Maja Ostaszewska
Rap_fans
MAJA OSTASZEWSKA
Aktorka teatralna i filmowa. Urodziła się w 1972 roku.
Pochodzi z artystycznego miasta - Krakowa i artystycznego klanu rodzinnego - Ostaszewskich. Jej babcia była aktorką, dziadek - rzeźbiarzem i scenografem, ojciec jest muzykiem i założycielem awangardowej grupy "OSJAN", brat komponuje, siostry są plastyczkami. W 1996 roku ukończyła krakowską szkołę teatralną. Za swego mistrza i największego nauczyciela uważa Krystiana Lupę. Nie miała trudności z wyborem zawodu, chociaż do PWST przyjęto ją dopiero za drugim razem. Po niespełna pięciu latach od uzyskania dyplomu jest zaliczana do najciekawszych osobowości młodego pokolenia aktorskiego. Zjawiskowa, wyjątkowa, nieprzeciętna - takie określenia pojawiają się najczęściej w portretach młodej aktorki tworzonych przez dziennikarzy.
Błysnęła wyjątkowym talentem już w przedstawieniu dyplomowym, jakim był przygotowany przez Krystiana Lupę PŁATONOW Antoniego Czechowa (1996). Spektakl zrealizowano w dwóch wersjach, nazwanych "oliwkową" i "wiśniową". Ostaszewska wystąpiła w obu, wcielając się w dwie skrajnie różne postaci. Niezależną generałową Anną Wojnicew - kobietą szlachetną, wrażliwą i inteligentną była w PŁATONOWIE "wiśniowym", w "oliwkowym" zagrała Marię Grekow - kryjącą pod pozorami dumy i wyniosłości swoją nieśmiałość.
Ostaszewska ma szczęście do reżyserów i scen. Pracuje z Krystianem Lupą, Jerzym Jarockim, Jerzym Grzegorzewskim, Grzegorzem Jarzyną. Występuje na deskach Starego Teatru w Krakowie i Rozmaitości w Warszawie, gościła w warszawskich teatrach - Dramatycznym i Studio, obecnie jest aktorką sceny narodowej.
Warszawskim debiutem aktorki była chłopczyca Rozalinda w przedstawieniu Piotra Cieślaka JAK WAM SIĘ PODOBA Williama Shakespeare`a (1996). Dwie krańcowo odmienne postaci wykreowała w najgłośniejszych przedstawieniach ostatnich lat reżyserowanych przez Grzegorza Jarzynę w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Znakomite opinie zebrała jako Ellinor - demoniczna kobieta-modliszka z BZIKA TROPIKALNEGO według Stanisława Ignacego Witkiewicza (1997) oraz jako Aniela z MAGNETYZMU SERCA według Aleksandra Fredry (1999). O tej ostatniej pisano, że stanowi
"wcielenie nieśmiałości, niezdarności i cielęcości. Miotana uczuciami jak wichrem, dosłownie niemal fruwająca po scenie, jakby popychana słowami, muzyką, spojrzeniem, nie tracąc eteryczności uwodzi w końcu Gustawa tańcem i dzikim skokiem na plecy". (Joanna Targoń "Gazeta w Krakowie" nr 288 z 11-12-2000)
Kolejne role Ostaszewskiej pozwoliły poznać ją jako aktorkę o niezwykłej wrażliwości i oryginalności, łączącą uczuciowość ze zdolnością do twórczego myślenia, aktorkę konsekwentnie budującą swój wizerunek, nowoczesną i stylową zarazem. Niewiele spośród jej ról można pominąć jako mniej ważne czy mniej udane. Obok wewnętrznie rozedrganej Julii ze sztuki FERNANDO KRAPP NAPISAŁ DO MNIE TEN LIST Tankreda Dorsta (1998), obok tajemniczej Joanny z II wersji NOCY LISTOPADOWEJ Stanisława Wyspiańskiego (2000), obok wyciszonej, nakreślonej niezwykle subtelnymi środkami wyrazu Valerie z TAMY Conora McPhersona (1999), nie mniej istotne w aktorskiej biografii Ostaszewskiej są jej role telewizyjne - Maria z WOYZECKA Georga Buechnera (2000), Ruta z PRAWIEKU (1998) oraz Krysia ze SKARBU (2000) wg prozy Olgi Tokarczuk czy bohaterka BEZTLENOWCÓW Ingmara Villqista (2001).
Ostaszewska ma na swoim koncie niewiele ról filmowych, ale są to role wyraziste i krańcowo różne. Z jednej strony jest debiutancka Karolina w PRZYSTANI Jana Hryniaka (1997) - naiwna, prostolinijna, zagubiona w świecie dziewczyna z prowincjonalnego miasteczka, o której pisano, że "ujmuje szczerością, delikatną grą emocji" (Maciej Maniewski, "Kino" 3/1999).
Z drugiej tytułowa bohaterka filmu Łukasza Barczyka PATRZĘ NA CIEBIE MARYSIU (1999), o której sama aktorka powiedziała, że
"jest niczym nie wyróżniającą się dziewczyną, związaną z chłopakiem, przeżywającym kryzys wartości. Początkowo niby dziecinna, okazuje się ogromnie dojrzała w obliczu problemów, jakie stają się jej udziałem." ("Wiadomości Dnia" nr 193 z 19-08-1999).
Zagrała także siostrę Leonię w obrazie PRYMAS Teresy Kotlarczyk (2000) opowiadającym o latach uwięzienia Stefana Wyszyńskiego. Jako donosząca na prymasa zakonnica ukazała uwikłanie swej bohaterki w ludzkie słabości. Ostatnio w serialu Leszka Wosiewicza PRZEPROWADZKI (2001) dane jej było zagrać postać, której losy ukazywane na przestrzeni kilkudziesięciu lat pozwoliły aktorce dojrzewać - zmieniać się nie tylko fizycznie - na oczach widzów.
Ostaszewska imponuje precyzją i dojrzałością myślenia o zawodzie aktorskim.
"Jest taki moment w konstruowaniu postaci, - zwierza się - gdy pozwalam jej niejako wniknąć w moje życie. To czas, gdy chcę poczuć, jak ta postać się porusza, co lubi jeść, jakiej muzyki słucha. Muszę być tą postacią. Bardzo dużo o niej myślę, w domu piszę monologi wewnętrzne. Żyję nią przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy wreszcie ją 'uchwycę' - wracam do niej już tylko wtedy, gdy gram."("Pani" 5/2000)
"Maja Ostaszewska wciela się w swoje bohaterki bez reszty; wie o nich o wiele więcej, niż można pokazać na scenie czy ekranie, wierzy w ich prawdziwość, którą sama współtworzy, a przy tym wierzy w sens ich ukazywania - artystyczny i etyczny. Młode kobiety, które gra (którymi jest? których życiem żyje?), są niewygodne do oglądania - uwierają, irytują, sprawiają ból albo przykrość. Nie można zwyczajnie gapić się na nie, wnikają w widza, nie sposób się od nich opędzić. (...) Są niewygodne jak każda osoba osamotniona wewnętrznie, ale potrzebująca dopełnienia psychicznego i fizycznego przez drugą osobę - mężczyznę, kobietę, dziecko. I stale przypominają, że za wszystko trzeba płacić, na przykład za bycie razem - kompromisami, rozmaitymi rezygnacjami, wiecznym niezadowoleniem z siebie. Bo cokolwiek by człowiek zrobił, i tak oczekiwania bohaterek Ostaszewskiej, choć zwyczajne, są jednocześnie zbyt wielkie." (Jacek Tabęcki "Film" 4/2001)
Ważniejsze nagrody:
1996 - Grand Prix za role Anny Wojnicew i Marii Grekow w PŁATONOWIE Antoniego Czechowa w reżyserii Krystiana Lupy na 14. PRZEGLĄDZIE SPEKTAKLI DYPLOMOWYCH SZKÓŁ TEATRALNYCH w Łodzi
1997 - wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders w spektaklu BZIK TROPIKALNY według Stanisława Ignacego Witkiewicza w reżyserii Grzegorza Jarzyny na 12. >>> OPOLSKICH KONFRONTACJACH TEATRALNYCH
1998 - nagroda jury za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w filmie PRZYSTAŃ Jana Hryniaka na 23. FESTIWALU POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH w Gdańsku
1998 - nagroda dla najlepszej młodej aktorki za rolę w PRZYSTANI na 3. WROCŁAWSKIM FESTIWALU FILMOWYM
2000 - nagrody aktorskie za rolę Anieli w MAGNETYZMIE SERCA według Aleksandra Fredry w reżyserii Grzegorza Jarzyny na 25. >>> OPOLSKICH KONFRONTACJACH TEATRALNYCH oraz na 40. >>> KALISKICH SPOTKANIACH TEATRALNYCH
2000 - nagroda za najlepsze role kobiece w filmach PATRZĘ NA CIEBIE, MARYSIU Łukasza Barczyka oraz PRYMAS Teresy Kotlarczyk na 25. FESTIWALU POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH
2000 - Feliks Warszawski za rolę Valerie w spektaklu TAMA Conora McPhersona w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej w Teatrze Studio w Warszawie
2001 - Paszport "Polityki" za "nowoczesne i wrażliwe aktorstwo"
2001 - Złota Kaczka - nagroda czytelników miesięcznika "Film"
Zapraszam na forum NDiNZ do tematu o Meg
http://www.seriale.pl/for...opic.php?t=9120
Bardzo uwielbiam ją.
Ma w sobie coś magicznego co przyciąga mój wzrok.
Jest taka niebanalna
Ja tez ją baaardzo lubię
Właśnie za to, że jest taka oryginalna, inna niż wszyscy
Ostatnio jak zagrała w "Powrocie Józefa", że Stuhrem to ją pokochałam
Tak pięknie tam śpiewała...
Zgadzam się. Ma w sobie coś orientalnego I ta nieszablonowa uroda. osobiście nie śledzę jej filmografii, ale nieźle gra. Oby więcej takich aktorek.
Widzieliście
Ostatnio jak zagrała w "Powrocie Józefa", że Stuhrem to ją pokochałam
Tak pięknie tam śpiewała...
Ja "Żywotu Józefa" w całości nie widziałam
Ale byłam kiedyś w teatrze na sztuce z Mają i tam też cudnie śpiewała
Bardzo fajnie zagrała w "Patrzę na Ciebie Marysiu" no i oczywiście świetna jest jako Meg W NDiNZ
Wspaniała aktorka. Utalentowana i bardzo ładna, świetnie gra Meg w NDiNZ oraz w innych filmach. Szczególnie podobała mi się w sztuce teatralnej pt."Krum"- była boska :*
bardzo ja lubie jest swietna aktorka fajnie gra w NDiNZ
Świetna dziewczyna i aktorka! Wiele gniotów (także reklamę!) ogląda się bez żalu tylko dla Niej! Szkoda że tak mało grywa w Krakowie.
Zawód:aktorka
Wszystko, co łączy się ze sztuką, było mi bliskie od dzieciństwa. Ale nigdy rodzice nie ingerowali w moje zainteresowania - ani ich nie podsycali, ani nie przestrzegali.
- Iwona Cegiełkówna: Pamiętasz swoje pierwsze wrażenie związane z kinem?
- Maja Ostaszewska: Do kina zabierali mnie rodzice. Byłam emocjonalnym dzieckiem - wiele filmów mnie wzruszało i poruszało. Z tego okresu najbardziej zapadły mi w pamięć "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" i "ET". Miałam poczucie, które pewnie towarzyszy wszystkim dzieciom - że to, co widzę na ekranie, dzieje się naprawdę. Wierzyłam we wszystkie możliwe istoty pozaziemskie: elfy, duchy, wilkołaki, ufoludki. I wtedy pojawił się zalążek marzenia, żeby też na chwilę stać się kimś innym i podróżować po nieznanych rzeczywistościach.
- Bycie aktorką kojarzyło ci się wówczas z filmem czy z teatrem, do którego też na pewno chodziłaś z rodzicami?
- Wtedy nie rozgraniczałam tych dwóch światów. Później, w czasach licealnych, gdy decyzja o zawodzie stawała się coraz bardziej realna, myślałam wyłącznie o teatrze. To był moment wielkiej fascynacji sceną - niemal każde wolne popołudnie spędza-łam w Starym Teatrze w Krakowie. Fascynowały mnie spektakle Kantora, Krystiana Lupy, Andrzeja Wajdy. Jako aktorka odkryłam kino na pierwszym roku studiów, po epizodzie w "Liście Schindlera". Chociaż byłam tylko studentką poczułam, że to zupełnie inny rodzaj pracy. Prawdziwym moim debiutem filmowym była "Przystań" Jana Hryniaka. Od tej pory wiedziałam, że bardzo chciałabym pracować również w kinie.
- Dorastałaś w specyficznym, bo artystycznym środowisku. Sama też wybrałaś artystyczny zawód. Czujesz, że miałaś łatwiejszy start?
- Nie można powiedzieć, że miejsce urodzenia nie ma żadnego wpływu na wybór drogi życiowej. Jeśli ktoś dorastał w małym miasteczku, gdzie nie ma teatru, dużo trudniej jest mu się zakochać w teatrze. Miałam więc szczęście, że od bardzo wczesnych lat rodzice zabierali mnie do kina, teatru, na koncerty jazzowe czy do filharmonii. Mój dziadek był rzeźbiarzem, babka aktorką, ojciec muzykiem. Przez dom zawsze przewijało się mnóstwo artystów. Wszystko, co łączy się ze sztuką, było mi bliskie od dzieciństwa. Ale nigdy rodzice nie ingerowali w moje zainteresowania - ani ich nie podsycali, ani nie przestrzegali.
