ďťż
RSS

Zbigniew Zamachowski

Rap_fans


Zbigniew Zamachowski
miejsce urodzenia: Brzeziny, Polska
data urodzenia: 1961-07-17
prawdziwe nazwisko: Zbigniew Zamachowski stan cywilny: żona - Anna Komornicka (trójka dzieci)

Utalentowany aktor, autor muzyki i tekstów piosenek. Jest absolwentem technikum ekonomicznego i szkoły muzycznej, w 1985 roku ukończył Wydział Aktorski PWSFiT w Łodzi.
Jeden z najpopularniejszych aktorów swojego pokolenia. Grał między innymi w filmach Kazimierza Kutza ("Pułkownik Kwiatkowski", "Zawrócony", "Sława i chwała"), Krzysztofa Kieślowskiego ("Dekalog 10", "Trzy kolory: Biały") oraz Andrzeja Wajdy, Jacka Borowskiego, Macieja Wojtyszki, Filipa Bajona i Wojciecha Marczewskiego.
Jego debiut w filmie to wspaniała rola Ryśka w "Wielkiej majówce" Krzysztofa Regulskiego z 1981 roku.
Jest laureatem licznych nagród, zarówno polskich ( Wiktory'93 i '96, Złota Kaczka'93, Nagroda Bardiniego'97) jak i zagranicznych.
W latach 1985-97 występował w Teatrze Studio w Warszawie. Obecnie pracuje w Teatrze Narodowym.

kompozytor:

1987: Ludożerca

aktorzy:

2006: Popiełuszko jako Ireneusz
2006: Dublerzy jako Stanisław Góraj
2005: Skazany na bluesa jako Pan Henio
2005: Diabeł
2005: Czas surferów jako Klama
2005: Wróżby kumaka jako Ksiądz Bieroński
2005: Nadzieja
2004: Nie wiem
2003: Zróbmy sobie wnuka jako Gustaw Mytnik
2003: Ciało jako Dizel
2003: Marcinelle jako Delanoi
2003: Zmruż oczy jako Jasiek
2003: Bao-Bab, czyli zielono mi jako bosman Tomasz Cumel
2003: Światła (Lichter) jako Antoni
2003: Stich! Misja (Stitch! The Movie) jako Stich (głos pl)
2003: Żurek jako Matuszek
2003: Polana pośród brzeziny (Petite prairie aux bouleaux, La) jako Gutek
2003: Defekt jako jasnowidz Walczak
2003-2004: Rodzinka jako Przemysław Przepiórka
2002: Pianista (Pianist, The) jako Klient z drobnymi
2002: Wiedźmin jako Jaskier
2001: Lightmaker jako Rumo Ranieri
2001: Stacja jako Dymecki
2001: Cześć Tereska jako Edek
2001: Wiedźmin jako Jaskier
2000: Weiser jako Kołota
2000: Wiech moja miłość
2000: Nar nettene blir lange
2000: Prymas. Trzy lata z tysiąca jako Ksiądz Stanisław Skorodecki
2000: Pierwszy milion jako Policjant
2000: Dowód życia (Proof of Life)
1999: Randka z diabłem jako Wiesio
1999: Sto minut wakacji jako Operator "Pigi", kolega taty Piotrka
1999: Pierwszy milion jako Policjant Rafał, kolega "Kurtza"
1999: Ogniem i mieczem jako Michał Wołodyjowski
1999: Przygody dobrego wojaka Szwejka jako Podporucznik Dub
1998: 23 (23 - Nichts ist so wie es scheint) jako Sergej
1998: Demony wojny wg Goi (Demony wojny według Goi) jako Houdini
1997: Sława i chwała jako Franciszek Gołąbek
1997: Kochaj i rób co chcesz jako Ryszka
1997: Darmozjad polski jako Szwed
1997: Szczęśliwego Nowego Jorku jako Potejto
1997: Słoneczny zegar
1997: Pułapka jako Bobek
1996: Odwiedź mnie we śnie jako Janusz
1995: Opowieść o Józefie Szwejku i jego drodze na front jako Podporucznik Dub
1995: Opowieść o Józefie szwejku i jego najjaśniejszej epoce jako Porucznik Dub
1995: Pestka jako Dramaturg
1995: Pułkownik Kwiatkowski jako Dudek
1994: Zawrócony jako Tomasz Siwek
1994: Trzy kolory: Czerwony jako Karol
1993: Na czarno (clandestin, Le)
1993: Straszny sen dzidziusia Górkiewicza
1993: Taranthriller jako Portier
1993: Trzy kolory: Biały jako Karol
1993: Trzy kolory: Niebieski
1992: Naprawdę krótki film o miłości, zabijaniu i jeszcze jednym przykazaniu jako Zbyszek
1992: Sauna jako Jussi
1991: Ferdydurke jako Parobek
1991: Tak tak jako Marek
1990: Korczak jako Szulc
1990: Seszele jako Stefek
1990: Ucieczka z kina 'Wolność' jako Asystent cenzora
1990: Plus minus nieskończoność
1989: Kto zabił moją mamę?
1989: Bal na dworcu w Koluszkach jako Andrzej Roszak
1989: Sztuka kochania jako Doktor Zebro
1988: Dekalog X jako Artur
1988: Biesy (Possédés, Les) jako Liamszyn
1988-1990: Mistrz i Małgorzata jako Behemot/Riuchin
1988: Niezwykła podróż Baltazara Kobera jako Mathias
1988: Dotknięci jako Piotr
1987: Zabij mnie glino jako Seweryn
1987: Zad wielkiego wieloryba
1987: Ludożerca
1986: Pierścień i róża jako książe Bulbo
1986: Ucieczka
1986: Zmiennicy jako Brat Henia
1986: Boczny tor jako Marek
1986: Pierścień i róża jako Książę Bulbo
1986: Prywatne śledztwo jako Robotnik w ciężarówce
1985: Mosty nieznane
1985: Dach nad głową
1984: Rycerze i rabusie jako młody jurysta
1984: Kuracja
1984: Domokrążca
1983: Oko w oko
1982: Popielec jako Latac
1981: Wielka majówka jako Rysiek

