w Genui przez miesiąc przy kompletach widzów.
Mrożek zaakceptował włoską inscenizację?
Zna słabe punkty sztuki i bardzo się denerwował, czy przez nie przeskoczę.
I jak?
Oświadczył, że jest za tą inscenizacją. W jego ustach to duży komplement, zważywszy że często miewał z teatrami na pieńku. Sławomir Mrożek jakoś ma do mnie zaufanie. I ja się dobrze z nim czuję, nieraz pytam go o radę. Chyba robią swoje lata, gdy uczyłem się na Mrożku teatru, myślenia.
Co to znaczy, że krakowski spektakl będzie w trzydziestu procentach inny?
Poprawiam sam siebie. Staram się uwypuklić elementy komediowe w wątku żydowskim. Zmieniam też zakończenie, z którym miałem we Włoszech problemy. Mam nadzieję, że będzie bardziej spójne z całością sztuki.
Nie ma pan żadnych zahamowań biorących się z polskiego wyczulenia w sprawach religii i antysemityzmu?
Nie chcę ich mieć. Mam naturę prowokatora w sztuce. Wyrosłem z tradycji teatrów studenckich lat sześćdziesiątych. Prowokacja jest dla mnie silnym bodźcem, aby wziąć się za cokolwiek. Chcę, aby wszystko było jak w tekście Mrożka. Żeby widzów i aktorów śmieszyło to, co mnie śmieszy.
Gra pan w tej sztuce jedną z ról. Może to zespołowi pomoże?
We Włoszech było to bardzo pomocne, bo pokazywałem im pewien styl gry. W Krakowie nie muszę. Tutaj aktorami są moi uczniowie lub koledzy z teatru.
Chyba lubi pan grać w reżyserowanych przez siebie filmach i sztukach.
W teatrze lżej do tego podchodzę. W filmie uważam, że to mój obowiązek, skoro poruszam bardzo osobiste tematy. Gdybym wynajął do tego aktora, miałbym poczucie, że się ukrywam, że nie chcę wziąć na siebie pełnej odpowiedzialności. Poza tym pewnie nie potrafię wymyślić bohatera innego niż ja sam.
Ma to jednak swoje plusy?
No pewnie. Mogę dłużej pracować nad rolą, ona we mnie rośnie wraz z pisaniem scenariusza. Ale jest też druga strona: ogromna samotność. Brnę sam w nieznane.
W krakowskich "Wielebnych" zagra pan, tak jak we Włoszech, profesora Wilkinsona?
Ale tutaj dubluje mnie Tadeusz Huk. W Krakowie mamy dwie obsady aktorskie. Bez dublerów wystąpią: Ewa Kaim i Piotr Grabowski obsadzeni w rolach głównych bohaterów oraz Anna Polony grająca Różę, żydowską ciotkę wielebnego Blooma i Radosław Krzyżowski jako Tomasz.
Po co ta podwójna obsada?
Trochę wymusił to Stary Teatr... ale potem mnie samego to wciągnęło. Sprawia mi wiele satysfakcji obserwowanie, jak dwa różne zespoły obrabiają ten sam temat, przy tych samych założeniach. Jest to wielkie poszukiwanie aktorskie. Porównanie odmiennych efektów może być ciekawe także dla widza.
A co po "Wielebnych"?
Dla telewizji publicznej zrobię "Ożenek" Gogola w świetnej warszawsko-krakowskiej obsadzie. Ale tęsknię już za scenariuszem filmowym, który mam w głowie, a teraz żmudnie przenoszę go na papier. Mam nadzieję, że skończę późną jesienią, a w przyszłym roku ruszy realizacja filmu.
Co to będzie?
Chcę opowiedzieć o dewaluacji kryteriów. O tym, że mamy w ręku wspaniałe instrumenty, takie jak demokracja, tolerancja i nie umiemy ich dobrze używać. To mnie dręczy zwłaszcza przez ostatnie dziesięć - dwanaście lat. Scenariusz będzie nosił tytuł "Chaos". Chodzi o chaos mentalności, kryteriów etycznych, pojęć.
Na Dużej Scenie Starego Teatru w Krakowie odbędzie się w sobotę premiera "Wielebnych" Sławomira Mrożka w reżyserii Jerzego Stuhra. Wybitny polski dramaturg sztukę tę napisał w 1996 roku w Meksyku. Dotychczas w Polsce nie była wystawiana. Jej światowa prapremiera odbyła się 28 lutego w Teatro Stabile w Genui, również w reżyserii Jerzego Stuhra. Akcja "Wielebnych" toczy się w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku. Parafianie protestanckiego kościoła oczekują na nowego proboszcza. Okazuje się, że do objęcia posady jest dwóch kandydatów: wielebny Ryszard Bloom (Żyd, który przeszedł na protestantyzm) oraz wielebna Gloria Burton. Decyzję ma podjąć rada parafialna.