- Wspomniałaś o Krystianie Lupie. Te młodzieńcze autorytety pozostają niezmienne?
- Czas studiów, kiedy kształtujemy się jako aktorzy, jest niezwykle ważny i delikatny. Na profesorach spoczywa duża odpowiedzialność za młodych, dojrzewających do zawodu ludzi. Gdy stawiałam pierwsze kroki w teatrze, najcenniejszymi spotkaniami były te z Krystianem Lupą i Janem Peszkiem. Lupa nauczył mnie szczególnego, głębokiego podejścia do pracy nad rolą, samodzielności, odwagi i wyłamywania się ze stereotypowych form, w które w szkole ciągle się nas wciska. Choć oczywiście trzeba znać klasykę, żeby umieć od niej odchodzić. Peszek to drugi wybitny pedagog, którego miałam szczęście spotkać. Uczył nas - jak sam to określał - "muzykalności" na scenie: świadomości rytmu, partnera, przestrzeni, elastyczności. Potem pracowałam - w teatrze i w kinie - z wieloma wybitnymi reżyserami i każde takie spotkanie jest lekcją.- Dziś w teatrze używa się zupełnie innych środków wyrazu niż jeszcze kilkanaście lat temu. Brutalny realizm zdaje się zacierać granice między światem teatru i kina.
- To są wciąż dwa odrębne światy. W kinie amator może wypaść wiarygodnie, ale w teatrze raczej nie da sobie rady. Tu potrzebny jest dobry warsztat, choćby po to, by widownia usłyszała wypowiadaną kwestię. Trzeba być na tyle wyrazistym, by skomunikować się z człowiekiem w ostatnim rzędzie. Chociaż rzeczywiście, aktorstwo się zmienia i jest dziś trochę inaczej pojmowane. Mówi się o tzw. aktorstwie "transowym": dopuszczamy do głosu to, co podświadome, niekontrolowane, bardziej jesteśmy niż "gramy". Ale czy to coś nowego? W sztuce zataczamy koła, wszystko już było.
- A kino nie ma wpływu na zmiany w traktowaniu aktorstwa?
- Rzeczywistość, który nas otacza, nie może nie mieć wpływu również na aktorstwo. Zmienia się język, jakim komunikujemy się na co dzień, i przekłada się to na sztukę. Już od pewnego czasu reżyserzy teatralni wykorzystują w spektaklach rozmaite filmowe środki.
- Masową wyobraźnią rządzą dziś głównie telewizja i reklamy. Zgadzasz się z poglądem, że w rezultacie nastąpiła komercjalizacja zawodu aktora?
- Nie można generalizować, choć istnieją dziś liczne pokusy. Ale zawsze były. Nawet gdy idziemy na kompromisy ważne, z jaką to czynimy motywacją. Jeśli cały czas pracujemy nad sobą, to nie ma niebezpieczeństwa, że rozmienimy się na drobne w reklamie. Nie sądzę, by współczesne aktorstwo jakoś skarlało. Choć aktorem jest teraz często nazywany amator, który szybko staje się postacią medialną dzięki udziałowi w serialu telewizyjnym. Ale co to ma wspólnego z prawdziwym aktorstwem?
- Sama byłaś krytykowana za udział w serialu i reklamie. Nie irytuje cię, że wciąż musisz się z tego tłumaczyć?
- Muszę się liczyć z takimi reakcjami, choć jasne, że mnie nie cieszą. Nie wstydzę się jednak żadnej z tych decyzji i biorę za nie pełną odpowiedzialność. Niewiele się dzieje w naszym kraju, więc pisze się o tym, że ktoś jest be, bo wystąpił w reklamie. Jesteśmy społeczeństwem, któremu generalnie łatwiej przychodzi ganienie niż chwalenie. A gdy kogoś najpierw wyniesie się na piedestał, to szybko przychodzi moment, kiedy z takim samym zapałem bije się go po głowie.- Dlatego ostatnio tak rzadko pojawiasz się przed kamerą mimo prawdziwego deszczu wyróżnień?
- Pierwsze nagrody - Grand Prix za szkolny dyplom i nagroda w Gdyni za "Przystań" - dużo dla mnie znaczyły. Przestałam być postacią anonimową. Szybko pojawiły się propozycje następnych ról. Po zagraniu w "Patrzę na ciebie Marysiu" i "Prymasie" dostałam wiele kolejnych nagród. Każde wyróżnienie to prestiż, szczęście i sygnał, że jako aktorka jestem komunikatywna. Ale, jak wiadomo, w Polsce nie ma skutecznego systemu promocji aktora. Do "laureata" nie trafia dziesięć fantastycznych scenariuszy, między którymi może przebierać. A tylko kolejnymi rolami możemy udowodnić słuszność nagrody. W przeciwnym razie, poza niewątpliwą satysfakcją, niewiele z tego wynika. Teraz nagrody i wyróżnienia, które dostałam, nie przekładają się już na moją pracę - pojawia się coraz mniej ciekawych propozycji, zwłaszcza filmowych.
- A może po prostu za bardzo kaprysisz?
- Nie zadzieram nosa. Wielokrotnie szłam na kompromisy, choć trzeba też umieć mówić nie, jeśli coś jest kompletnie nie dla nas. Ale - nie ma się co oszukiwać - tych propozycji jest naprawdę mało. Przez ostatnie dwa lata miałam wziąć udział w czterech fantastycznych projektach (m.in. "Balladynie" Trelińskiego), które padły. To cenna lekcja pokory. Zdarzyło mi się parokrotnie odmówić roli, jeśli uważałam, że nie znajduję nic dla siebie w scenariuszu albo nie dogadam się z reżyserem. Poza tym co roku pojawiają się nowe twarze... Spełniam się w teatrze, pracuję w telewizji, więc nie mam poczucia, że stoję w miejscu. Choć marzę, by zanurzyć się w końcu w jakąś większą fabułę.
- Z perspektywy czasu: to teatr dał ci większą satysfakcję?
- Tu zagrałam więcej różnorodnych ról. Uczestniczyłam w projektach niejednorodnych stylistycznie. Ale trudno powiedzieć, które medium daje mi więcej jako aktorce. Najważniejsze są momenty, kiedy czuję, że jakoś przekroczyłam siebie, dotknęłam czegoś nowego, coś się spełniło. Mogą się zdarzyć i w teatrze, i w kinie.
- Zagrałaś bardzo różne postaci: od eterycznej Karoliny z "Przystani" do niejednoznacznej zakonnicy z "Prymasa". Ale wszystkie, nawet te pozornie bezwolne, mają w sobie jakąś charyzmę.
- Pewnie wynika to po części z moich predyspozycji i z tego jak postrzegają mnie reżyserzy. Ale rzeczywiście wszystkie te postaci mają wyrazisty własny świat, są jakoś wewnętrznie złamane, niejednoznaczne. Dla aktora takie role są naprawdę najciekawsze do zagrania.- A co było najtrudniejsze?
- Najtrudniej było w "Przemianach". Mimo że dla buddystki wychowanej w buddyjskiej rodzinie najtrudniejsza powinna być rola zakonnicy: wejście w kompletnie inny świat. Miałam jednak dużo czasu na przygotowanie tej roli i oswojenie się z nią. Natomiast "Przemiany" to rzucenie się na głęboką wodę: pracowaliśmy w szybkim tempie, kręcąc jedna po drugiej bardzo trudne emocjonalnie sceny. Postać Marty, choć pozornie mogłaby być mi bliska, jest - jak cała ta filmowa historia - bardzo dwuznaczna. Zbudowanie jej tak, żeby racja była po jej stronie, było trudne. Już czytając scenariusz nie zgadzałam się z nią, a uważam, że aktor musi zaakceptować, a nie oceniać postać. Dużo scen kręciliśmy w jednym ujęciu i robiliśmy po wiele dubli. Trudno było więc utrzymać w ryzach to wewnętrzne rozedrganie i nie popaść w rodzaj histerii. To było naprawdę wyczerpujące zadanie, choć z drugiej strony - jedno z cudowniejszych doświadczeń. Wszyscy mieliśmy poczucie wspólnoty - czuliśmy, że razem wykonujemy ten skok spadochronowy.
- Takie poczucie wspólnoty jest ci bardzo potrzebne?
- Czasem alienuję się od grupy, gdy szukam skupienia. Często wchodzę w dyskusję. Ale z drugiej strony poczucie, że to, co robimy, jest wspólne i dla nas ważne, jest bardzo potrzebne. Dodaje odwagi. W "Przemianach" mieliśmy wrażenie, że jesteśmy drużyną. To wielka zasługa reżysera Łukasza Barczyka. Po takim doświadczeniu, nawet jeśli widz czy krytyk tego nie doceni, czuje się, że uczestniczyło się w czymś, co dla nas było istotne.
- Przygotowanie do roli to zawsze taki żmudny proces?
- Jest różnie. Wszystko zależy od roli i tego, czego ona wymaga. Uważam, że trzeba zrobić maksimum. Żadna rola nie wymagała ode mnie takiej fizycznej transformacji jak od Roberta De Niro we "Wściekłym byku" czy Charlize Theron w "Monster". Ale np. do roli w "Prymasie" też trzeba było się solidnie przygotować. Miałam wiele spotkań z siostrami zakonnymi, poprosiłam dużo wcześniej o habit, żeby się z nim oswoić. Zawsze precyzyjnie buduję cały "background" postaci. Ważne jest poszukiwanie wszystkiego, co wiąże się z jej zewnętrznością: sposobem poruszania, mówienia. Charakteryzacja może bardzo pomóc, ale ta przemiana nie może być powierzchowna. Ta najistotniejsza odbywa się wewnątrz nas. To długi proces. Jestem typem aktora-obserwatora: podpatruję ludzi, oglądam stare zdjęcia, filmy, słucham muzyki. Z tego wszystkiego potem czerpię. Marzę o roli, która wymagałaby ode mnie kompletnej metamorfozy.
- Grając starzejącą się Celinę w "Przeprowadzkach" nie bałaś się oszpecenia. Nie peszy cię nagość czy epizodyczny wymiar roli. Co cię zniechęca do filmowego projektu?
- Nigdy nie zgodziłabym się na skrzywdzenie na planie zwierzęcia, co często zdarza się w kinie. Na pewno nie wzięłabym udziału w projekcie, który miałby zły wpływ na psychikę dziecka. Trzeba też chronić własną intymność, co każdy pojmuje indywidualnie. Godzę się na sceny erotyczne, ale to, co zrobił von Trier w "i***", to dla mnie pornografia. Gram epizody, jeśli są wyraziste i ciekawe. Tak jak postać z "Egoistów" Mariusza Trelińskiego. Czasem gram - nie ukrywam - po prostu po to, żeby zarobić pieniądze. Ale jeżeli jakiś filmowy projekt byłby wyraźnie sprzeczny z moimi przekonaniami, to nie wzięłabym w nim udziału. W filmie popierającym rasizm, antysemityzm czy homofobię na pewno bym nie zagrała.
- Otwarcie mówisz o swoich przekonaniach, bierzesz udział w rozmaitych kampaniach społecznych...
- Najlepsze, co można zrobić ze swoją tzw. popularnością, to udział w takich kampaniach. Często osoby znane i lubiane mają większą siłę oddziaływania na społeczeństwo niż najlepiej przygotowani specjaliści. Wykorzystywanie medialności do pozytywnych społecznych działań traktuję jako swój obowiązek.
- Mija 10 lat od twojego debiutu. W jakim momencie życia teraz jesteś?
- Ciągle jestem w drodze. Czuję się spełniona, ale wciąż się rozwijam, poszukuję. Mam nadzieję, że najciekawsze przede mną. Kiedyś priorytetem był dla mnie zawód, teraz - to, jakim jestem człowiekiem. Mam dużo mniej radykalne podejście do kompromisów niż na początku zawodowej drogi. Problemem, który często mają aktorzy, jest nabzdyczanie się na samych siebie. Obserwuję to bardzo często. A korona z głowy nam nie spadnie, gdy zamiast wiodącej roli zagramy czasem kelnerkę z tacą. Trzeba walczyć o własną normalność. Zwłaszcza gdy zaczyna się być zauważanym i docenianym. A poza tym nie ma co narzekać, bo ciągle kocham ten zawód, a kiedy jest ciężko, przypominam sobie, że nikt nie kazał mi być aktorką.
dzieki za wywiad Maja to swietna aktorka
Maja Ostaszewska
Oddać emocje
Rozmowa z aktorką TR Warszawa Mają Ostaszewską
W poniedziałek, 12 grudnia, po 10 latach przerwy, przyznano nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego dla najbardziej obiecującego polskiego aktora. Otrzymał ją Marcin Dorociński ("PitBull"), a publiczność wytypowała Borysa Szyca ("Symetria"). Jedyną nagrodzoną aktorką została Maja Ostaszewska., doceniona za rolę w filmie Łukasza Barczyka "Przemiany". Aktorka otrzymała wyróżnienie miesięcznika "Kino", a nam opowiedziała o trudnościach aktorskiego fachu.
- Jestem bardzo szczęśliwa, czuję się wyróżniona. Redakcja miesięcznika "Kino" to są ludzie, których ogromnie cenię To są prawdziwi znawcy kina, profesjonaliści . Tym milej jest mi od nich odebrać nagrodę i cieszę się, że mieli ochotę mnie właśnie wyróżnić - powiedziała Maja Ostaszewska.
Aktorka opowiedziała również o pracy nad filmem"Przemiany", za rolę w którym została wyróżniona.