aktorzy (gościnnie):

2005: Niania
1997-1998: 13 Posterunek jako Człowieczek

polski dubbing:

2007: Shrek 3 jako Shrek
2004: Shrek 2 jako Shrek
2003: Shrek 3-D (Shrek 4-D) jako Shrek
2003: Nawiedzony Dwór (Haunted Mansion, The) jako Jim
2003: Fałszywa dwunastka (Cheaper by the Dozen) jako Tom Baker
2002: Stuart Malutki 2 (Stuart Little 2) jako Stuart Malutki
2002: Lilo i Stich (Lilo and Stitch) jako Stich
2001: Shrek jako Shrek
1999: Stuart Malutki (Stuart Little) jako Stuart


Zbigniew Zamachowski
Windą do nieba
Stałem jak zamurowany i odliczałem kolejne piętra. Gdy minąłem dwunaste...
Chyba prawie każdy miewa różne dziwne senne fobie i koszmary, prawda? Mnie przez wiele lat, i to niezwykle intensywnie, śniły się sny "windziarskie". Nie były to windy, które - co może się zdarzyć -spadałyby w dół, ale wręcz przeciwnie. Mnie wiozły do góry. Wiozły, wiozły i za cholerę nie chciały się zatrzymać na żadnym z możliwych pięter. Wszystkie te sny, a właściwie jeden i ten sam, tylko powtarzający się niezwykle często, były potwornie nieprzyjemne. Te koszmary nasiliły się w okresie, gdy mieszkałem przy rondzie Waszyngtona w Warszawie, w dwunastopiętrowym bloku. Wynajmowałem mieszkanie na dziewiątym piętrze. Pewnego wieczora wracałem ze spektaklu około dziesiątej wieczorem. Wsiadłem do windy. A była to chyba winda najgorsza z możliwych, bardzo starego typu, w której, żeby pojechać, trzeba było zamknąć podwójne wewnętrzne drzwiczki. Dodatkowo urządzenie to nie miało pamięci, czyli winda jechała - bez zatrzymywania się - na wybrane piętro. Po wejściu do windy wcisnąłem dziewiątkę. I wtedy jakiś diabeł podkusił mnie, by sprawdzić, czy winda nie zatrzymałaby się przypadkiem na piątym piętrze, gdybym wcisnął guzik już w czasie jazdy na dziewiąte.