Występują m.in. Piotr Grabowski, Ewa Kaim, Anna Polony, Jerzy Stuhr, Tadeusz Huk, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Aldona Grochal, Dorota Pomykała, Beata Paluch, Radosław Krzyżowski. Scenografia: Andrzej Witkowski
Rozmawiał Jerzy Sadecki
Rzeczpospolita
21 czerwca 2001
***
Jerzy Sthur
Pilnuję lekkości
Zawału dostałem, bo biegałem z myślą, czy mam coś ludziom do powiedzenia. Teraz już wiem, co chcę powiedzieć - rozmowa z Jerzym Stuhrem.
Marek Mikos: Chciałbym z Panem trochę porozmawiać o niekonsekwencji...
Jerzy Stuhr: ?
...Pańskiej niekonsekwencji. Tyle się Pan zastrzegał, że nie będzie już grał w filmach kostiumowych, a jednak Jerzy Stuhr zgodził się na rolę Cześnika w "Zemście"!
- Zgodziłem się, jednak później musiałem zrezygnować... Ale to prawda - najpierw ją przyjąłem, chciałem zagrać, zwłaszcza u Wajdy. Myślałem sobie, że to będzie mój prezent aktorski dla młodzieży, która na ten film z pewnością pójdzie. Jak to jednak w życiu bywa, terminy "Zemsty" zaczęły się niebezpiecznie zbliżać do planowanych zdjęć do mojego własnego filmu i musiałem zrezygnować czy też ze mnie zrezygnowano, nie przyjmując moich terminów. Żałuję.
Mówił Pan też, że nie chce być panem Jureczkiem - wesołkiem, którego zaczepiają na każdym rogu, a tu masz - Stuhr rozśmiesza ludzi, podkładając głos w filmie "Shrek".
- Cóż, bardzo lubię podkładanie głosów. Traktuję to w kategoriach żartu. Mam wrażenie, że sprawię radość dzieciom. Wszystko zaczęło się od filmu "Przyjaciel wesołego diabła". Mieszkałem koło kina Wolność w Krakowie i bardzo się cieszyłem, jak dzieci, wychodząc z kina, głośno komentowały moją anonimową rolę - bo żeby nie zdradzić iluzji, nie byłem nawet w tym filmie podpisany. Potem stałem się etatowym podkładaczem głosu za Eddiego Murphy'ego w filmach disnejowskich. "Shrek" to novum, także w sensie technicznym. Pokazuje zupełnie nieprawdopodobne możliwości filmu animowanego. Bardzo się cieszę, że w czymś takim wziąłem udział. Natomiast nie bardzo się cieszę, gdy w recenzjach piszą, że to najlepsza moja rola w życiu. Tyle postaci zagrałem - od kina moralnego niepokoju zaczynając, poprzez wszystkie spektakle. Po to, żeby jakiś krytyk młody, który się zachwycił tą zabawą, mógł napisać, że to najlepsze, co w życiu zrobiłem.
To trochę smutne dla mnie.
Niejednokrotnie podkreślał Pan, że ma w nosie polską krytykę, a mało znam ludzi, którzy tak żywo reagują na jej głos.
- Jestem z pokolenia, które do krytyki przykładało dużą wagę. Krytycy byli nam potrzebni. I oni, i my mieliśmy poczucie, że razem działamy w sprawie polskiego teatru czy filmu. Później krytycy zaczęli się oddalać, wyzłośliwiać. Każdy z nich chyba chciał zostać nowym Słonimskim. No to ja też się oddaliłem. Teraz mam takie wrażenie, że jeszcze z filmowymi krytykami bym się posprzeczał, a z teatralnymi już nie.
Mówił Pan, że odszedł ze Starego Teatru w Krakowie dlatego, że to wypalony zespół. Jednak w czerwcu nastąpił powrót w "Wielebnych" Mrożka - Stuhra reżysera i Stuhra aktora.
- Chciałem zrobić tę sztukę w szkole teatralnej, tylko Mrożek się nie godził. Chciał w Starym Teatrze, a mnie zależało na wystawieniu "Wielebnych", więc nie protestowałem.
Ma Pan receptę na uzdrowienie Starego Teatru. To dlaczego Pan go nie objął i nie dowiódł, że ma rację?
Wciąż Pan zaznacza, że nie lubi moralistów, pouczania na ekranie. A przecież Jerzy Stuhr, jeżeli się nie chichra, to ciągle poucza!
- To, że się porusza tematy etyczne, nie jest jeszcze moralizowaniem. Ten eksperyment pokazania pod lupą moralnych dylematów proponuję nieśmiało, robiąc ze sobą to wszystko na oczach widzów, na ekranie. I koniec. Tyle razy tłumaczyłem, dlaczego to robię. Mało - ta moja "operacja" robiona na sobie jest znakomicie widoczna na świecie. Charakterystyczne, że polska krytyka i inne osądzające mnie gremia nie zajmują się w ogóle mną jako aktorem. Nie zauważają mojego udziału w tych filmach. Poruszam tematy moralne, ale nie pokazuję: "Tak trzeba! Tam panowie, a panie tu...".
Szczególnie poucza Pan artystyczną młodzież, mówiąc, że ma łatwiej, lepiej, że jest słaba, żądna sukcesu. Może to wina rodziców, którzy ją tak wychowali, taki wzór dawali? Pan jest ojcem...