- To była rzeczywiście dla mnie ważna i zarazem trudna rola. Z jednej strony bardzo taka naturalistyczna, z drugiej bliska mnie samej . Jednak nie było mi łatwo, ponieważ nie do końca - po przeczytaniu scenariusza - akceptowałam postawy bohaterki , nie do końca zgadzałam się z tym, co się tam dzieje - Ostaszewska powiedziała portalowi INTERIA.PL
- Musiałam z nią współodczuwać , musiałam ją zrozumieć, żeby być wiarygodną, żeby walczyć o to, o co ona walczy. Więc nie było to dla mnie takie proste - dodała aktorka.
Film Łukasza Barczyka zawiera jedną z najbardziej odważnych scen seksualnych w historii polskiego kina, w której Ostaszewska wystąpiła u boku Jacka Poniedziałka.
- W "Przemiany" było bardzo dużo emocjonalnych scen, ale staraliśmy się, żeby nie przekroczyć takie niesmacznej granicy histerii . A w sytuacji bardzo silnego rozedrgania bardzo silne trzymanie się w ryzach jest czymś takim bardzo szczególnym - zwłaszcza kiedy chce się bardzo głęboko i prawdziwie oddawać te emocje - dodała Maja Ostaszewska.
Na pytanie, co jest najtrudniejsze w zawodzie aktora, Maja Ostaszewska odpowiedziała, że sam zawód jest bardzo trudny.
- Jeśli ktoś myśli, że z każdym kolejnym rokiem odpadają nam jakieś stresy czy niepokoje - to się myli. One się owszem zmieniają, ale zawsze nam towarzyszą . Jeśli pracujemy bardzo dużo denerwujemy się, że będziemy się powtarzać. Z kolei nie chcąc się powtarzać, będziemy na siłę probowali być inni gubiąc to, co najistotniejsze - powiedziała nam aktorka.
- Nie da się uciec od samego siebie. Nie wiem co jest dla mnie najtrudniejsze - chyba tak naprawdę to jest to trudny zawód, ale jest też piękny . Muszę przyznać, że role im są bardziej trudne, tym są bardziej fascynujące - więc w gruncie rzeczy życzę sobie trudnych ról - podsumowała laureatka.
Interia.pl
17 grudnia 2005
***
Maja Ostaszewska
Ciało jest kostiumem
Z Mają Ostaszewską rozmawiają Iza Natasza Czapska i Jolanta Gajda-Zadworna
Pani ostatnia jak dotychczas filmowa bohaterka - Marta z "Przemian" Łukasza Barczyka - jest upokarzana i zdradzana, ale sama też zdradza i rani. Łatwo było zaakceptować tę postać?
Musiałam zrozumieć jej motywację i sposób zachowania. To zawsze jest ważne i interesujące doświadczenie - zarówno dla mnie jako aktorki, jak i człowieka. To tak, jakbym poznała swoją bohaterkę w życiu prywatnym i próbowała ją zrozumieć. Nie oceniać, ale współodczuwać, walczyć o jej szczęście tak, jak ona by walczyła, gdyby była realną postacią. Takie niejednoznaczne role, w których w trakcie trwania filmu następuje przemiana postaci, są najciekawsze. Dają wiele także prywatnie. Pozwalają się sporo nauczyć. Dowiedzieć, jak mogłabym zareagować w podobnej sytuacji, jakie przyjęłabym postawy.
W "Przemianach" pojawia się jedna z odważniejszych scen miłosnych, jakie powstały w polskim kinie. Nim jednak do niej dochodzi, widzimy przejmujący wstęp - nagą dziewczynę, porażająco samotną i bezbronną.
To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie. O wiele łatwiej gra się przy pozytywnych emocjach. Tak było w scenie seksualnego spełnienia bohaterów - ujawniła się w nim nie tylko namiętność, ale także radość, wyzwolenie, miłość. Kiedy to graliśmy, wszyscy na planie odczuli rodzaj euforii. Inaczej było z ujęciami otwierającymi film. Miałam je zagrać już w pierwszym dniu zdjęciowym. To był skok na głęboką wodę. Bohaterka - gdy ją poznajemy - jest bardzo nieszczęśliwa, bezradna. Jej nagość jest obnażeniem. Nie ma w nim erotycznego estetyzmu. Takie sceny przynoszą aktorowi psychiczny dyskomfort, ale są potrzebne - bardzo dużo mówią o postaci, sytuacji, w jakiej znalazła się bohaterka.
Nagość przed kamerą różni się od scenicznej. W teatrze obserwują Panią nie tylko członkowie ekipy, przyjaciele, ale przede wszystkim widzowie, jak w "Stosunkach Klary".
To jest trudne, zwłaszcza gdy człowiek zaczyna dopiero pracować w zawodzie. Oczywiście, każdy sam decyduje, czy się rozbierze na scenie, czy nie, ale myślę, że w dzisiejszych czasach, kiedy opowiadamy w teatrze współczesne historie, nagość jest wręcz konieczna. Dla aktora ciało jest kostiumem. Ważne tylko, by wykorzystywać je wtedy, gdy naprawdę jest niezbędne. W przypadku "Przemian" i "Stosunków Klary" - oba te tytuły są mi niezwykle bliskie i biorę za nie pełną odpowiedzialność - nagość odgrywała znaczącą rolę. Nie była pustym chwytem, który miał przyciągnąć widza. Gdyby tak nie było, pewnie nie umiałabym zagrać, czułabym się zażenowana.
Czy dlatego odrzuca Pani propozycje rozbieranych sesji w męskich pismach?
Mam dość feministyczne poglądy. Uważam, że chodząc na takie sesje, same z siebie robimy produkt. Startujemy w kategorii, która czekoladka jest lepiej opakowana. W chwili, kiedy nagość jest najlepszym rozwiązaniem dla sceny, staram się nie zastanawiać, że jestem naga. Czasami wręcz o tym zapominam. O wiele istotniejsze są emocje, których w danej chwili doświadcza bohater, prawda sytuacji.
Na ile w takich scenach ważny jest partner - aktor, z którym Pani gra?
Z Jackiem Poniedziałkiem mamy cudowny kontakt, przyjaźnimy się. Po "Przemianach" i "Stosunkach Klary" staliśmy się parą, jak tancerze. Ci ludzie też są bardzo blisko, razem odczuwają napięcie, zmęczenie, pocą się. W chwili tańca tworzą jedność. Kiedy zaczynamy z Jackiem grać, zapominam, co się dzieje prywatnie.
W jakim stopniu decyzja o zagraniu odważnej sceny zależy od tego, kto reżyseruje, czy jest to osoba Pani bliska?
Myślę, że wszyscy aktorzy zgodziliby się, że poczucie bezpieczeństwa, zaufanie do reżysera eliminuje całą masę stresów, kompleksów, niepokoju. To wspaniale mieć pewność, że twórca panuje nad całością, że nie zostaniemy wykorzystani. Ale oczywiście nie zawsze będę pracowała z osobami tak sobie bliskimi jak Krystian Lupa, którego znam z czasów, kiedy byłam nastolatką, czy Łukasz Barczyk, z którym jestem od kilku lat i wiele razem pracowaliśmy.
Należy Pani do aktorów, którzy budują rolę, wchodząc w nią. To dosyć kosztowny sposób pracy.
Z jednej strony jest rzeczywiście kosztowny, z drugiej bardzo wiele daje. Cały czas pozwala doświadczać czegoś nowego - nie tylko przyjmujemy na siebie problemy bohaterów, ale przeżywając je, często oczyszczamy się. Dotknięcie bólu scenicznej Klary czy filmowej Marty może się stać rodzajem terapii, choć wejście w ich świat nie jest ani proste, ani bezbolesne. Należę do aktorów, którzy uważają, że lepiej "być" niż "grać". Oczywiście z pełnym profesjonalizmem. Nie uznaję zatracenia się w roli, amoku. Nawet jeśli wypuszczam się w rodzaj transu - wyraźnie podkreślając umowność tego sformułowania - to też jest to kontrolowane, poparte techniką, warsztatem. Również wychodzenia z emocji.
Czy w rozładowaniu scenicznego i filmowego napięcia pomagają Pani medytacje?
Buddyzm jest jedną z najważniejszych rzeczy w moim życiu i bardzo mi pomaga także w tej sferze życia. Oczywiście nie praktykuję go, żeby sobie lepiej radzić z aktorstwem, ale ponieważ w medytacjach, którym się oddaję, pracujemy m.in. z wewnętrznym kanałem energetycznym, a religia ta daje dystans do własnych emocji, to rzeczywiście okazuje się to bardzo pomocne. Gdyby nie buddyzm, pewnie musiałbym sobie szukać innej techniki, metody na rozpuszczanie napięć, stresów.
Na ile w radzeniu sobie z napięciem pomogła Pani "balkonowa" lekcja Krystiana Lupy?
To było sto lat temu. Krystian był częstym gościem moich rodziców, jak wielu znakomitych artystów, których miałam szczęście obserwować - ale był też reżyserem, którego podziwiałam. Jego spektakl "Bracia Karamazow" oglądałam wiele razy. Jako osobie bardzo nieśmiałej nie przyszłoby mi do głowy, żeby szukać u takiego mistrza potwierdzenia moich planów. A jednocześnie w sposób straceńczy podchodziłam do pomysłu, aby zostać aktorką. Do szkoły teatralnej przygotowywałam się sama. Nie pamiętam, kto zainicjował nasze spotkanie, w każdym razie któregoś dnia zjawiłam się u Krystiana, czując paraliżujący stres. Dostałam wtedy pierwszą lekcję. Pamiętam ją doskonale, chociaż potem miałam z Krystianem Lupą wiele zajęć w szkole, wystąpiłam w dwóch jego spektaklach, zrobiłam u niego dyplom. To był pierwszy krok - rada, by nie dopuszczać do skumulowania napięcia. Najgorszą rzeczą jest udawanie, że się nie boimy. Jeśli chowa się tremę, w chwili wyjścia na scenę, wyłazi ona w dwójnasób. Trzeba ją więc rozładować wcześniej. Krystian poradził mi, żebym wyszła na balkon i wyrzuciła z siebie swój strach. Wyszłam, zaczęłam tupać i krzyczeć i nagle zobaczyłam na balkonie obok zastygłego w zdziwieniu sąsiada. Jego mina uświadomiła mi cała absurdalność sytuacji i tak mnie rozbawiła, że po stresie nie zostało śladu. Mogłam spokojnie wrócić i zagrać.
Czy czuje się Pani zrozumiana jako aktorka?
Uprawiając ten zawód, trzeba przyjąć do wiadomości, że ciągle podlegamy ocenom. Rola, która dla mnie jest bardzo ważna; spektakl, który uznaję za wyjątkowy, wcale nie musi mieć rewelacyjnych recenzji. Produkcje, które nie są miłe łatwe i przyjemne - zarówno sceniczne, jak i filmowe - częściej podlegają skrajnym ocenom. Tak było ze "Stosunkami Klary". Tak jest z "Przemianami", które miały nieprawdopodobne przyjęcie na niedawnym festiwalu w Turynie - dostaliśmy owacje i najwięcej nagród - a w Polsce obok recenzji entuzjastycznych zebrały opinie szalenie krytyczne. Trzeba liczyć się z możliwością takiego odbioru, co nie znaczy, że nie bywa to bolesne.
Wróciła Pani do teatru Rozmaitości, nie najłatwiejszej warszawskiej sceny. Jak się Pani na niej czuje?
Fantastycznie. Miałam chwilę przerwy - przez jeden sezon grałam w Teatrze Narodowym, ale w Rozmaitościach jestem od początku, czyli od "Bzika tropikalnego". Grzegorz Jarzyna ściągnął wiele bardzo silnych osobowości. Cały czas w zespole iskrzy, ale uważam to za plus. We wszystkich spektaklach, w których grałam, czuję się doskonale - zarówno w "Stosunkach Klary", jak i "Magnetyzmie serca". Odpowiada mi ten typ relacji i zawodowego napięcia. Podobne emocje mają sens, tak jak niektóre rozbierane sceny. Nie niszczą, lecz budują magnetyczne stosunki w zespole, a także między aktorami a widzami.
Rozmawiały
Iza Natasza Czapska
i Jolanta Gajda-Zadworna
Życie Warszawy
12 stycznia 2004
***
Maja Ostaszewska
Krystian Lupa jest dla mnie mistrzem
Rozmowa z Mają Ostaszewską, grającą główną rolę w "Stosunkach Klary" w reż. Krystiana Lupy
Spektakl 8 października o godz. 21 na Scenie na Świebodzkim
Dziś w ramach trwającego od poniedziałku we Wrocławiu Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego "Dialog-Wrocław" na Scenie na Świebodzkim zobaczymy "Stosunki Klary" warszawskiego Teatru Rozmaitości na podstawie Dei Loher w reż. Krystiana Lupy. W spektaklu, którego treść znamy z przedstawienia "Przypadek Klary" wrocławskiego Teatru Polskiego (w reż. Pawła Miskiewicza), główną rolę gra Maja Ostaszewska.
Małgorzata Matuszewska: Czy Pani Klara to obraz współczesnej młodej kobiety?
Maja Ostaszewska: Kobiety są bardzo różne. Ja na przykład jestem jej przeciwieństwem. To, co robię ze swoim życiem, jest pozbawione autodestrukcji. Ale dziś wiele młodych osób czuje, że się pogubiło. Jest taka silna presja społeczna: musimy być piękni, młodzi i świetni w pracy. Ludzie nie idą duchową ścieżką.
Czy przygotowując się do roli szukającej pracy Klary, rozmawiała Pani z bezrobotnymi?