Więcej w magazynie Feniks nr 1/05

autor: Magda Jethon



































premiera filmu Good Night and Good Luck


Zbigniew Zamachowski

Lubię być szczęśliwy

Najważniejsze w życiu jest to, żeby rodzina była cała i zdrowa. A czy rola przejdzie do historii sztuki aktorskiej, czy zostanie zmiażdżona w recenzjach - to zupełnie drugorzędne - rozmowa ze Zbigniewem Zamachowskim

Paweł T. Felis: Powiedział Pan kiedyś, że jest sybarytą.

Zbigniew Zamachowski: To prawda (śmiech). Ogromnie cenię sobie drobne przyjemności w życiu. Jestem smakoszem, lubię jeść, lubię dobre alkohole, lubię patrzeć na piękne kobiety. Lubię też być szczęśliwy i to mi się od czasu do czasu zdarza.

Ale Magda Umer mówi często o Panu: "Smutny, wrażliwy człowiek". Stąd się wziął Zamachowski-poeta?

Magda dobrze mnie zna i wie, że oprócz twarzy pogodnego faceta grywającego komediowe role - a tak kojarzę się zwykle widzom - jest i inny Zbyszek. Czy smutny? Ta druga twarz jest bardziej skomplikowana, dlatego niechętnie o niej mówię - wolę pisać.

A pisze Pan

niemal od zawsze. Większość wierszy powstała jeszcze pod koniec lat 70. jako teksty moich piosenek. Nie myślałem o ich wydawaniu, nie chciałem "jechać" na nazwisku. Dopiero kilka lat temu, kiedy znajomy zaproponował, żeby zebrać te moje rzeczy, wybrać i opublikować, pomyślałem: "Czemu nie?".

Pana tomik nosi tytuł "Półkrople, ćwierćkrople".

Nie lubię jednoznaczności, nie widzę świata w sposób prosty. Staram się czuć półtony, widzieć półcienie, zatrzymywać się na niedopowiedzeniach, ale jednocześnie nie uciekać zbyt daleko od rzeczywistości.

"Za oknem latają Anioły/ wolne od moich urojonych zobowiązań/ Cieszą się/ bezkarnością bezgrawitacji/ a łamanie reguł/ przychodzi im z łatwością/ której nie pojmują/ tak jak Odkupienia/ Może nie są zbyt trzeźwe/ ale w zamian/ Szczęśliwe/ Nie mogę ich dogonić". Tęskni Pan za wolnością nastolatka?

Moja młodość była niewiarygodnie beztroska - żyłem z dnia na dzień. Nie planowałem przyszłości ani tym bardziej kariery. Wszystko jeszcze mogło się zdarzyć, nic nie zostało postanowione, przypieczętowane. Każdy wraca do takich chwil z sentymentem.

W Pana pierwszym filmie "Wielka majówka" zagrał Pan siebie, chłopaka z prowincji, który po raz pierwszy jedzie do wielkiego miasta. Oglądałem ten film jako 13-latek z niezbyt dużego miasta - urzeczony młodzieńczym entuzjazmem na ekranie marzyłem o beztrosce Ryśka Kołonta

Atmosfera na planie była fantastyczna, a ja nie traktowałem grania jak pracy - to była zabawa i przygoda. Czasem żałuję, że ten rodzaj naturalności i zabawy jest już za mną - dziś, jako zawodowy aktor, mam większą świadomość, ale i poczucie odpowiedzialności za to, co robię.