- Jestem w końcowym stadium pisania scenariusza na ten właśnie temat. Moje myśli skierowały się ku pokoleniom młodszym. Zastanawiam się, mając blisko wokół siebie młodych ludzi, gdzie popełniło błędy pokolenie moje i ich rodziców. Co im przeszkadza w pełni, bez kompleksów wejść w dorosłe życie. Na przykład na ośmiu młodych reżyserów w katowickiej szkole sześciu robi filmy, w których ginie bohater u progu swojego dorosłego życia. Czyli jest w nich jakiś ogromny lęk przed odpowiedzialnością. I jak się nad tym zacząłem zastanawiać, to mi wyrósł jakiś temat. Jest to historia ojca i trójki dzieci. Pilnuję, żeby nie utracić lekkości, żeby film był również
autoironiczny. Włosi mają na to dobry termin - komediodramat - tak na przykład określają "Amarcord" Felliniego. Chciałbym więc, żeby mój film był komediodramatem o konflikcie pokoleń.
Jeżeli Pan nie jest żądny taniego poklasku, to dlaczego goni Pan po filmowych festiwalach na
całym świecie, udziela setek wywiadów, występuje w roli głównego bohatera urządzanych w całej Polsce i na obu półkulach "wieczorów z gwiazdą"?
- Mam poczucie, że reprezentuję jakiś fragment kultury polskiej i mam obowiązek ją pokazywać, tam gdzie nas chcą. Bo nad tym się nikt nie zastanawia, że należąc obok Wajdy i Zanussiego do najbardziej zapraszanych polskich reżyserów filmowych, jeżdżę na imprezy, w których przypominam: W Polsce kręci się filmy. I chyba nie byle jakie, skoro są nagradzane.
To, że się spotykam z ludźmi, należy do mojego zawodu. Mnie to jest potrzebne, bo z rozmów wiele się dowiaduję. Na temat swojej pracy i na temat ich samych. To moja kopalnia wiedzy o ludziach na całym świecie.
Od iluś lat żegna się Pan z "Kontrabasistą". Tymczasem zagrał go Pan chyba już wieleset razy i wcale nie przestaje!
- Sześćsetka leci, niedawno był "jubileusz". No cóż, pewnie, że to niekonsekwentne. Ale widzę, że jestem usprawiedliwiony. Z "Kontrabasistą" objechałem cały świat, ale teraz gram go już prawie wyłącznie w krakowskiej szkole teatralnej. Raz na kwartał, po trzy przedstawienia. Gdy grywam w listopadzie, to z boku, na schodach widowni siedzą studenci pierwszego roku. Proszę wyobrazić sobie, że przez tyle lat daję im najprostszą, najkrótszą lekcję zawodu aktorskiego, teatru rozumianego tak, jak do niego podchodziło moje pokolenie. To już bardziej jest cytat tej roli, cytat tego teatru niż sam teatr.
Podobno powodem Pańskiego zawału było rozbieganie. Teraz rzekomo Pan się ustatkował. Czy rzeczywiście - skacząc między filmem, telewizją, teatrem i szkołą (profesor na trzech uczelniach), między Włochami, Polską a krajami, po których krążą Pańskie filmy?
- Wie pan, na czym to polega? Zawału dostałem, bo biegałem z myślą, czy mam coś ludziom do powiedzenia. I to powodowało okropny stres. Czy w teatrze się spełnię, czy w filmie, czy komedia jest moim przeznaczeniem, czy może dramat... Teraz już wiem, co chcę powiedzieć, i w związku z tym jestem wewnętrznie spokojniejszy. Te biegi, które teraz uskuteczniam, są zaplanowanymi marszami, a nie gonitwą bez kompasu.
Tolerancja - tego Pan uczy w filmie "Duże zwierzę". To dlaczego nie toleruje Pan ludzi, którzy od podglądania Pańskich popisów na scenie i ekranie wolą podglądać sobie równych w "Big Brother?"
- Jedną z cech mojego zawodu jest voieryzm. Podglądam ludzi. To cecha, która dostarcza mi pewnego materiału o ludziach, ale nie czuję się z nią komfortowo. W związku z tym wszelkie podglądanie traktuję jako naruszenie czyjejś prywatności. I to jest dla mnie akt bolesny. Dlatego ciężko mi spoglądać na tych, których to nie boli. Poza tym te programy dają straszny przykład złych manier. Wie pan, na przykład w domu nie chodzę w samych majtkach, jeżeli jest jeszcze ktoś inny. A tam chodzą w samych majtkach - chłopaki z dziewczynami. Wszystko to jest rozmamłane, panuje atmosfera nudy powodująca to rozmamłanie. Nie znoszę rozmamłanych. Trzeci powód - aktorski. Oni są sztuczni, udają, a nie umieją udawać. W teatrze na przykład zawsze na widowni siadam z brzeżku i wychodzę, jak koledzy źle grają. Bo się za nich wstydzę. Co dopiero w telewizji oglądać jakichś biednych ludzi, którzy udają gwiazdy. W gazetach jest napisane: ">Big Brother< - program rozrywkowy". W waszej gazecie również tak pisano. A ja tak patrzę: ta, to gra Szapołowską, ten leci Lindą. Oni sobie wyobrażają, że grają w filmach: "Wreszcie my! Nie będzie teraz Janda grała, nie będzie grał już Linda, Gajos, teraz my będziemy grali". Mierzi mnie to, że mądrzy ludzie, pańscy koledzy dziennikarze, podbechtują tych nieszczęśników. Mierzi mnie, jak dobry, znany dziennikarz mówi do jednego z nich: "Teraz, kiedy pan stał się sławny, może nam pan powiedzieć...". To co on powie do Pendereckiego! To jest niebezpieczne - media sztucznie to podkręcają i robią z nich bohaterów. Robią im pewnie krzywdę, bo ta "sława" ma takie króciutkie nogi.