- Nie. Dziś to jest tak znany i powszechny problem, że nie trzeba szukać kogoś zdegradowanego i żyjącego poza nawiasem społeczeństwa. Bardzo wielu moich kolegów nie ma pracy, próbuje różnych zawodów. Wśród bliskich mi osób są niepracujący.
Mówi się, że kto pracował z Krystianem Lupą, nie chce już pracować z innymi reżyserami. A Pani?
- Bardzo chcę! Krystian Lupa jest dla mnie mistrzem, od niego nauczyłam się najwięcej o teatrze i nauczyłam się w ogóle samodzielnego myślenia. Granie Klary w jego spektaklu to dla mnie powrót do korzeni. Wciąż dowiaduję się czegoś nowego o sobie jako aktorce i o człowieku we mnie.
not. mis
Gazeta Wyborcza Wrocław
8 października 2003
***
Maja Ostaszewska
Nie lubię aktorskich odlotów
Czy ciężar samotności, braku miłości, pracy, akceptacji, który przytłacza graną przez panią Klarę w najnowszym spektaklu Krystiana Lupy w Rozmaitościach, pozwala spokojnie zdjąć kostium i pójść po spektaklu do klubu, kawiarni? Czy aktor może być aż tak profesjonalny, że aż nieczuły na cierpienia granej przez siebie postaci?
Klara rzeczywiście dużo mnie kosztuje. Wysysa ze mnie siły. Po spektaklu czuję się jak trup. Potrzebuję dobrej chwili, żeby się otrząsnąć, wziąć w garść i wrócić do rzeczywistości. Na razie temu zmęczeniu towarzyszy dodatkowy stres spowodowany świeżością spektaklu. Jesteśmy chwilę po premierze, przedstawienie jeszcze się nie dotarło. Potrzebuję kilku dni na powrót do świata Klary, żeby znowu zacząć ją grać. Kiedy przed majowym wznowieniem przyjaciele namawiali mnie na dłuższy wyjazd za miasto, odmówiłam.
A jak broni się pani przed bardzo przekonującą wizją beznadziejności, jaką roztacza przed nami Dea Loher, autorka "Stosunków Klary", bo przecież trudno nie traktować jej obserwacji poważnie?
Ciągle silniejsza jest moja wiara w życie niż utożsamienie ze światopoglądem postaci, które gram. Ale żeby mieć prawo mówić o problemach ludzi, których gram, muszę choćby w wyobraźni powędrować w ich rejony.
To bywa niebezpieczne?
To etap pracy, w którym poznaję emocje moich bohaterów, w przypadku Klary - depresji i siły autodestrukcyjnej. To moment dla mnie trudny, który może źle wpływać na samopoczucie. Pracując nad rolą Klary, odczuwałam autentyczny stres i smutek. Miałam kłopoty ze snem. Jednak jeśli chcę być wiarygodna w moich rolach, jeśli daję sobie prawo do wypowiadania się na temat ludzkiego cierpienia, nie mogę sobie pozwolić na chłodny dystans. Choć nie lubię też niekontrolowanych aktorskich odlotów. Mam nadzieję, że wszystkie moje próby są profesjonalne i wiem, kiedy się wycofać.
Jakiego rodzaju są to doświadczenia?
To tajemnica. Dla widzów jest spektakl.
A przytyłaby pani dwadzieścia kilogramów jak Robert De Niro?
Na razie nikt tego ode mnie nie wymagał. Ale pracując nad rolą Klary, schudłam kilka kilogramów.
Czuje pani, że reżyserzy w Rozmaitościach ciągną aktorów na wyprawę w niebezpieczne rejony ludzkiej świadomości?
Kiedy myślę o tym, jak wielu ludzi z grupy Grotowskiego pogubiło się w życiu, miało poważne problemy psychologiczne, jestem pewna, że u nas nie ma takich zagrożeń. Rozmaitości to profesjonalny teatr ze świadomymi, odpowiedzialnymi za siebie aktorami. Nie ćwiczymy transu w sposób niekontrolowany. A dotykanie trudnych tematów może być czasami oczyszczające. Wiele osób we współczesnym świecie wstydzi się płakać, tłumi emocje. Oczywiście, aktor może ukrywać własne uczucia, wrażliwość, ale ma szansę bez przesadnego ekshibicjonizmu doświadczyć czegoś w rodzaju terapeutycznej psychodramy. Kiedy przeżywam trudne stany razem z moją postacią, lęk zostaje oswojony. Pierwsze dni są trudne, ale potem wracam do życia spokojniejsza, uwolniona od smutku i złej energii.
Krystian Lupa nie kryje, że zdarza mu się w pracy nad rolą szukać bolesnych miejsc w osobowości aktora.
Jest mistrzem pracy z aktorem, oczekuje odważnej wyprawy w głąb postaci, które budujemy, i nas samych. Stwarza do tego doskonałe warunki. Nigdy nie poczułam się manipulowana. Miałam natomiast poczucie, że dotykam sedna problemów, a nie tylko ślizgam się po ich powierzchni. Taka praca jest spełnieniem marzeń aktora. A jeśli chodzi o niebezpieczeństwo, to zawód aktora nie jest pod tym względem szczególny. Choćby lekarze... Wyobraźmy sobie, że adept chirurgii mdleje po trzeciej operacji. Przecież wiedział, na co się decyduje, prawda?
Sugeruje pani, że sala operacyjna jest miejscem bardziej niebezpiecznym niż Rozmaitości?
Aktorzy muszą być świadomi granic własnych możliwości. Choć dotykaliśmy z Krystianem trudnych tematów, zawsze pracowałam w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa.
Czuje pani na sobie krępujące spojrzenie ojca w spektaklach, które współtworzył, komponując muzykę?
Aktorom, którzy nie mają rodziców artystów, a są oglądani przez nich w drastycznych scenach, może być trudniej. Dzieci przeżywają stres, rodzice szok. W moim przypadku jest inaczej. Przez nasz dom przewinęły się tłumy ludzi teatru, nie był konserwatywny, pruderyjny. Obecność ojca nie peszy mnie, zresztą rzadko pracujemy razem. Podczas prób "Stosunków Klary" przemknęło mi nawet przez myśl, że właśnie próbuję bardzo intymną sytuację, a na widowni czy w kulisach jest ojciec. Ale taki wybraliśmy zawód. Mogłabym się krępować, gdybym miała poczucie, że ostrość sceny czy nagość są niepotrzebne, nieumotywowane. Prawdę mówiąc, wówczas nigdy bym się na nie nie zgodziła. W spektaklu Lupy mam tak dużą motywację psychologiczną, że gdy w czasie próby generalnej musiałam zagrać nago, zapomniałam o tym, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
Czy w polskim filmie borykającym się z kłopotami finansowymi jest miejsce na tak wartościowe pozycje, w jakich gra pani w teatrze?
W kinie jest zdecydowanie trudniej. Ale jest to możliwe. Jesienią wejdą do kin "Przemiany" Łukasza Barczyka. Nakręciliśmy je, mając niewiele pieniędzy, twórcy pracowali za darmo, honoraria otrzymamy, jeżeli będą wpływy z kin. Zgodziliśmy się pracować, bo uznaliśmy, że taki film jest potrzebny. W kameralny, uważny sposób opowiada historię pewnej rodziny, dotyka problemów zaufania, szczerości. Brakowało mi takiej opowieści o współczesnych inteligentach, w której mogłabym się przejrzeć, zobaczyć siebie, swoich przyjaciół, znajomych. To była dla mnie wyjątkowa praca, przejmujący scenariusz i grupa wspaniałych osób na planie.
Jak bardzo pomaga pani w życiu i pracy buddyzm?
Dla mnie jest jedyną drogą. Wychowałam się w tej kulturze, rodzice zaczęli się nią interesować, kiedy byłam dziewczynką. Buddyzm daje mi wielką radość, uczy, że to, co robimy z życiem, zależy tylko od nas, od rozwoju i pracy nad możliwościami naszego umysłu - zawsze dla dobra innych. Buddyzm jest dla ludzi, którzy chcą myśleć samodzielnie. Czasami, choć tak nie jest, może wydawać się okrutny, bo nie uświęca ludzkiego cierpienia. Musieliśmy na nie zasłużyć. Takie jest prawo przyczyny i skutku. Buddyzm nie zajmuje się też kwestiami społecznymi. Dlatego tam, gdzie panuje wielki głód, ludzie często uciekają w chrześcijaństwo. Niektórzy uważają, że buddyzm nie jest religią, ale systemem filozoficznym. Mam przyjaciół, którzy czują się chrześcijanami, ale korzystają z medytacji buddyjskiej.
A co daje pani?
Im więcej medytuję, tym lepiej się czuję. Medytacja to rodzaj narzędzia pozwalającego panować nad emocjami. Pracujemy z wewnętrznym kanałem energetycznym. Używamy mantr, których nie tłumaczy się na języki ojczyste, ponieważ ważne jest określone brzmienie - wibracja wywołuje przepływ odpowiedniej energii. Wielu artystów zainteresowało się buddyzmem, jogą, metodami hinduistycznymi, bo pomagają osiągnąć stan koncentracji, skupienia. Kiedy się zdenerwuję, medytuję i wraca spokój. Czasami stres bywa tak duży, że nie pomaga nic. Gdy jednak patrzę na lamów przyjeżdżających do Polski, wiem, że oni daliby sobie radę. Nie wiedzą, co to jest zazdrość, gniew, depresja. Ja jestem na początku drogi.
Spotkała się pani z przejawami nietolerancji?
Teraz jest ich mniej. Ale w szkole dzieci straszyły mnie diabłem, piekłem.
Nie miała pani "pokusy" przejścia na chrześcijaństwo?
Rodzice zawsze dawali mi wolny wybór. Gdybym chciała, mogłabym chodzić na religię. Kiedy przeżywałam młodzieńczy bunt, poszłam na mszę, czułam jednak, że to nie dla mnie. Wolałam szukać swojej drogi w buddyzmie. I znalazłam.
A podąży pani tropem znanych buddystów, którzy w testamencie zażyczyli sobie, by skremować ich ciała, a popiół rozsypać nad Indiami?
(Śmiech). To, co stanie się z moim ciałem po śmierci, nie jest głównym tematem moich rozmyślań, a rozsypanie prochów nad Indiami nie jest mi do niczego potrzebne. Bardziej interesuje mnie, jak dalece będę świadoma, umierając. Ale tak, chciałabym być skremowana. To jest czyste i higieniczne rozwiązanie. Na świecie nie ma miejsca na cmentarze, a wizja gnijącego ciała zjadanego przez robaki jest dla mnie odpychająca.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Rzeczpospolita
14 maja 2003
Nawet ją lubię. Zupełnie sympatyczna i niezła aktorka
Pilnowć samej siebie
- Są bardzo różne szkoły aktorstwa. Ja uważam, że aby mówić o problemach ludzi, aby być wiarygodnym, trzeba współodczuwać z postacią - nie można się do niej dystansować - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka TR Warszawa.
«Marek Palka: Czym tak naprawdę była "lekcja balkonowa", jakiej udzielił pani swego czasu Krystian Lupa?
Maja Ostaszewska: Zdarzyło się to, gdy przygotowywałam się do egzaminów do szkoły teatralnej. Postanowiłam zaprezentować to, co sama przygotowałam Krystianowi Lupie, który był dla mnie wtedy największym teatralnym autorytetem. Miałam ogromną tremę. Zwierzyłam się Krystianowi, że jestem sparaliżowana strachem. Wtedy on kazał mi wyjść na balkon mieszkania i wykrzyczeć to, że się boję. Uświadomił mi, że najgorszą rzeczą jest tłumienie strachu i udawanie, że się nie boimy - wychodzimy potem na scenę, a trema ujawnia się podwójnie. Kiedy tak stałam na tym balkonie i krzyczałam, w pewnym momencie zorientowałam się, że patrzy na mnie sąsiad - jak na kompletną wariatkę
MP: Podobno Pani babcia również była aktorką?
MO: Babcia jest dla mnie postacią mityczną, ponieważ zmarła zanim się urodziłam. Była aktorką Teatru Rapsodycznego, a potem Starego Teatru w Krakowie. Kiedy byłam już w szkole teatralnej, często starsi profesorowie mówili mi, że rodzaj aktorstwa, który reprezentuję, jest nieco podobny do tego babcinego.
MP : Pani debiut filmowy był dość mocny - był to wprawdzie epizod, ale za to u samego Spielberga. Jak wspomina pani swoją rolę w "Liście Schindlera"?
MO: Epizod w "Liście Schindlera" to było moje pierwsze doświadczenie z kamerą. Ja wtedy jeszcze nie miałam warsztatu, studiowałam na pierwszym roku szkoły teatralnej. Na planie filmowym, który był perfekcyjnie przygotowany, poczułam się dziwnie - jakbym była na wojnie Wtedy odczułam po raz pierwszy magię kina. Ale jako swój poważny debiut traktuję rolę w filmie Jana Hryniaka "Przystań".
MP : Później zagrała pani również bardzo wysoko ocenioną rolę siostry Leonii w "Prymasie" Teresy Kotlarczyk. Jak przygotowywała się pani do zagrania postaci siostry zakonnej, która była współpracowniczką UB?