Ale został Pan aktorem właśnie dzięki "Wielkiej majówce".

Ten film "wyprostował" moje życie, które wtedy było pełne zakrętów. Skończyłem liceum ekonomiczne, chociaż tego, że do biura nie pójdę, byłem pewien jak mało czego. Zdawałem do Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach na wydział wokalny, ale się nie dostałem. Groziło mi wojsko. I nagle z nieba spadła propozycja zagrania w filmie. Myślałem już wcześniej, czy zostać aktorem, jednak do szkoły teatralnej nie ośmieliłem się zdawać. Na zdjęcia próbne do "Wielkiej majówki" też pojechałem bez specjalnej, jak mówią dziś młodzi, "napinki". Podpisałem kontrakt ze Zbigniewem Górnym i jego orkiestrą, wiedziałem, że jak nie dostanę roli, mam coś do roboty.

Wybrał Pan aktorstwo, ale z muzyką się nie rozstał.

Jako uczeń szkoły muzycznej pisałem dla siebie piosenki, które śpiewałem na różnych festiwalach. Tak trafiłem do opolskich "Debiutów". Potem, w szkole teatralnej, pojechaliśmy ze znajomymi na obóz AZS-u do Łazów. A ponieważ w naszym ośrodku mieszkał też Zenon Laskowik, postanowił z tą wesołą grupką trochę się zabawić. Tak powstał Festiwal Piosenki Umundurowanej, czyli alternatywa dla Kołobrzegu. Zenek pisał teksty, ja muzykę - to było świetne antidotum na tamte ponure politycznie czasy. Przez dobre osiem albo dziewięć lat spotykaliśmy się co roku, robiliśmy programy, graliśmy dla wczasowiczów. Dziś widzę, jak wiele Zenek mnie nauczył. Gdyby nie on, moja praca estradowa wyglądałaby zupełnie inaczej.

Napisał Pan m.in. muzykę do "Ludożerców" Łukasza Wylężałka, spektaklu "Się kochamy", do kilku etiud w szkole filmowej, ale komponuje Pan rzadko. Muzyka to hobby? Niespełniona pasja?

Raczej hobby. Komponują: Stanisław Radwan, Jan Kanty-Pawluśkiewicz, Grzegorz Turnau - ja tylko od czasu do czasu dla przyjemności składam sobie nutki. Ostatnio do sztuki "Klub hipochondryków" w teatrze Syrena, którą wyreżyserował Wojciech Malajaktat i w której również gram.

Do szkoły teatralnej dostał się Pan warunkowo z powodu wady wymowy, ale dziś znakomicie posługuje się Pan swoim głosem. To efekt katorżniczej pracy?

Katorżniczej nie, ale na pewno ciężkiej. Moje problemy były natury stomatologiczno-akustycznej i wynikały z nieszczęśliwego zdarzenia w dzieciństwie. Wiedziałem, że jeśli nie zrobię przez rok znaczących postępów w dykcji, zostanę skreślony. Chyba się udało, skoro dotrwałem do końca szkoły, a dziś, jeśli chodzi o czytelność wymowy, niewiele można mi zarzucić.

Dlatego tak chętnie wykorzystuje Pan głos, dubbingując animowane postaci, m.in. w "Shreku" i "Stuarcie Malutkim"?

Podjąłem się tej pracy głównie ze względu na swoje dzieci, bo dubbingowania nigdy nie lubiłem. Głos jest tu zwykłym instrumentem, który trzeba tak wyginać, żeby idealnie wpisał się w ciąg nakręconych już klatek.

Mówią o Panu: wiecznie się spóźnia, jest źle zorganizowany, uwielbia spać. To autokrecja czy może właśnie natura dziecka?