Dyscyplina ukształtowała Jerzego Stuhra. Jak to pogodzić z powołaniem artysty, który żeby być twórczy, musi być niesforny?
- Mnie się wydaje, że jestem bardzo niesforny. To znaczy, że moim bodźcem artystycznym w ogóle jest niesforność. Dyscyplina i austriackie korzenie rodzinne - to idzie innym torem. Chęć ładu wokół siebie, czystości bierze się z organizacji życia. Pewnie, gdybym w dalszym ciągu był członkiem jakiegoś teatru, nie musiał zabiegać o siebie, organizować sobie egzystencji sam, to pewnie byłbym o wiele bardziej rozmamłany. I bardziej byłbym artystą. Ale ja muszę sam sobie organizować życie i to powoduje, że jestem sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. To jednak zupełnie nie wpływa na moją artystyczną osobowość. Natomiast tam, gdzie tworzę, zawsze u podstaw jest niezgoda, bunt.
"Literatura - tam korzenie mojego myślenia o sztuce" - mówi Stuhr. To dlaczego z wyjątkiem "Spisu cudzołożnic" nie sięga Pan do niej jako reżyser i scenarzysta?
- Nie tylko literatura. W ogóle myślenie kanonem literackim. A tu już jestem bardzo wierny. Każdy z moich filmów można wyprowadzić z jakiegoś kanonu. "Historie miłosne" - tu można znaleźć korzenie w moralitecie, "Tydzień z życia mężczyzny" jest po prostu dziennikiem, "Duże zwierzę" - metaforą, liryką. Zawsze wspaniała literatura będzie dla mnie elektryzująca. Wielka literatura siedziała we mnie od lat - "Makbet", komedie Szekspira, Gombrowicz. Dlatego zwróciłem się do tej literatury jako reżyser teatralny. Teraz do Gogola. Niedawno skończyłem pracę nad "Ożenkiem" dla Teatru Telewizji. Powiedział mi Jacek Weksler: "Każde pokolenie musi mieć swój ">Ożenek<". Od wspaniałego telewizyjnego "Ożenku" minęło pokolenie. To ma być "Ożenek" tego pokolenia. Jest okazja do uchwycenia stanu aktorstwa na dzisiaj, w jego najwyższej formie. W tym spektaklu grają ze mną Jurek Trela, Janek Peszek, Krzyś Globisz, Zbyszek Zamachowski. Także moje byłe studentki: Małgorzata Hajewska, Marysia Peszek i świeża absolwentka Agata Pruchniewska. Pracowaliśmy po 23 godziny na dobę. Chciałbym, żeby to było pokłosie tych wielkich spektakli takich jak "Bracia Karamazow", a nie kolejny dychawiczny, neurasteniczny spektaklik, jakich wiele ostatnio było w naszym Teatrze Telewizji. I też, żeby to nie był film. Jako reżyser na przykład pilnowałem, żeby grać jednym ciągiem. Niektóre ujęcia trwają po dziesięć minut - jak sceny w teatrze.
Choć z części "zarzutów" sprytnie się Pan wykręcił, to jednak do paru niekonsekwencji przyznał się Pan bez oporów. Czy więc zgadza się Pan z opinią, że artysta musi być konsekwentny w niekonsekwencji?
- To jest mój podstawowy dylemat, że jako człowiek w życiu zawsze chcę mieć stałe poglądy. Ze zdziwieniem patrzę na ludzi, którzy poglądy zmieniają. Taką już mam konstrukcję. Od ojca daną, pewnie z rodziny to wyszło. Stałość poglądów jest cenną cechą. Na przykład przysłowie, że tylko krowa nie zmienia poglądów, jest mi obce, bo daje furtkę. Z tego, że już wszystko wolno, wynikają też dzisiaj nasze problemy. Z tego, że za dużo wolno. Ale w sztuce trzeba inaczej. W sztuce idę do granic bolesnej wiwisekcji. Żeby jednak to wszystko się nie rozpierzchło, zawsze będę w wędzidle formy. Ciągle szukam, miotam się, zmieniam gatunki, nośniki, media, ale gdy już przyjdę do jakiegoś medium, to znowu włączam cały mechanizm rygoru, dyscypliny. I taki już pewnie pozostanę. Konsekwentny w niekonsekwencji.