MO: Nie chciałam zagrać tej roli szablonowo - jako typowego czarnego charakteru. Jak wiadomo, postać Leonii oparta jest na autentycznej historii zakonnicy, która donosiła na prymasa Wyszyńskiego. Postarałam się dowiedzieć jak najwięcej o osobie siostry, która była prototypem postaci Leonii. Bardzo mnie jej historia poruszyła. Dramatyczna historia życia tej kobiety pozwoliła mi zrozumieć, że ona miała prawo być przerażona i miała prawo błądzić. Starałam się pokazać, że zło najczęściej ma źródło w lęku, niewiedzy, słabości. Rola siostry zakonnej w "Prymasie" była dla mnie fascynująca również z innego powodu. Wychowałam się przecież w rodzinie buddyjskiej. Wszystko to, co związane jest z liturgią, musiałam dopiero poznać. Poprosiłam też o szereg spotkań z siostrami zakonnymi, które okazały się dla mnie bardzo inspirujące. Miałam okazję je też trochę podpatrywać: zaobserwowałam ich specyficzną delikatność, wycofanie, mimikę. To bardzo mi pomogło.
MP : Współpraca z reżyserem Łukaszem Barczykiem przyniosła dwie bardzo ciekawe i nagradzane role w filmach: "Patrzę na ciebie, Marysiu" i "Przemiany". Czy fakt, że również prywatnie byliście parą, ułatwiał wspólną pracę?
MO: Zanim zostaliśmy parą (dziś już nie jesteśmy razem), pracowaliśmy ze sobą trzy lata. Potrafiliśmy się szybko dogadać: wystarczyło jedno spojrzenie, jedno słowo. Wspólne doświadczenia i zbliżona wrażliwość sprawiały, że w pracy na planie filmowym rozumieliśmy się lepiej; nie trzeba było przełamywać tak wielu barier. Łukasz jest niezwykłym reżyserem: zawsze stara się stworzyć jak najlepsze warunki pracy dla aktora, aby ten mógł być maksymalnie skupiony oraz aby mógł zagrać na swojej najprawdziwszej i najcieńszej strunie.
MP : Od czasu "Przemian" nie otrzymała pani ciekawych propozycji filmowych. Gra pani w serialu "Na dobre i na złe", co niektórzy nie wiedzieć czemu mają pani właśnie "za złe".
MO: Bo mówiłam wcześniej, że nigdy nie zagram w serialu. No cóż, w naszym kraju nie kręci się zbyt wielu filmów, nie jestem zasypywana ciekawymi scenariuszami. Otrzymuję propozycje filmowe, jednak nie zawsze w na tyle ciekawych projektach, że chciałbym wziąć w nich udział. Z kolei te projekty filmowe, którymi bardzo byłam zainteresowana (jak na przykład "Balladyna", którą reżyserować miał Mariusz Treliński), nie doszły do realizacji. Dlatego uznałam, że choćby po to, aby nie tracić kontaktu z kamerą, warto zagrać w serialu. A "Na dobre i na złe" jest serialem dobrym, realizowanym przez świetnych reżyserów, poza tym ma pozytywne przesłanie i niesie ze sobą pewne walory edukacyjne.
MP : Warszawski Teatr Rozmaitości, którego jest pani aktorką, to wyjątkowe miejsce na polskiej mapie teatralnej. Dla pani ten teatr to chyba przede wszystkim spotkania z wielkimi indywidualnościami reżyserskimi?
MO: To prawda. Krystian Lupa, Grzegorz Jarzyna czy Krzysztof Warlikowski, to reżyserzy o bardzo silnych osobowościach. Każdy z nich bardzo wyraziście buduje swoją rzeczywistość teatralną. Każdy z nich jest bardzo odważny, ma potrzebę poszukiwania, a nie powielania tego, co w teatrze już było. To wielkie szczęście pracować z takimi reżyserami. Zwłaszcza dla aktora.
MP : "Stosunki Klary" w reżyserii Krystiana Lupy, to jeden z najważniejszych, ale i najbardziej wyczerpujących pod względem emocjonalnym pani spektakli. Należy pani do aktorów, którzy chyba bardzo głęboko wchodzą w graną postać?
MO: "Stosunki Klary" były rzeczywiście trudnym dla mnie spektaklem, wyczerpującym emocjonalnie. Ale ważniejsze jest niezwykłe doświadczenie pracy z Krystianem Lupą i fakt, że miałam do zagrania bardzo ciekawą rolę. Poza tym jest coś oczyszczającego w tym, że kiedy spektakl się kończy, a my wychodzimy do ukłonów, widzimy wzruszone twarze widzów. Wtedy mam poczucie, że dla publiczności zdarzyło się coś ważnego. Rodzi się takie niezwykłe poczucie wspólnoty pomiędzy nami aktorami a widownią. Jeżeli chodzi o to, na ile głęboko wchodzę w grana postać, to cóż Są bardzo różne szkoły aktorstwa. Ja uważam, że aby mówić o problemach ludzi, aby być wiarygodnym, trzeba współodczuwać z postacią - nie można się do niej dystansować. Ale uważam też, że niezwykle ważne jest dla aktora, aby pilnował samego siebie. Aby role, które zagrał, nie zostawały w nim potem, żeby w życiu nie udawać.
MP : Ostatnio występuje pani w spektaklu "Krum" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. To przedstawienie zebrało znakomite recenzje, cieszy się też niezwykłym zainteresowaniem publiczności, a na festiwalu teatralnym w Avinion zostało przyjęte owacyjnie. "Krum" zaprezentowany zostanie też na otwarcie Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" w Katowicach. Na czym, pani zdaniem, polega fenomen tego spektaklu?
MO: Muszę przyznać, że uwielbiam ten spektakl i jestem bardzo szczęśliwa, że mogę go współtworzyć. Na fenomen tego przedstawienia składa się, moim zdaniem, zderzenie wyśmienitego, mocnego tekstu z wybitną reżyserią Krzysztofa Warlikowskiego. To spektakl poruszający uniwersalne problemy naszych niespełnionych aspiracji. Poczucia, że szczęście i to, co najważniejsze, wydarza się zawsze tam, gdzie nas nie ma. To spektakl o uwikłaniach rodzinnych, o przemijaniu, lęku przed tym przemijaniem, o śmierci, odrzuconej miłości i o samotności.
***
Maja Ostaszewska ma 34 lata. Urodziła się w Krakowie, w rodzinie o tradycjach artystycznych. Jej ojciec jest muzykiem, założycielem awangardowej grupy Osjan. W 1996 r. ukończyła krakowską PWST. Przez kilka lat była związana z reżyserem Łukaszem Barczykiem. Jest buddystką, wegetarianką, obrończynią praw zwierząt.»
"Rozmowa z Mają Ostaszewską"
Marek Palka
Dziennik Zachodni nr 54
04-03-2006
Jest świetną aktorką ale powinna zrezygnować z udziału w serialu NDiNZ.
Małgorzata Donovan jest tak "przygaszoną" postacią, że aż zal patrzeć
Nie oczekujcie Mozarta ani Moliera
- Bohater jest człowiekiem kompletnie niezależnym. Wciąż sprawdza, czy są jeszcze granice, które mógłby przekroczyć. Wymyka się jednoznacznej ocenie - o przygotowaniach do premiery "Giovanniego" w TR Warszawa mówi MAJA OSTASZEWSKA.
Jacek Wakar: Grasz u Grzegorza Jarzyny po raz trzeci. Od "Magnetyzmu serc" minęło siedem lat. Jarzyna zmienił się przez ten czas?
Maja Ostaszewska: Tak. Jest już innym człowiekiem i innym twórcą. Proponuje teatr na wskroś autorski. Zawsze miał własną wizję przedstawienia. Niegdyś my, aktorzy, w większym stopniu ją współtworzyliśmy. Przy "Giovannim" podporządkowaliśmy się jego widzeniu. Jarzyna zawsze chciał działać na zmysły widzów. Teraz jeszcze wyraźniej stawia na wrażeniową warstwę inscenizacji.
Wykorzystałaś w pracy wrażenia z wizyt w operze?
Jasne. Uwielbiam operę. Nowością była zabawa w śpiewaczkę. Spotykaliśmy się ze śpiewakami, którzy podkładali za nas głosy. Za mnie - wspaniała Agata Zubel. Rozmawiałam z nią, potem poszłam na nagranie, żeby jej posłuchać i popatrzeć, jak śpiewa. Grzesiek wymagał od nas tej nietypowej w teatrze operowej ekspresji Chciał aktorstwa w połączeniu z głosami najwyższej próby.
"Giovanni" to nie opera Mozarta ani dramat Moliera. Jarzyna próbuje inscenizować cały mit o Don Juanie.
Dla aktora jest to przedsięwzięcie fascynujące i trudne. Najciekawsza była szansa obcowania z operą - tak bliskiego, jak to możliwe dla kompletnego laika. Musieliśmy się nauczyć partii wokalnych. Niewielkich fragmentów, ale to i tak karkołomne zadanie. W tym przedstawieniu wspierają nas śpiewacy, ale nie jest tak, że my tylko bezgłośnie otwieramy usta. Każda próba była niespodzianką. Z początku myślałam, że będę grać donnę Elwirę bliską dramatowi Moliera. Stało się inaczej. Dla Jarzyny najważniejszy jest sam Giovanni, potem Leporello. Kobiety - niczym znaki - istnieją na drugim planie.
Spektakl będzie grany w Sali Młynarskiego w Teatrze Wielkim. Nowa przestrzeń jest wyzwaniem?
Scena ma operowe parametry, z widowni aktor wydaje się bardzo mały. Ale zespół TR dużo podróżuje, gramy w różnych miejscach.
W ubiegłym roku pokazywaliśmy "Kruma" Krzysztofa Warlikowskiego w Awinionie, na dziedzińcu pod gołym niebem dla 700 osób. Jesteśmy przyzwyczajeni do oswajania nowych przestrzeni.
Jak przed premierą odczytujesz główną myśl przedstawienia?
Nie oczekujcie ani Mozarta, ani Moliera. Sądzę, że będzie to bardzo osobista impresja Grzegorza na temat Don Giovanniego. Myślę, że bliska jest mu niezgoda bohatera na podporządkowanie się jakimkolwiek regułom, ciągłe wyzywanie Nieba, igranie z losem. Bohater jest człowiekiem kompletnie niezależnym. Wciąż sprawdza, czy są jeszcze granice, które mógłby przekroczyć. Wymyka się jednoznacznej ocenie.
Jest to spektakl współczesny czy odwołujący się do klasyki?
Jest osadzony poza konkretnym czasem, ale bliżej mu do współczesności. Być może widz odniesie wrażenie, że ta opowieść dzieje się podczas jednego wieczoru, jednej imprezy, kiedy pijacki i narkotyczny rausz przynosi odruch buntu wobec rzeczywistości, a jednocześnie wyzwolenia z niej. Wtedy wszystko staje się możliwe.
Jarzyna odcisnął się na twojej drodze zawodowej?
Na pewno. Moment, kiedy próbowaliśmy "Małych lunatyków", a potem "Bzika tropikalnego", był pierwszym, kiedy w grupie przyjaciół po krakowskiej PWST mogliśmy powiedzieć, jaki teatr chcemy robić. Grzegorz zaraził nas wyobraźnią. Mieliśmy poczucie wspólnoty. Podobnie czułam się, pracując pierwszy raz z Warlikowskim nad "Krumem".
Niebawem zagrasz w jego nowym spektaklu...
"Anioły w Ameryce" Kushnera to rzecz o AIDS i innych kataklizmach współczesności. Bardzo się na to cieszę. Niedługo w Teatrze TV odbędzie się też premiera "Chciałam ci tylko powiedzieć" Małgorzaty Imielskiej o kobiecie chorej na schizofrenię - rzecz dla mnie bardzo ważna. Zaczynam też próby do "I. znaczy Inna" - nowego telewizyjnego spektaklu Marii Zmarz-Koczanowicz. Chcę podejmować wyzwania. Aktor jest tylko lokatorem w świecie reżysera, dlatego ważne jest, by odwiedzić tych światów jak najwięcej.
"Nie oczekujcie Mozarta ani Moliera"
Jacek Wakar
Dziennik nr 126/15.09 - Kultura
21-09-2006
Przyjemnie sie ja oglada i tworzy na prawde fajne kreacje filmowe nalezy do grona moich ulubionych aktorek i w dodatku nie je miesa
Wspaniała aktorka,bardzo ją lubię.Szkoda tylko,że nie jest zbyt dobrze znana szerszemu ogółowi.Jest trochę w cieniu w przeciwieństwie na przykład do Cichopek.
Moim zdaniem Maja trochę za mało się pokazuje,a Cichopek z kolei za dużo.
A tak a propos ładna kobieta z tej Maji.
Skrzydła z tiulu
- Rodzice widzieli, że mam silną wewnętrzną potrzebę wolności i niezależności. Kiedy zaczęłam dorastać, pojawiły się obawy, czy jej nie nadużyję. Mój młodzieńczy bunt został skanalizowany w aktorstwie. Tam uruchamiam swoje demony - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka TR Warszawa.
«Opowieści MAI OSTASZEWSKIEJ
Postanowiłam "zinwentaryzować" nasze dzieciństwo. Pretekstem do tego był pewien drobny epizod domowy. Pewnego dnia napomknęłam w rozmowie z dziećmi, że w pierwszych latach szkoły podstawowej pisałam stalówką maczaną w kałamarzu. Gdybym powiedziała, że pisaliśmy gęsimi piórami, nie wzbudziłoby to większego zdumienia. Dzieci patrzyły na mnie z politowaniem. Uświadomiłam sobie, jak niewiele wiedzą o moim, nie tak odległym przecież dzieciństwie. I jak bardzo różnią się nasze dziecięce doświadczenia.
Kiedy byłam mała, moje dzieciństwo wydawało mi się zupełnie typowe. Z upływem czasu, kiedy miałam już okazję porównać nasz dom z innymi - konserwatywnymi, tradycyjnymi - zaczęłam zauważać, że jest odmienny. Myślałam - fajniejszy.