Jeśli autokreacja, to nigdy się panu do tego nie przyznam (śmiech). Miłości do spania skutecznie oducza czwórka dzieci. Jednak rzeczywiście nie uważam snu za czas zmarnowany - czy realny świat nie jest mniej interesujący? Nie ukrywam, że poczucie czasu mam zachwiane. I nawet nie mam sobie tego za złe. Od kiedy parę lat temu wyjechałem do Afryki, zrozumiałem, że czas jest rzeczą względną. Przepraszam oczywiście wszystkich, którzy muszą na mnie czekać. Pana również, ale jestem usprawiedliwiony - przedłużyła się próba.

Co to za spektakl?

"Śmierć komiwojażera" Arthura Millera w nowym polskim tłumaczeniu i reżyserii Kazimierza Kutza, m.in. z Anną Seniuk, Wojciechem Malajkatem i Januszem Gajosem, z którym po raz pierwszy pracuję na scenie, w roli głównej.

Jesteśmy w Teatrze Narodowym. Po przeprowadzce z teatru Studio czuje Pan, że to jest Pana teatralne miejsce?

Takim miejscem faktycznie był teatr Studio Jerzego Grzegorzewskiego - fenomenalna atmosfera, świetni aktorzy, zgrany zespół techniczny. Dla mnie pierwszy teatr, w którym spędziłem kilkanaście lat. Teatr Narodowy z oczywistych względów musi funkcjonować inaczej. Poza tym zespół ciągle się tworzy, wszyscy do siebie dojrzewamy, łącznie z nowym dyrektorem Janem Englertem. Jest dobrze, ale może być jeszcze lepiej.

Teatr to miejsce realizowania ambitnych projektów, doskonalenie warsztatu, odskocznia od innych zajęć?

Dla mnie to baza wypadowa, miejsce, do którego się wraca, które jest mi po prostu potrzebne.

Nigdy nawet nie pomyślałem, że mógłbym zrezygnować z teatru. Teatr uczy pokory, pracy w zespole, ale też aktorskiej zawziętości, bo nie pozwala zapomnieć, że każda rola to nowe wyzwanie.

Jerzy Stuhr powiedział mi niedawno - za Konradem Swinarskim - że teatr wymaga całkowitego poświęcenia, bez rozmieniania się na inne zajęcia.

Bardzo cenię i lubię Jerzego Stuhra, ale nie sądzę, żeby można było przenieść zasady funkcjonowania teatru z ery Swinarskiego do dziś. To inne czasy. Od prawie 20 lat gram w teatrze, kręcę filmy i występuję na estradzie. I kiedy wychodzę na scenę, nie ma znaczenia to, że przed chwilą byłem inwalidą w "Cześć, Tereska". Nie przeszkadza, a może pomaga...

Kiedy rozmawiamy o aktorstwie, ucieka Pan od słowa "misja".

Nie wyobrażam sobie wykonywania tego zawodu z przymusu albo wyłącznie dla pieniędzy. Jednak nigdy - chociaż traktuję go niezwykle serio - nie myślałem o nim jak o wstępowaniu do zakonu!

Aktor to po prostu komediant?

Zwykle tak. Jeśli czasem zdarza mu się być kimś więcej, to tak nieuchwytne, że nie mam odwagi o tym mówić.

Jednak komediant jest też "środkiem", za pomocą którego można próbować poznać świat, a przynajmniej samego siebie.

Z pewnością aktorstwo nieustannie wyrzuca z codziennego życia. Każe "wgryzać" się w postaci, charaktery, psychikę, myśleć o świecie i innych ludziach. Jesteśmy domorosłymi filozofami amatorami, ale na scenie albo przed kamerą. Rozmawianie o tym naraża na śmieszność.

Jednak granie przez całe życie naraża też na wypalenie. Jak udaje się zachować i podsycać w sobie aktorską pasję?

To oczywiste, że po latach pracy może się pojawić zmęczenie, nawet znużenie. Nie tyle aktorstwem, co trybem pracy, który nie należy do najspokojniejszych. Nie mam już 25 lat, tylko 42, dlatego trudno mówić o zawodowym "kopie", który był wtedy, kiedy wszystko dopiero się zaczynało. Ale to piękny i okrutny zarazem zawód, bo nie da się go uprawiać bez pasji. To, że znowu mam wcielić się w kogoś innego, oddać mu swoje ciało i emocje, wymusza brak obojętności.