Rozmawiał Marek Mikos
Gazeta Wyborcza
21 stycznia 2002
***
Jerzy Sthur
Spełnienie jest w tym, aby iść
Rozmowa z JERZYM STUHREM przed spektaklem dyplomowym w krakowskiej PWST
- Dziś i jutro w krakowskiej PWST pokazany zostanie spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego - "Kubuś i jego pan", w Pana reżyserii. Dlaczego zaproponował Pan właśnie tekst Milana Kundery?
- Bardzo cenię Milana Kunderę. To mój ulubiony pisarz. Dlatego z przyjemnością sięgnąłem po jego tekst, który został oparty na słynnej powieści "Kubuś Fatalista i jego pan" Diderota. W tekście Kundery uwiódł mnie przede wszystkim język. Dramat został napisany pięknym, współczesnym językiem, dowcipnym, z czeskim poczuciem humoru, wręcz szwejkowskim. Dzięki temu zabiegowi udało się Kunderze pokazać historie Kubusia w sposób dość atrakcyjny dla współczesnej młodzieży.
- Już w podtytule dramatu autor deklaruje, że "Kubuś i jego pan" jest hołdem, w trzech aktach, złożonym Diderotowi...
- Tak, i Kundera pozostaje wierny książce Diderota. Dokonuje wyboru historii Kubusia i układa je w taki sposób, że głównym tematem dramatu - co bardzo mi się spodobało - jest podróż.
- Co Pan chciał pokazać tą teatralną podróżą?
- Chciałem zwrócić uwagę, że podróż sama w sobie, a nie jej cel, jest najważniejsza. Bohaterowie wędrują przez całe życie, starzeją się w tej wędrówce, i nagle orientują się, że celem staje się właśnie podróż. Kubuś pod koniec mówi: "Ja panu powiem, gdzie jest cel. Cel jest wszędzie. Należy tylko iść".
- W dzisiejszych czasach takie stwierdzenie daje wiele do myślenia.
- Dlatego ten spektakl był także dla mnie okazją do rozmowy ze studentami o celu w życiu, o tym, co młody człowiek - wraz z dyplomem magistra sztuki - powinien wynieść z szkoły teatralnej.
- A co powinien?
- Powinien wynieść ideały. Może je w życiu realizować, może od nich odchodzić, ale musi je znać.
- Jak Pan sądzi, czy ten spektakl może stać się zawodowym przesłaniem dla młodych?
- Nie mówmy o zawodowym przesłaniu. Boję się, że ten dyplom może być dla wielu pierwszym i ostatnim spotkaniem z teatrem. Coraz trudniej młodym znaleźć pracę. W zeszłym roku moja absolwentka Agata Pruchniewska - laureatka nagrody na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, niebawem zobaczymy ją w "Ożenku", w mojej reżyserii, emitowanym w telewizji - napisała mi: "Panie profesorze, może kiedyś będę aktorką". Jakie to smutne! Młodzi otrzymując dyplom wcale nie wiedzą, czy będą aktorami. Traktują studia aktorskie jako zdobycie humanistycznego wykształcenia. W moim pokoleniu wszystko było jasne. Np. Jerzy Trela, ja, myśmy wiedzieli, że będziemy aktorami do końca życia. A teraz absolwentów czeka niepewność. Niemniej moim obowiązkiem było pokazać dyplomantom, gdzie jest ich droga. Zwrócić uwagę na to, że spełnienie jest w tym, aby iść, a nie - by do czegoś dojść. I to im przekazałem.
- Pana zdaniem, studenci są pod względem techniki aktorskiej dobrze przygotowani do zawodu?
- Raczej tak, aczkolwiek tym spektaklem dyplomowym chciałem im zwrócić uwagę na inny sposób gry aktorskiej. Tak się akurat złożyło, że nasza szkoła uczy przede wszystkim "szermowania" uczuciami: jak wyzwalać uczucia, jak wyzwalać emocje. W tej postawie można odnaleźć ślady metody Stanisławskiego i całej rosyjskiej szkoły teatralnej. Według tych zasad, student jest fantastyczny, jeśli nie tylko umie wyzwolić z siebie pokłady uczuć, ale gdy jeszcze tymi uczuciami potrafi zarazić widownię. Moim dyplomantom chciałem jednak pokazać, że w Europie istnieje inna szkoła aktorska, wywodząca się z francuskiej myśli kartezjańskiej, według której wcale nie uczucia są najważniejsze, tylko myśl. To właśnie dzięki przerzucaniu się myślą, dzięki pewnej ekwilibrystyce intelektualnej spełnia się człowiek.
Milan Kundera "Kubuś i jego pan". Reżyseria i opieka pedagogiczna: Jerzy Stuhr, scenografia: Joanna Jaśko-Sroka. Premiery - dziś i jutro - godz. 19, na Scenie Klasycznej PWST, ul. Warszawska 5.