Zabawy, zabawki
Nasze dziecinne pokoje były naprawdę nasze - rodzice nie wtrącali się do ich wyglądu i wystroju. Inicjowali natomiast wspaniałe zabawy, do dzisiaj wspominamy je z rozrzewnieniem. Kiedy bawiliśmy się w obóz Indian, w naszych pokojach stanęły indiańskie tipi z podwieszanych pod sufitem zasłon.
Tato kupił nam wielki stół stolarski, który posłużył za rekwizyt do zabawy w wyimaginowaną podróż dookoła świata. Stół był okrętem, nasza załoga spała w śpiworach pod stołem. Mama dostarczała kosze z prowiantem, jedliśmy "na pokładzie".
Rodzice opowiadali nam masę bajek. Niekiedy byliśmy ich głównymi bohaterami - te lubiliśmy najbardziej.
Z podróży ojciec przywoził prezenty. Raz na jakiś czas robiliśmy porządki w zabawkach, a wtedy tata kolejno podnosił każdą z nich i pytał: "Kto będzie za nią odpowiedzialny?". Ten, kto brał na siebie obowiązek opieki, musiał dbać ojej stan. Zabawki bez opiekuna trafiały do innych dzieci.
Rodzeństwo
Była nas czwórka: trzy siostry i brat. Z reguły rządziła najstarsza Tania - na niej spoczywał niechciany obowiązek opieki nad nami. Bardzo mi imponowała: śliczna, jasnowłosa, bardzo kobieca. Najlepiej śpiewała Matylda (w naszym domu dużo się śpiewało). Kuba był bardzo sprawny fizycznie i niewiarygodnie zręczny, czego mu zazdrościłam. Skakał przez strumienie jak zając. Razem ćwiczyliśmy kwarang-do (rodzaj kung-fu). Ja od dziecka bawiłam się w teatr, wymyślałam scenki, reżyserowałam rodzeństwo w swoich przedstawieniach...
Każde z nas miało inną przewagę. Byliśmy prawdziwą mafią - jednym plemieniem. Na co dzień tłukliśmy się bez pardonu, ale ilekroć ktoś chciał skrzywdzić jedno z nas - miał do czynienia z całym klanem.
Wieś
Na trzy i pół roku wynieśliśmy się z Krakowa na wieś. Rodzice wynajęli piętrowy dom w górach - w Przesiece. Piękne miejsce: przyroda, dużo miejsca i stromy ogród za domem do zabaw. Świerki, między nimi hamak. W Przesiece powstał wtedy ośrodek buddyzmu zen, sporo znajomych moich rodziców wynajęło tam domy.
Oprócz uroczystości buddyjskich obchodziliśmy też Wigilię i Wielkanoc - te święta nie miały wymiaru religijnego, tylko kulturowy: była choinka, pisanki... W śmigus-dyngus polewaliśmy się wiadrami - po schodach płynął potok.
Do szkoły w Cieplicach (dzielnicy Jeleniej Góry) dojeżdżałyśmy PKS-em. Dla dzieci z Krakowa, przyzwyczajonych do tego, że do szkoły szło się pieszo, nie było to łatwe. Spotkałam tam fantastycznego opiekuna kółka teatralnego, któremu zawdzięczam moje pierwsze teatralne sukcesy. Występowaliśmy w Zgorzelcu, recytowałam poważne, jak na swój wiek, wiersze. Szkoła cieplicka miała wysoki poziom - po powrocie do Krakowa bez problemu zdałam do liceum. Natomiast moje młodsze rodzeństwo zaliczyło wiejską podstawówkę, co stało się źródłem wielu rodzinnych anegdot. Nauczycielka, której bezlitosna dwójka małych Ostaszewskich wytykała błędy na tablicy, w dosadnym języku dawała wyraz swojej dezaprobacie.
Jedzenie
Gotowała mama. Nie jedliśmy mięsa. Często jestem pytana, czy to ze względów religijnych. Nie, chociaż w japońskim buddyzmie zen wegetarianizm jest jednym z elementów praktyki religijnej. Moi rodzice nie chcieli przyczyniać się do cierpienia zwierząt, stąd ich decyzja.
Dziadkowie nie byli wegetarianami. Podczas pobytów u babci podjadałam rybę i kurczaka - chciałam spróbować, jak smakuje. Moja młodsza siostra nigdy nie tknęła mięsa.
To były czasy, kiedy w Polsce nie było sklepów ze zdrową żywnością, a w knajpach - schabowe. Byliśmy zdani na jedzenie w domu. Mama to lubiła. Do obiadu siadaliśmy zawsze razem. Z każdej podróży z "Osjanem" ojciec przywoził walizki produktów wege. Kuchnia mojej mamy to pyszne, zdrowe jedzenie. Jedliśmy dużo kasz, kotleciki sojowe, warzywa. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek korzystała z książek kucharskich. Podczas stanu wojennego robiła karmelki domowej roboty i swojską namiastkę czekolady.
Bywało, że lekarze perswadowali rodzicom jarską dietę. Namawianie do jedzenia mięsa zdarzało się na wycieczkach szkolnych. Nie było wówczas łatwo bronić wegetarianizmu.
Inna
Pierwszy raz boleśnie uświadomiono mi, że jestem i n n a, w czwartej (czy może piątej?) klasie podstawówki. Dzieci zrzuciły mnie ze schodów, bo nie chodziłam do kościoła i wyglądałam inaczej. Byłam poturbowana, miałam złamany nos. Pamiętam bunt, odrzucenie... Poczułam, że nikt mnie nie lubi i ja nie lubię nikogo. Rodzice byli bardzo wzburzeni, stanęli za mną murem. Ojciec przyszedł do szkoły i zrobił straszną awanturę - nie dzieciom, tylko nauczycielom, za to, że nie reagowali w porę. W szkole było coś w rodzaju cichego przyzwolenia dorosłych na te dziecięce szykany, akty dyskryminacji.
To były lata warkoczy i stylonowych fartuchów szkolnych. Kiedy przyszłam do szkoły ostrzyżona na jeża, mój ulubiony nauczyciel polskiego przesadził mnie do ostatniej ławki, bo "nie może na mnie patrzeć". Zabolało. Na drwiny ze strony rówieśników byłam przygotowana, ale nie spodziewałam się, że nauczyciele będą im w tym sekundować.
Incydent na schodach i natychmiastowa reakcja moich rodziców dały mi poczucie siły. Zrozumiałam, że jestem pod ich ochroną. Dużo rozmawialiśmy o tym, że mam prawo do odmienności, do swoich poglądów i obyczajów.
Dom
Ojciec grał w "Osjanie" - to była muzyka alternatywna: na poły jazzowa, na poły orientalna - poza komercyjnym nurtem. Kiedy rozmawiam o swoim dzieciństwie, zauważam, że często ludzie wyobrażają sobie, iż wychowałam się w hippisowskiej komunie, a nasze życie było permanentną jazdą bez trzymanki. Nic podobnego. Było kolorowo, hałaśliwie, zabawnie... Ale granice były czytelne.
Pod koniec szkoły podstawowej zaczęłam bywać w domach moich rówieśników. Wtedy zauważyłam, że tam jest inaczej. Choćby stopnie... W rozmowach moich koleżanek, w przededniu wywiadówki, ciągle powracał lęk przed reakcją rodziców, histeryczna obawa, że nie zadowolą ich oceny. Ten strach był tak powszechny, że głupio mi było przyznać, iż mama i ojciec nie oczekiwali od nas, że będziemy prymusami. Oboje do stopni podchodzili ze stoickim spokojem, nie wywierali presji. Przyznawali nam prawo do błędów. Ta pobłażliwość była niepojęta dla koleżanek, więc i ja udawałam, że bardzo boję się reakcji rodziców na gorsze stopnie. W ten sposób mogłam poczuć się Taka-Jak-Inni - potrzeba silnej integracji z rówieśnikami jest w pewnym wieku bardzo mocna. To było przed incydentem ze schodami, kiedy z kolei dojrzałam do potrzeby manifestowania swojej odrębności.
Kary, nagrody
Karano nas spontanicznie - czasami to był szlaban, czasami mama przylała ścierką. Nie do pomyślenia był okrutny rytuał, jaki zdarzał się w innych domach, kiedy dziecko oczekiwało na lanie z opuszczonymi gatkami.
Nagrodą bywały wycieczki, dostawaliśmy też prezenty. W tamtych latach przywieziony z zagranicy piórnik, kolorowe ołówki, banan czy puszka coca-coli to było wydarzenie! Kiedy po raz pierwszy przyniosłam do szkoły walkmana, wszyscy podawali go sobie z rąk do rąk z niedowierzaniem.
Zarobki ojca, jak to w artystycznych zawodach, były nieregularne. Raz dobrze nam się wiodło, innym razem nie było pieniędzy. Nigdy jednak nie czuliśmy się zaniedbani.
Ubrania
Rodzice ubierali nas kolorowo. Mama miała wielki talent plastyczny - umiała zrobić niemal wszystko. Robiła nam cudowne sukienki na drutach, plotła makramowe bransoletki. Dzieci na osiedlu krzyczały za nami "cyganki!". Ojciec przywiózł z Holandii drewniaki z zabudowaną piętą - lubiłam stukot tych chodaków, czułam się w nich silna.
Kiedy nadeszła pora Pierwszej Komunii; bardzo rozpaczałam, że nie mam białej sukienki, jak księżniczka. Mama uszyła mi błękitny strój elfa, obszyty koralikami, ze skrzydełkami z tiulu. Przez tydzień nosiłam ten strój każdego dnia - to zrekompensowało żal za komunijną sukienką.
Pod koniec podstawówki zafascynowałam się kulturą punkową: ostrzygłam włosy najeża, nosiłam obcisłe dżinsy. Spodnie i włosy malowałam plakatówką. Byłam chuda, krótko ostrzyżona - obcy ludzie brali mnie za chłopca.
Nie byłam typem ślicznego aniołka, ale z czasem adoracja chłopaków pomogła mi uporać się z kompleksami. Poza tym miałam fioła na punkcie teatru, ciągle inicjowałam jakieś popisy, przedstawienia - to sprawiło, że znajdowałam się w centrum szkolnych wydarzeń.
Wakacje
Wakacje spędzaliśmy razem. I to pełne półtora-dwa miesiące, nie jakiś smętny tydzień, urwany dla dzieci. Nie zdarzyło się, by rodzice pojechali we dwoje, a my w tym czasie na jakiś obóz czy kolonie. Owszem, raz byłam na obozie zuchowym (bardzo się uparłam), ale okazał się klęską - byłam za mała na te nocne warty, pobudki, próby odwagi.
Dziadek był rzeźbiarzem, a przy tym budował jachty. Mieliśmy żaglówkę na Mazurach, podarowaną przez dziadka, i na niej spędzaliśmy wakacje. Dopływaliśmy do wysp. Ojciec po kryjomu przed nami zakopywał jakąś puszkę z miłymi drobiazgami, zostawiał nam mapę i wskazówki. Byliśmy ekspedycją poszukiwaczy skarbów.
Rano ćwiczyliśmy judo, pady, ćwiczenia, a potem do wody. Pływaliśmy, żeglowaliśmy, to były bardzo aktywne wakacje. Zimą jeździliśmy na narty - do Bukowiny, Małego Cichego.
Kraków
Jeśli miałabym wskazać jakiś charakterystyczny zapach dzieciństwa z naszego domu, to byłby to zapach kadzideł. Wtedy to było rzadkie. Tylko w domach związanych z sangą buddyjską tak pachniało, w innych - nie. Nasze krakowskie mieszkanie (chociaż niemałe) było kolorowe i zagracone. Mama nauczyła nas wszystkich wrażliwości na los zwierząt. W domu zawsze były psy, koty, jakieś znajdy, przygarnięte przez mamę. Raz gołąb, innym razem jeż - mieszkał z nami całą zimę, wiosną wypuściliśmy go do lasu. Tak więc rozgardiasz, domowe zwierzęta, dużo zabawek.
Ja dzieliłam pokój z Tanią, Kuba z Matyldą. Porządek na wysoki połysk nie zdarzał się w naszym domu. Jeden pokój przeznaczony był na zendo - miejsce do medytacji. Tylko tam zawsze panował idealny ład i spokój.
Buddyzm
Rodzice nie narzucali nam praktyki buddyjskiej. Dzielili się z nami własnym światopoglądem. Mieliśmy dziecięce książeczki o Buddzie, ale dzieci nie wciągało się w sprawy, których nie mogły zrozumieć. Buddyzm jest religią doświadczenia - ważne, by samemu podejmować decyzje i świadome wybory. Nie ma jedynie słusznych odpowiedzi, cały czas trzeba sprawdzać to, co na pozór dowiedzione.
W Przesiece był ośrodek buddyjski. W dniu urodzin Buddy odbywała się tam bardzo kolorowa, przepiękna uroczystość - rytuał parzenia herbaty, prezenty dla dzieci. Uczestniczyliśmy w tych świętach, było wiele rodzin z potomstwem. Była nawet dziecięca grupa medytacyjna. Ale w poważnych kursach ses-hin dzieci nie brały udziału - nie były gotowe.
Ilekroć pytaliśmy o praktykę buddyzmu - rodzice odpowiadali. Równocześnie byli otwarci - gdyby któreś z nas zechciało pójść do kościoła czy wybrać inną drogę, z pewnością nie stawaliby na przeszkodzie.