Oddać siebie, ale też budować innego siebie.

Zawsze najbardziej fascynował mnie proces budowania roli. W teatrze dzieje się to etapami. W filmach, których niemal nigdy nie kręci się chronologicznie, trzeba mieć w sobie mocno określoną postać, żeby potrafić zagrać po sobie kolejne sceny z różnych etapów życia bohatera, a jednocześnie stworzyć wyrazistego, pełnego bohatera. I właśnie to układanie rozrzuconych puzzli szalenie mnie pociąga. Lubię bawić się w tę układankę, sprawdzać potem na ekranie - dobrze kombinowałem czy nie? Patrzeć na postać, która powstała w mojej głowie od zera. A raczej na kogoś, o kim mówimy: "postać", bo to przecież abstrakcja, nikt taki nie istnieje.

"Gdy jako widz obserwuję kolegów z branży aż nadnaturalistycznie grających ekstremalne sytuacje, ( ) dochodzę do wniosku, że ten zawód naprawdę jest podejrzany i, ch****a, mnie też przytrafiło się go uprawiać" - to Pana słowa.

Jest w aktorstwie rodzaj schizofrenii, który bywa niebezpieczny. Jednak w moim przypadku ta schizofrenia, aktorskie oszustwo, polega na czymś innym. Nigdy nie "zagrałem" się w ten sposób, żeby zapomnieć, że ja to ja. Grając w teatrze albo filmie, jest się więc jednocześnie kimś innym - i sobą, postacią i aktorem, który myśli o tym, że trzeba stanąć na określonej pozycji na planie, wejść w odpowiednie drzwi, powiedzieć tekst w takim, a nie innym rytmie.

Układanie aktorskich puzzli niesie też ryzyko. Nie udała się Panu na przykład rola w "Ogniem i mieczem".

Oglądałem ten film niedawno i żałuję, że tak się tej roli wystraszyłem. W "Ogniem i mieczem" Wołodyjowski miał za mało miejsca, żeby znaleźć do niego nowy klucz, uwolnić się od fenomenalnej formy Łomnickiego. Ale widzę, że zabrakło mi do tej postaci dystansu. Przecież to pierwsza część Trylogii, Wołodyjowski jest najmłodszy, więc pewien nawias czy cudzysłów bardzo by tej roli pomógł.

Porażki są wpisane w ten zawód. Czy siła, żeby sobie z nimi radzić, również?

Nie nazwałbym roli Wołodyjowskiego porażką. To raczej uczucie niedosytu, które pojawia się często. Zawsze można coś zrobić lepiej. Albo inaczej. Jeśli potrafię sobie z tym radzić, to dlatego właśnie, że nie traktuję aktorstwa jak misji. Od czasu, kiedy mam rodzinę, wychowuję dzieci, które pięknie mi rosną, inaczej patrzę na zawód. Najważniejsze w życiu jest to, żeby rodzina była cała, zdrowa, szczęśliwa, żeby dzieci wyrosły na ludzi. A czy rola przejdzie do historii sztuki aktorskiej, czy zostanie zmiażdżona w recenzjach - to zupełnie drugorzędne.

Nie ma Pan wrażenia, że gra za dużo?

Był taki moment, że niechcący zostałem wtrącony w szufladkę z napisem: "Niegroźny, sympatyczny facet". I może powinienem wtedy grać mniej. Pamiętam, jak po "Zawróconym" i "Białym" Andrzej Wajda powiedział mi: "Panie Zbyszku, niech pan się zacznie uczyć języków i ruszy w świat, bo tu zabraknie dla pana ról".

Jednak okazało się, że reżyserzy zaczęli obsadzać Pana inaczej. W "Stacji" Wereśniaka, "Cześć, Tereska" Glińskiego, "Weiserze" Kolskiego zagrał Pan wreszcie czarne charaktery, chociaż takie Pana możliwości zauważył jako pierwszy Andrzej Wajda w "Biesach".