Rozmawiała
Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz
Dziennik Polski
5 lutego 2002
***
Jerzy Sthur
Zadać pytania, które nurtują publiczność
Gościem specjalnym tegorocznego Konkursu Wiedzy o Filmie dla młodzieży szkół ponadgimnazjalnych był jeden z najbardziej wszechstronnych aktorów polskiego filmu Jerzy Stuhr
MIRELLA WĄSIEWICZ: Istnieje ktoś taki, jak Pana wymarzony widz?
JERZY STUHR: Moi najpiękniejsi widzowie to osoby, które ze mną dyskutują. Pewien mężczyzna powiedział mi: "Wie pan, myśmy z żoną jeszcze na drugi dzień rozmawiali o tym pańskim filmie". Zadać pytania, które nurtują publiczność, to największe szczęście dla reżysera.
Spotkania z widzami czasami bywają bolesną konfrontacją.
- Ależ ja jestem na to przygotowany. Po "Tygodniu z życia mężczyzny" były straszne kłótnie na widowni. W Poznaniu pewien lekarz zarzucił mi, że propaguję "wsteczne tendencje w sferze chorób na raka", bo mój bohater nie mówi matce prawdy o jej chorobie. Sala się podzieliła na dwa obozy: jedni go poparli, inni krzyczeli, że nie ma racji. Słuchałem tego i myślałem sobie, że odniosłem zwycięstwo!
Pod koniec lutego pojawił się Pan w Gdyni z bujną brodą - był to element charakteryzacji na potrzeby nowego filmu "Pogoda na jutro". Czy Pana ogolony podbródek jest dowodem postępów w pracy?
- Broda już "zagrała". Materiał jest gotowy, dlatego z ogromną ulgą mogłem ją zgolić.
Na potrzeby filmu nagrał Pan piosenkę z zespołem Myslovitz. Kto jest autorem tekstu?
- Mamy "spółkę autorską" z moim kompozytorem Ablem Korzeniowskim. Ja piszę refreny, a on słowa do canta. Rozumiemy się doskonale.
"Pogoda na jutro" pojawi się we wrześniu na festiwalu filmowym w Gdyni?
- Wszystko zależy od dystrybutora, na pewno będzie skończony do tego czasu. Martwię się natomiast, że sam nie będę mógł przyjechać.
Dlaczego?
- Podpisałem kontrakt na film w Rosji i będę zajęty tym projektem. Zachwycił mnie scenariusz Aleksandra Gelmana. Jest to epopeja Żydów rosyjskich od czasów wojny po dzień dzisiejszy, opowieść o dwójce nastolatków uratowanych z Holokaustu.
Ukrywani przez Rosjanina, dorastają na strychu i zakochują się w sobie. Ta miłość jest taka ledwo zaczęta, "nieumiana". Jedna kłótnia powoduje, że ona wyjeżdża do Palestyny, a on zostaje w Rosji. Jako dorosły człowiek zostaje wziętym kardiochirurgiem. Nagle dowiaduje się, że jest chory na raka, zostało mu dwa miesiące życia. I postanawia ją odnaleźć... W sierpniu zaczynają się zdjęcia w Moskwie, we wrześniu - w Izraelu.
Rozmawiała Mirella Wąsiewicz
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
28 kwietnia 2003
***
Rekordzista przy kontrabasie
Jerzy Stuhr
JANUSZ R. KOWALCZYK: Pana monodram "Kontrabasista" - który w niedzielę na scenie Teatru Na Woli w Warszawie zainauguruje drugą edycję przeglądu "Małe sztuki z wielkimi aktorami" - zbliża się do sześćsetnego przedstawienia. Ma dwie wersje językowe: polską i włoską. Odbył pan z nim wielkie światowe tourn?e przez Włochy, Kanadę, USA, Anglię, Niemcy, Austrię. Tymczasem autor, Patrick Sükind, mówi słowami swego bohatera, że "kontrabasistą zostaje się z przypadku i rozczarowania". Czuje się pan rozczarowany?
JERZY STUHR: Przeciwnie, miałem szczęście, że ten tekst wpadł mi w ręce. Barbara Woźniak, która go przetłumaczyła, widziała prapremierę "Kontrabasisty" w Norymberdze. Pomyślała o mnie i pewnego jesiennego wieczoru przyniosła mi tekst. Przypadek sprawił również, że miesięcznik "Dialog" uznał ów monodram za kiepski i nie chciał go drukować. Dlatego też nikt przede mną nie miał do niego dostępu.
J.R.K. Kontrabasistę grało po panu kilku innych naszych aktorów. Jednak jedynie pierwsza polska wersja, w pana wykonaniu, cieszy się niesłabnącym powodzeniem już piętnaście lat. Pięć lat temu na scenie warszawskiego Teatru Powszechnego zagrał pan pięćsetne przedstawienie...