Rodzice
Rodzice byli na nas bardzo skupieni. Nadal mnie to wzrusza. W ich życiowej hierarchii zawsze byliśmy na pierwszym miejscu. Kiedy dorosłam, strasznie tęskniłam za moim dzieciństwem, które wydawało mi się samym spokojem, radością, poczuciem bezpieczeństwa. Kiedy miałam 17-18 lat, nie chciałam stawić czoła problemom ludzi dorosłych. W rodzicach widziałam chodzące ideały - trudno mi było zaakceptować własne porażki. Bardzo ważny był dla mnie moment, w którym dostrzegłam w nich normalnych ludzi, popełniających błędy. Poczucie, że nie jestem od nich gorsza, uwolnienie się od lęku, że nigdy im nie dorównam, dało mi samodzielność i siłę. Było symbolicznym odcięciem pępowiny.
Oboje rodzice mieli bardzo silną potrzebę życia rodzinnego, ale to mama była opoką, na której stanął dom. Decydując się na czworo dzieci, zrezygnowała z własnych zawodowych ambicji. Miała zaledwie 19 lat, kiedy urodziła się Tania. Ojciec sporo koncertował, podróżował z "Osjanem", mama zostawała w domu z naszą czwórką.
Babcia
Byłam z nią bardzo blisko. Tęsknię za nią. W dzieciństwie fascynowały mnie jej fryzury, manicure, buty, szminki, pudry... Babcia była damulką - kompletnym zaprzeczeniem mamy, która była naturalna, nosiła rozpuszczone włosy, długie, patchworkowe suknie i nigdy się nie malowała. Wizyty u babci zaczynały się od wyciągania z szaf ciuchów, apaszek, kosmetyków. Babcia była przy tym dowcipna, miała poczucie humoru... Bardzo mi jej brakuje.
Demony
Byłam szalonym dzieckiem i jako nastolatka dawałam rodzicom popalić. Rodzice widzieli, że mam silną wewnętrzną potrzebę wolności i niezależności. Kiedy zaczęłam dorastać, pojawiły się obawy, czy jej nie nadużyję. Mój młodzieńczy bunt został skanalizowany w aktorstwie. Tam uruchamiam swoje demony. W życiu jestem dużo spokojniejsza.
***
MAJA OSTASZEWSKA (ur. 1972 w Krakowie) jest aktorką teatralną i filmową. Związana z teatrem TR Warszawa (dawniej"Rozmaitości"); ostatnio występuje w spektaklu "Anioły w Ameryce" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Jesienią zobaczymy ją w jednej z głównych ról w filmie Andrzeja Wajdy "Post mortem. Opowieść katyńska".»
"Skrzydła z tiulu"
Wysłuchała Joanna Olech
Tygodnik Powszechny nr 22/03.06
04-06-2007
Jej synek będzie już na świecie, gdy 17 września na ekrany kin wejdzie film Andrzeja Wajdy „Katyń”. Maja Ostaszewska zagrała w nim główną rolę. Tylko w VIVIE! aktorka opowiada o pradziadku zamordowanym w Katyniu, rodzicach, którzy nauczyli ją mówić głośno „nie” i o tym, jaką sama będzie mamą.
– Będziesz mamą! Do twarzy Ci z tym szczęściem.
Bo to ciąża bardzo chciana. Prawdziwie dojrzałam do decyzji o dziecku i jest mi z tym dobrze. Ale muszę też powiedzieć, że teraz, kiedy sama będę mamą, zrozumiałam, jak bardzo nie można kobiecie narzucać ciąży na siłę. Tak strasznie wkurzają mnie zakusy skrajnej prawicy na zmiany w konstytucji całkowicie zakazujące aborcji, że z tym moim kochanym brzuchem wzięłam udział w manifestacji. Każda z nas ma prawo być zdrową i szczęśliwą mamą.
– Zaimponowałaś mi. Tym bardziej, że nie zawsze byłaś orędowniczką kobiet.
Rzeczywiście, dopiero kiedy dorosłam, doceniłam tak naprawdę siłę i wagę kobiecej przyjaźni. Zobaczyłam, jakim wsparciem może być poczucie solidarności, wspólnoty kobiecej. Kiedy byłam młodsza, otaczałam się głównie mężczyznami. W relacjach z kobietami pojawiał się zawsze element rywalizacji, może z wyjątkiem sióstr, bo z nimi zawsze miałam dobre relacje.
– Pamiętasz jakiś przełomowy moment w swoim myśleniu o kobietach?
Zaufanie do kobiet pojawiało się stopniowo. Dojrzewałam, coraz bardziej akceptowałam siebie, nie potrzebowałam rywalizować, no i poznawałam bardzo fajne kobiety.Ważnym doświadczeniem był mój udział, parę lat temu, w kursie samoobrony i asertywności dla kobiet „Wendo”, prowadzonym przez feministki. Byłam na jednym z zakrętów życiowych. Pomyślałam, że może jak trochę pobędę z samymi kobietami, dobrze mi to zrobi. A bardzo potrzebowałam zrobić coś dobrego dla siebie. Ostatecznie przekonały mnie do tego siostra i przyjaciółka, które same wcześniej były na takim kursie. Pojechałam i pierwszej nocy w ogóle nie mogłam zasnąć. Pojawił się niepokój, czy będę umiała otworzyć się przed gronem obcych dziewczyn, czy ja nadaję się na takie grupowe akcje.
– Uśmiechasz się. W końcu Ci się spodobało.
Byłyśmy z różnych światów: inne korzenie, wiek, praca, zainteresowania, wygląd, zachowania. Ale byłyśmy same. Bardzo szybko każda z nas pozwoliła sobie być sobą. Nie było – tak jak w grupie, gdzie są również mężczyźni – pewnego rodzaju gry czy też skrępowania. Doświadczyłam kobiecej solidarności. Dostałam bezinteresowne wsparcie, ciepłą kobiecą energię. Na koniec kursu każda z nas, jednym uderzeniem, rozbijała dość grubą deskę. Taki symboliczny gest, który miał pokazać, jak wielka drzemie w kobiecie siła, często zablokowana przez samokrytycyzm, przymus bycia „grzeczną dziewczynką” wpajany nam przez społeczeństwo.
– Ty jesteś silna. Pewnie od razu rozbiłaś tę deskę.
Wszystkie dziewczyny były przekonane, że mnie od razu się uda. A nie udało się. Zaskoczyłam samą siebie. I było to dość nieprzyjemne uczucie. Odpuściłam jedną kolejkę, usiadłam z boku, pooddychałam spokojnie, aż doszłam do momentu, kiedy pomyślałam, że mam prawo nie rozwalić tej deski. Robię to tylko dla siebie. Nie jestem na występie i nie muszę sprostać niczyim oczekiwaniom. Udało się za drugim razem. Mam tę połamaną deseczkę do dziś. W momentach kiedy nie daję sobie rady, wyciągam ją z szuflady tylko po to, żeby na nią popatrzeć i przypomnieć sobie, że jest we mnie większa siła, niż mnie się wydaje. Że sobie poradzę.
– I poradziłaś sobie. Ostatnie Twoje „zdobycze” to główna rola u Wajdy, fantastyczne kreacje u Warlikowskiego, związek z Michałem Englertem i – przede wszystkim – dziecko.
Związku i macierzyństwa nie nazwałabym zdobyczą (śmiech). To moje wielkie szczęście, dar od losu, w tym momencie dla mnie najważniejsze.
– Twoja decyzja o dziecku była związana z tym, że miałaś świetny moment zawodowy?
Rzeczywiście, ciąża pojawiła się w bardzo dobrym dla mnie momencie, ale wiązała się wyłącznie z moim życiem prywatnym. Jestem bardzo szczęśliwa w swoim związku. Michał jest wspaniałym człowiekiem. Ten związek bardzo mnie uspokoił i rozluźnił. Oboje zapragnęliśmy dziecka i ono jest naturalną konsekwencją naszej miłości. Decyzja o nim nie miała nic wspólnego z moim życiem zawodowym.
– Bo właściwie po co bardzo dobrej aktorce dziecko? Zdewastuje Ci ciało, zabierze czas, energię, ominą Cię jakieś ważne role…
Kupiłam kremy, nacieram się, dbam o siebie, uważam na to, co jem (śmiech). Kiedyś i tak się pomarszczę, zestarzeję. Na wspólny czas z dzieckiem bardzo czekam i myślę, że energii też mi nie zabraknie. A role? Zrobiłam z Krzysiem Warlikowskim „Anioły w Ameryce”, Harper jest chyba moją najukochańszą rolą w teatrze, i zagrałam jedną z najważniejszych dla mnie ról w filmie Andrzeja Wajdy o Katyniu. Była dla mnie ogromnym wyzwaniem i mam też do niej bardzo osobisty stosunek. Premiera 17 września, mój synek powinien już być wtedy na świecie. Czuję spokój zawodowy i satysfakcję. Czas odmów też mam za sobą. Ominęły mnie występy w Nowym Jorku, festiwal w Avignonie, rola w filmie, jedna w teatrze telewizji... Jako kobieta w ciąży już nie mogłam tych atrakcyjnych propozycji przyjąć.
– I chcesz mi powiedzieć, że nie rozpaczasz.
Właśnie wspaniałe było przekonać się, z jakim spokojem przyszło mi rezygnować z pracy, która jest dla mnie bardzo ważna. To dowód na to, że wszystko wydarzyło się we właściwym momencie. Parę lat temu nie poszłoby mi tak łatwo. Poczułam coś dla mnie nowego już w czasie prób do „Aniołów...”. To był początek ciąży, nikt o niczym jeszcze nie wiedział. Nasza grupa, którą zresztą bardzo lubię, to zbiór indywidualistów, co powoduje częste spięcia i wybuchy. Ale ja miałam poczucie, że jestem poza tym, jakby chroniła mnie szklana kula. Kiedy czułam się źle, kładłam się z boku i spokojnie oddychałam. Miałam swój skarb w brzuchu, wiedziałam, że już nie mogę denerwować się rzeczami, którymi – tak naprawdę – nie muszę. Rola Harper dużo mnie kosztuje, dużo własnej krwi jej oddaję, ale nie muszę wykrwawiać się na śmierć. Pomyślałam wtedy, że dobrze byłoby zapamiętać to uczucie dystansu na później. Pracujesz wtedy w pewnym sensie inteligentniej, właściwie rozkładasz energię. Zrozumiałam, że dziecko nie pozwala za bardzo świrować w sprawach zawodowych. Angażujesz się w pracę, a potem wracasz do domu i tam jest mały człowiek, który oczekuje, że teraz jemu poświęcisz całą swoją uwagę. Wszystko nabiera właściwych proporcji.
– Tę „rolę życia” u Andrzeja Wajdy sama sobie wywalczyłaś?
Zostałam zaproszona na casting. Byłam zestresowana, bo podobno pan Wajda szukał do tej roli blondynki. Poza tym nie znoszę castingów, jak każdy aktor, bo wtedy zazwyczaj granie idzie nie tak, jest totalny pośpiech, czujesz niedosyt i jest w tym coś upokarzającego. Tu wszystko było inaczej. Pan Andrzej Wajda zachowywał się tak, jakbyśmy już ten film kręcili. Dużo rozmawialiśmy o historii, o Katyniu. Kiedy zaczął szczegółowo opowiadać, co to za postać, poczułam, że muszę to zagrać. Pomyślałam nawet, że do niego zadzwonię i mu to powiem. Oczywiście nie zrobiłam tego, nie umiem się narzucać. Czekałam. Czas płynął, produkcja się przesuwała, zmieniał się scenariusz, zrobił się wielowątkowy, nawet nie wiedziałam, czy ta rola została. Ale często o niej myślałam.
– I dostałaś ją w końcu. Dlaczego tak Ci na niej zależało?
To dla mnie osobista sprawa. Mój pradziadek, Jan Dembowski, został zamordowany w Katyniu. Tata często mi o nim opowiadał. O tamtych czasach, kłamstwach i o prababci Janinie. Między rotmistrzową Anną, którą w filmie gram, a moją prababcią jest uderzające podobieństwo. I choć zupełnie przypadkowe, dla mnie symboliczne. Mój tata bardzo się tym wzruszył. Prababcia Janina została sama z malutką córeczką, późniejszą mamą mojego taty. Nigdy nie chciała uwierzyć, że pradziadek zginął. Dostawała od niego co jakiś czas listy, była pełna nadziei i potem już nigdy nie chciała tej nadziei porzucić. Nawet jak po latach przyszły dokumenty pradziadka, wykopane ze zbiorowych mogił, ona dalej wierzyła, że on żyje, że może został zesłany gdzieś do łagrów, na Syberię i kiedyś wróci. Czekała na niego całe życie. Często śpiewała „Rozkwitały pąki białych róż” i w ukryciu płakała z tęsknoty za nim.
– Wzruszyłaś mnie.
Moja rotmistrzowa Anna jest taka sama. Ma małą córeczkę i strasznie dużo wiary, że jej mąż przeżył. Strofuje swoją teściową, którą gra Maja Komorowska, kiedy tamta mówi o swoim synu w taki sposób, jakby on już nie żył. Pan Andrzej stracił w Katyniu ojca, dla niego ten temat jest bardzo osobisty. Niezwykłe były dla mnie rozmowy z nim, nawet nie o roli, tylko w ogóle o „sprawie katyńskiej”. To, że obsadził mnie w tak ważnym dla siebie filmie, jest dla mnie zaszczytem. Pamiętam, pod koniec filmu mieliśmy spotkanie świąteczne z całą ekipą. Wzruszające, bo po kilku miesiącach byliśmy bardzo zżyci. Uściskaliśmy się, usłyszałam od niego parę ciepłych słów, więc odważyłam się wspomnieć o tym niedoszłym telefonie. To, co usłyszałam, było cudowne. Mogłam śmiało dzwonić, bo pan Andrzej już na castingu wiedział, że ja to zagram, że to jest rola dla mnie.