J.S. Éto już pięć lat minęło? Wierzyć się nie chce. Potem nie grywałem "Kontrabasisty" równie często. Myślałem nawet o zaprzestaniu. Ale moja macierzysta szkoła teatralna w Krakowie uznała, że chciałaby go jeszcze eksploatować. Grywam teraz sam, bo muzycy z zespołu akompaniującego pojechali w świat. Trochę przeinscenizowałem początek. Poza tym czuję, a nawet jestem tego pewny, że w moim wieku to przedstawienie musi być inne niż kilkanaście lat temu. Dziś jest bardziej surowe. Odarte z efektów, z oprawy muzyczno-koncertowej, gorzkie. Czuję wewnętrzną potrzebę ograniczania jego komizmu.
J.R.K. Dlaczego? Czy człowiek w sile wieku, jak pan, nie ma prawa zakochać się w pięknej solistce i krzyknąć do niej o tym z głębi kanału orkiestrowego?
J.S. Może się zakochać. Kwestia tylko, czy widz w to uwierzy. Całe moje życie poświęcam temu, żeby widz mi wierzył - przynajmniej przez tę chwilę, kiedy jestem na scenie.
J.R.K. Z pana życiorysu artystycznego wynika, że widz raczej panu wierzy. Przyznał pan kiedyś, że nie przepada za monodramem jako formą sceniczną, ale żadnej innej roli nie grał pan tyle razy.
J.S. Jako widz niezbyt lubię monodramy, to prawda. Prawda też, że "Kontrabasista" jest rzeczywiście rekordowy i pod względem liczby spektakli i lat grania. Do takich długoterminowych przedsięwzięć jestem zresztą przyzwyczajony. Mam za sobą kilkanaście lat grania w Starym Teatrze "Dziadów" Konrada Swinarskiego, dziesięć lat "Biesów" i tyle samo "Nocy listopadowej" Andrzeja Wajdy. W tej chwili prezentuję "Kontrabasistę" w szkole teatralnej. Podtrzymuje mnie na duchu fakt, że studenci szkoły przychodzą gremialnie na to przedstawienie, po dwa, trzy razy. Siadają na schodach, patrzą. I widzę, że wcale nie chcą się pośmiać, lecz podpatrzyć technikę. To mnie motywuje. Poza tym ludzie, jak ludzie - zawsze chcą cieszyć się tym, w czym rozpoznają cząstkę swego losu. Kilka dni temu dostałem propozycję z centrum teatralnego w Pontederze, włoskiego miasta, z którym przez ostatnie lata życia związany był twórczo Jerzy Grotowski. Centrum w Pontederze zaprasza artystów z nim związanych na jubileusz 25-lecia. Zaproponowałem im filmy. Wtedy oni stwierdzili, że woleliby "Kontrabasistę". I jak odmówićÉ
Rozmawiał Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita
11.03.2000
Jestem wzruszony i dumny
- Decydując się na objęcie patronatem tej imprezy, wiedziałem, że muszę tu być osobiście, bo tylko wtedy będzie to miało sens. Bardzo się cieszę, że życie teatralne w małych ośrodkach się rozwija. Kiedyś kręciło się to tylko w okolicach dużych teatrów - mówi JERZY STUHR, gość Polkowickich Dni Teatru.
«Rozmowa z Jerzym Stuhrem
Jest pan znanym, szalenie zapracowanym aktorem i profesorem, a jednak przyjął pan zaproszenie na Polkowickie Dni Teatru. Do tego został pan patronem honorowym imprezy. Dlaczego?
- Decydując się na objęcie patronatem tej imprezy, wiedziałem, że muszę tu być osobiście, bo tylko wtedy będzie to miało sens. Bardzo się cieszę, że życie teatralne w małych ośrodkach się rozwija. Kiedyś kręciło się to tylko w okolicach dużych teatrów. Teraz mapa teatralna się zmienia i to właśnie w małych miejscowościach odbywają się prestiżowe przeglądy czy festiwale. Do Polkowic jechałem z podwójną radością, bo podczas jednej imprezy mogę pokazać pracę moich studentów i sam stanąć przed widownią. To dla mnie wielkie prywatne święto. Przyznam, że często jeżdżę po Polsce. Gram tam, gdzie czeka na mnie publiczność. A wracając do Polkowic, to gdy rozmawiam z moimi znakomitymi kolegami, słyszę, jak mówią, że już tu byli albo... będą. Przeglądając tegoroczny program imprezy, znajduję znakomite nazwiska, takie jak Krystyna Feldman, Wojciech Pszoniak czy Magda Zawadzka. Jestem niezmiernie wzruszony i dumny, mogąc patronować im wszystkim.
Kiedy jest większa trema, w czasie występu pana uczniów czy podczas samodzielnej gry na scenie?
- To są inne rodzaje tremy. Gdy grają moi studenci, to jestem strasznie skupiony na nich, żeby zapamiętywać, co robią, by potem zwrócić im uwagę. Przecież oni za chwilę skończą szkołę, dlatego staram się udzielać im ostatnich lekcji. Natomiast gdy sam występuję na scenie, zwłaszcza w takim świecie teatru, jak tu w Polkowicach, to trema jest szalona.
Jakim jest pan profesorem?
- Starym (śmiech). Może jestem profesorem starej daty. Nas to bili po głowie, walili i znosiliśmy wszystko. To niestety taki zawód, wystawiony na upokorzenia i uwagi. Teraz młodzież jest wrażliwa, a tu trzeba być mocnym psychicznie i właśnie tego chcę ich nauczyć. Jestem bardzo krytyczny wobec uczniów. Pamiętam, miałem kiedyś takiego studenta, który powiedział mi: "Panie, jeszcze trzy uwagi od pana zniosę". Odpowiedziałem: "I co, zastrzeli mnie pan?".
Od kilku lat jest pan też rektorem PWST. Czy widać pana rękę w tej szkole?
- No, jestem już trzecią kadencję. Widzę zmianę i to sporą. Kiedy sam ją kończyłem, była zamknięta na nowości. Teraz stała się niemal placówką kulturalną. Wróciliśmy do starej, powojennej tradycji uczenia się tego zawodu. To jest potrzebne, bo młodzi ludzie mają tak małe możliwości uprawnia zawodu aktora teatralnego. To nie to samo co film. Pytam czasem mojego syna Maćka, ile razy w miesiącu grał. Mówi, że pięć. O rany Boskie, a ja 35! No i gdzie on ma tę kondycję zdobywać?
Jest pan tak surowym ojcem jak profesorem?
- Niestety tak. Syn ma pecha! Ale mówię mu, by nie narzekał, bo gdyby był inżynierem, czy cybernetykiem, to ja bym się wcale nie wtrącał. A jak wybrał ten zawód, to robię mu uwagi.
Zagrał pan w blisko 60 filmach. Trudniej grać w komedii czy w dramacie?
- Oczywiście, że w komedii! Trzeba znaleźć i narzucić odpowiedni rytm. To tak jak z opowiadaniem dowcipów. Jeden opowiada, wszyscy się śmieją, drugi opowiada ten sam żart - nikt się nie śmieje. Dlaczego? Bo zrobił to w innym rytmie, z innymi akcentami. W dramacie natomiast duży wpływ ma reżyser. Nie narzuca, ale wydobywa z aktora to, co trzeba.
Rola Maksia w kultowej "Seksmisji" nie wtłoczyła pana w ramki?
- Nie, to by mój świadomy wybór. Byłem wtedy zmęczony tematem kina moralnego niepokoju, które przecież reprezentowałem. Marzyłem o tym, żeby pobawić się w filmie. Miałem w sobie dużą erupcję komediowości, byłem kabareciarzem. I wyszło tak, że zapamiętały to pokolenia.
Dzięki panu najmłodsza część widowni pokochała osiołka z polskiej wersji "Smreka".
- Dzięki Bogu jest to już za mną. Choć chyba szykują trzecią część, a jestem związany z tą firmą umową. Nie powiem, by to, oprócz dużych pieniędzy, wniosło coś artystycznego do mojego życia. Fakt, dzięki "Shrekowi" ja i Zbyszek Zamachowski pojechaliśmy do Cannes. Amerykanie prawie nas na rękach nosili, bo w Polsce był najlepszy europejski wynik oglądalności. Dzięki czemu? Dzięki temu, że ktoś podłożył ten głos! (śmiech)
Może pan powiedzieć parę słów o swojej wnuczce?
- Z przyjemnością. Moja wnuczka Matylda ma pięć i pół roku, chodzi do bardzo dobrego przedszkola w Warszawie. W tym roku nauczyła się jeździć na nartach, co jest dla mnie pociechą, bo pochodzę z gór. Niestety mój syn zdradził Kraków i stał się warszawiakiem. Matylda natomiast dostała zaświadczenie, że ukończyła podstawowy kurs zjeżdżania. Co prawda jeszcze nie wie, czy jedzie na prawo czy na lewo. Krzyczymy: na las! - jedzie w lewo, na rzekę! - w prawo. Zaświadczenie mnie cieszy, tym bardziej że moje dzieci też pięknie jeżdżą na nartach. Wnuczka jest fajną dziewczynką, ze skłonnościami do nauk ścisłych. Nasze relacje są dość skomplikowane. Rzadko się widujemy, więc za każdym razem przechodzimy pewien rodzaj kwarantanny. Musi się oswoić z dziadziusiem, który za głośno mówi.
Dziękuję za rozmowę.
* * *
10 marca w auli Zespołu Szkół oficjalnie rozpoczęła się ósma edycja Polkowickich Dni Teatru. Gościem honorowym, który jest jednocześnie patronem imprezy, był Jerzy Stuhr, aktor i rektor Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego w Krakowie. W Polkowicach spędził dwa dni. W piątek spotkał się z młodzieżą, wieczorem otworzył przegląd, by tuż po nim towarzyszyć swoim studentom podczas spektaklu dyplomowego w sztuce "Wieczór Trzech Króli albo co chcecie" Williama Szekspira. 11 marca sam zagrał na scenie w reżyserowanym przez siebie "Kontrabasiście" Patricka Süskinda.»
"Komedia musi mieć rytm"
Grażyna Szyszka
Konkrety nr 11/15.03.
17-03-2006
Mistrzunio, uwielbiam Jerzego Stuhra