– To już przeszłość, teraz czekają Cię nowe wyzwania. Masz poczucie, że czegoś nie zdążyłaś zrobić?
Mam 35 lat i świadomość, że są rzeczy, których nie zrobiłam i już pewnie nie zrobię. Ale im jestem starsza, tym mniej we mnie niepokoju, że coś mnie omija, mniej we mnie pazerności. Umiem cieszyć się tym, co mam. Dzięki praktyce buddyjskiej wiem, co to znaczy pracować z własnym ego. Zresztą myślę, że macierzyństwo będzie dla mnie najlepszym treningiem w tym temacie.
– Jesteś buddystką. Czy to sprawia, że jesteś inną kobietą niż gdybyś była chrześcijanką?
Nauki można bardzo różnie interpretować. Myślę, że na przykład między poglądami radykalnych słuchaczy Radia Maryja, zwolenników ojca Rydzyka, a kogoś takiego, jak profesor Bartoszewski jest więcej różnic niż między mną a moimi przyjaciółmi, którzy są katolikami. Mimo że oni wszyscy wywodzą się z jednego kościoła.
– Michał też jest chrześcijaninem, a dziecko...
...mamy wspólne (śmiech). Michał kręcił film w Himalajach, w Ladacu, miejscu z bardzo buddyjską energią. Dużo się tam o buddyzmie dowiedział, a ja przy Michale stałam się o wiele bardziej otwarta i ekumeniczna. Dziecku nie będziemy niczego wciskać na siłę. Pokażemy mu to, co dla nas ważne, a jak urośnie, samo wybierze. Buddysta, chrześcijanin – w gruncie rzeczy to tylko nazwy. Ważne, jak staramy się żyć, na ile mamy otwarte umysły, rozwinięte współczucie, uważność. I czy stając się coraz starsi, jesteśmy również mądrzejsi.
– Siedzimy w kawiarni na Krupniczej, w Krakowie. Michał kręci tu film, produkcja wynajęła mu mieszkanie, żebyście mogli być razem. Ale dla Ciebie to też czas powrotu do domu.
Mój dziadek, rzeźbiarz, wiele lat temu uciekł z Krakowa i w przepięknym miejscu, Prądniku Korzkiewskim przy Parku Ojcowskim, postawił dom z galerią. Tam mieszkał i rzeźbił. Po śmierci zostawił wszystko rodzicom. Teraz gdy Michał pracuje, ja większość czasu spędzam z rodzicami i rodzeństwem. Czuję się „zaopiekowana”. Mama gotuje mi obiady, siedzimy w ogrodzie, słońce świeci, ptaki śpiewają, na łące kwitną maki, biegają psy i koty. Dużo rozmawiamy, bez przerwy ją o coś pytam. O poród, o to, jak było po kolei z całą naszą czwórką. W mamie jest mnóstwo spokoju w tej sprawie. Przy niej czuję, że ze wszystkim sobie poradzę. Ale najważniejsze jest samo to bycie razem. Mama mnie nosiła w brzuchu, teraz ja będę mamą – to mnie wzrusza. Tego nie da się opisać słowami.
– Twoja mama poszła w życiu inną drogą.
Mama zdecydowała się mieć czwórkę dzieci i nie zrealizowała się zawodowo, ale to był jej wybór. Spełniała się w byciu mamą. Oboje z tatą poświęcali nam mnóstwo uwagi, mieli czas na zabawy. Do dziś nie spotkałam nikogo, kto by tak dużo bawił się ze swoimi dziećmi. Byliśmy dziećmi wolnymi. Nikt nam nie mówił: „Nie biegnij, bo się przewrócisz, uważaj, bo pobrudzisz ubranko, nie baw się lalką, bo ją zniszczysz, lepiej niech leży na półce...” Mieliśmy potłuczone kolana, podbite oczy, podrapane ręce. Skakaliśmy przez płoty, wchodziliśmy na drzewa. Ale byliśmy samodzielni, szczęśliwi i ciekawi świata.
– To jest chyba w wychowaniu najważniejsze.
Tak myślę. Rodzicom zawdzięczam poczucie niezależności. Zrozumiałam to, kiedy dorosłam. Kiedy z czymś się nie zgadzam, zawsze mam odwagę powiedzieć to głośno. Jestem przekonana, że bardzo ważny jest szacunek dla przestrzeni dziecka, uznanie, że ma ono pełne prawo wyrażać swoje uczucia, a rodzice powinni potrafić używać słowa „przepraszam”. Oczywiście jednocześnie stawiając dziecku zdrowe, wyraźne granice. Ale najważniejsze to dać mu maksymalną ilość miłości i akceptacji. Sama czułam się bardzo kochana w dzieciństwie i to mi dało siłę i poczucie własnej wartości. Rzeczy bezcenne.
Rozmawiała Anna Lisowska
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek/photo-shop.pl
Stylizacja Jola Czaja
Asystentka Karolina Gruszecka
Makijaż Tomek Kocewiak/DIVISION ART dla LANCÔME
Fryzury Łukasz Pycior/DIVISION ART
Produkcja sesji Ewa Kwiatkowska
Źródło: VIVA.
Świetny artykuł. Śliczne zdjęcia. Ładna kobieta, fajna aktorka.
U Wajdy gram moją prababcię
- Trzeba umieć pracować ze swoimi emocjami. Oczywiście mocno przeżyłam "Katyń". Ale nie było to tak, jak kiedy w Teatrze Telewizji grałam dziewczynę chorą na schizofrenię. Gdy skończyliśmy, cztery dni dochodziłam do siebie jak po ciężkiej chorobie - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka TR Warszawa.
«Choć szkołę aktorską skończyła zaledwie 10 lał temu, już uznawana jest za jedną z najlepszych polskich aktorek. Teraz zagrała główną rolę w "Katyniu" Andrzeja Wajdy.
Zagrać główną rolę w filmie Andrzeja Wajdy! Czy to jest spełnienie Pani aktorskich marzeń?
- Myślę, że dla każdego z aktorów praca z panem Andrzejem Wajdą jest czymś niezwykłym. Wychowałam się na jego filmach. "Panny z Wilka", "Wesele" czy "Ziemia obiecana" to dla mnie filmy kultowe. Rodzice pokazali mi je, gdy byłam małą dziewczynką. Rola w "Katyniu" jest jedną z najważniejszych, jakie w ogóle trafiły mi się w życiu! Zwłaszcza że temat filmu jest mi szczególnie bliski. W Katyniu zginaj mój pradziadek.
Czy Andrzej Wajda o tym wcześniej wiedział?!
- Dowiedział się dopiero wtedy, kiedy już dostałam tę rolę i zaczęliśmy o niej rozmawiać.
To niezwykły zbieg okoliczności, że właśnie prawnuczka jednego z zamordowanych oficerów znalazła się w obsadzie filmu! W Pani domu często mówiło się o zbrodni katyńskiej? Bez lęku?
- Ojciec opowiadał często o prababci, która do końca życia nie umiała pogodzić się z tym, co się stało. W katyńskich mogiłach odnaleziono dokumenty, które były dowodem na to, że pradziadek został zamordowany, a ona ciągle miała nadzieję, że może jednak żyje, że jego dokumenty znalazły się w mogile przez przypadek, że może pradziadek jest gdzieś w łagrze i jeszcze wróci. To było niezwykłe, gdy pan Andrzej powiedział mi, o jaką postać mu chodzi!
Okazało się, że miała Pani zagrać własną prababcię!
- A co jeszcze bardziej niesamowite, postawa rotmistrzowej Anny jest zbliżona do postawy pierwowzoru rotmistrzowej z filmu - mamy pana Andrzeja. W filmie jest kilka typów kobiet, które w różny sposób radzą sobie z tragedią katyńską, a w szczególności z katyńskim kłamstwem. Bo przecież nie tylko sam mord był dramatem, ale i fakt, że później zatajono prawdę. Skoro wersje zdarzeń są tak sprzeczne, trudno uwierzyć w którąkolwiek. Więc rotmistrzowa Anna żyje z ogromną wiarą i nadzieją, że wszystko będzie dobrze. Siłę, żeby to wszystko przetrwać, daje jej dziecko. Córeczka. Tak jak mojej prababci, która została sama z zaledwie kilkuletnią wtedy mamą mojego ojca. Gdzieś głęboko w sercu właśnie prababci dedykuję tę rolę. I mojemu tacie. Mam nadzieję, że ich nie zawiodę. Mam też nadzieję, że nie rozczarowałam pana Andrzeja.
Jak przygotowywała się Pani do tej roli?
- Dużo rozmawialiśmy o sprawie katyńskiej. Także z bratem pana Andrzeja, który odwiedzał nas na planie i sporo opowiadał o mamie - bardzo mnie wspierał. Oglądaliśmy też wstrząsające filmy propagandowe - jeden sowiecki, drugi niemiecki. Te same zdjęcia, a skrajnie różne komentarze. Jedni mówili, że taki rodzaj strzału w tył głowy był typowy dla Sowietów. A w drugim filmie, który oglądaliśmy za chwilę - że to było typowe dla Niemców. I te zeznania zastraszonych świadków. Potem jeszcze obejrzałam dokument "Las katyński" Marcela Łozińskiego. Coraz lepiej uzmysławiałam sobie, co czuła moja prababcia. Zwłaszcza że wciąż powracałam do tego tematu w rozmowach z moich ojcem. Po raz pierwszy w życiu uczestniczyłam w projekcie, który porusza tak ważny temat w historii Polski.
I to w wykonaniu mistrza Wajdy. Przyjrzała się Pani, jak pracuje?
- Zachwycała mnie jego dbałość o szczegół! Grałam w starych przedwojennych sukienkach. Któregoś dnia Magda Biedrzycka, która robiła kostiumy, przyniosła mi medalik na łańcuszku, zresztą będący jej rodzinną pamiątką. Pan Andrzej zaczął się głośno zastanawiać, czy ten łańcuszek powinien być cieńszy czy grubszy. To było niezwykłe obserwować, jak pracuje! Patrzył na kadry, jakby to były obrazy. A my, aktorzy, musieliśmy się w nie wpisać.
Rozumiem, że momentami miała Pani wrażenie, że kręcicie dokument.
- W tym filmie jest bardzo wiele wątków wziętych z życia. Jest na przykład poruszająca scena, kiedy Anna szuka męża. W pewnym momencie jej córeczka spostrzegła płaszcz, obie myślą, że ktoś jest nim okryty. Podbiegają, a pod spodem figura Chrystusa. Grając, byłam przekonana, że to fikcja. Jakież było moje zdumienie, kiedy się dowiedziałam, że to fakt opisany w dziennikach.
Udało się to pokazać bez patosu?
- Na tym nam szczególnie zależało!
Myśli Pani, że historia katyńska opisana w filmie Wajdy zainteresuje dzisiaj młodszą widownię, kogoś za granicą?
- Młodzi niewiele dziś wiedzą o Katyniu i film powinni obejrzeć. A historia, którą opowiadamy, ma wymiar uniwersalny. I dziś o tragediach, które dzieją się w Afryce czy Tybecie, świat milczy, bo z powodów politycznych czy gospodarczych wygodnie jest milczeć. Amerykanom, Anglikom niewygodnie było ujawniać prawdę o Katyniu...
Pani tak głęboko weszła w cały ten świat Tak mocno to przeżyła. A przecież kręcąc film, spodziewała się Pani dziecka.
- Żartowałam sobie nawet z panem Andrzejem, że Franio powinien być wymieniony w napisach. A mówiąc serio, są reżyserzy, którzy wchodząc głęboko w świat przedstawiony, doprowadzają aktora do stanów niebezpiecznych. Ale pan Andrzej Wajda na pewno do nich nie należy. Profesjonalizm aktora polega właśnie na tym, żeby wchodzić w rolę tylko na tyle, na ile to potrzebne. Trzeba umieć pracować ze swoimi emocjami. Oczywiście mocno przeżyłam "Katyń". Ale nie było to tak, jak kiedy w Teatrze Telewizji grałam dziewczynę chorą na schizofrenię. Gdy skończyliśmy, cztery dni dochodziłam do siebie jak po ciężkiej chorobie. Na planie "Katynia" mieliśmy pełen komfort pracy, a po dniu zdjęciowym był czas, by odreagować. A jak już prawie kończyłam ten film, zaczął się nowy rozdział w moim życiu.
Gratuluję! To rozdział pod tytułem macierzyństwo. Jest Pani szczęśliwa?
- Bardzo. Przyjście dziecka na świat to prawdziwy cud.
Nie żal Pani straconych ról?
- Jest we mnie spokój. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że dojrzałam do macierzyństwa. Jest upragnione. Czuję, że jestem gotowa na nie i wszystkie jego konsekwencje.
Kiedy planuje Pani wrócić do pracy?
- Na razie jeszcze potrzebujemy z Franiem pobyć ze sobą. Może za parę miesięcy wrócę do teatru - zagranie wieczornego spektaklu chyba nie będzie dziecku przeszkadzało. Ale o nowych przedsięwzięciach jeszcze nie mam co myśleć, wychodzenie z domu dwa razy dziennie na próbę na razie nie wchodzi w grę. Praca jest moją pasją, więc oczywiście do niej wrócę, ale teraz chcę nacieszyć się czasem z synkiem.»
"U Wajdy gram moją prababcię"
Bożena Chodyniecka
Tele Tydzień nr 38/17.09
20-09-2007
Bardzo mi się podobało jak zagrała w filmie ''Katyń''.Naprawdę gratulację.Do niej pasują takie role.Jestem pod wrażeniem