Mało kto dziś o "Biesach" pamięta, a to spotkanie z Wajdą było dla mnie niesamowite. Aktor skazany jest często na wybór reżysera - jeśli w Polsce kręci się 20 filmów rocznie, to nie ma mowy o wybrzydzaniu. Sam nauczyłem się chyba częściej odmawiać - dwa miesiące temu zrezygnowaqłem z roli w serialu, chociaż propozycja była kusząca, nie tylko od strony finansowej. Uznałem jednak, że to nie jest dobry moment na serial.

Z kolei o rolę w "Cześć, Tereska" sam Pan zabiegał.

Temat, scenariusz i aktorski materiał wydały mi się tak interesujące, że bardzo chciałem w tym wziąć udział. Wszyscy byliśmy gotowi pracować nawet za darmo, bo przez pewien czas brakowało pieniędzy.

Jednak problem nie polega przecież na typie ról, tylko na tym, czy reżyser wymaga czegoś od aktora, czy też pozwala "grać Zamachowskim". Andrzej Jakimowski opowiadał mi, że w "Zmruż oczy" bardzo starał się, by zagrał Pan inaczej niż zwykle.

Często reżyser darzy nas takim zaufaniem, że nie ingeruje w pracę nad rolą, ale zajmuje się inscenizowaniem scen, myślą, którą film ma przekazać. Czasem zaufanie jest jeszcze większe, kiedy reżyser wierzy, że mogę zagrać inaczej, niż grałem do tej pory, wyjść poza to, co umiem. Tak było z Andrzejem, który zaskoczył mnie już podczas prób - wydawało mi się, że oczekuje ode mnie zbyt ograniczonych środków aktorskich. Jednak kiedy poznałem Olę i Rafała, aktorów niezawodowych, szybko zrozumiałem, że to jedyny sposób. Skoro oni "są" na ekranie, ja nie mogę "grać". I do tego zmuszał mnie Andrzej.

Nie posłuchał Pan Andrzeja Wajdy, nie wyjechał za granicę, chociaż czasem gra w przedsięwzięciach zagranicznych - ostatnio w "Światłach", wcześniej epizodycznie w "Dowodzie życia" z Russellem Crowe'em i Meg Ryan. Nie chciał Pan czy nie umiał zrobić kariery za granicą?

Przede wszystkim po tym, co zrobiłem w Polsce, czuję się w tym zawodzie spełniony. "Dowód życia" był tylko epizodem, "Światła" - koprodukcją niemiecko-polską. Jeśli coś przegapiłem, to po "Białym" Kieślowskiego.

Miał Pan wtedy agentkę we Francji.

Znakomitą, która ostatnio produkuje filmy Michałkowa. Nicole Cannes mobilizowała mnie do tego, żeby zacząć uczyć się języka. Niestety, jestem nadludzko leniwy Ale też byłem już chyba za stary na to, żeby rzucić wszystko i zacząć gdzieś od nowa, bez żadnej gwarancji, że się powiedzie. Myślę sobie czasem: "Miło byłoby zagrać w filmach w Europie, w Hollywood". A za chwilę, kiedy patrzę na swoje dzieci: "Czy na pewno?".

Rozmawiał Paweł T. Felis
Gazeta Wyborcza
23 stycznia 2004



***

Zbigniew Zamachowski

Miałem być muzykiem

Debiutował mając 20 lat w "Wielkiej majówce". Skończył Filmówkę, po studiach błysnął talentem w "Ucieczce". Role u Kieślowskiego - w "Dekalogu 10" i "Białym" - potwierdziły, że polskie kino zyskało aktora wrażliwego, doskonale czującego tragikomizm granych przez siebie postaci. Za "Ucieczkę z kina ČWolnośćÇ" Marczewskiego nominowano go do Felixa. U Kutza był świetny w "Zawróconym" i "Pułkowniku Kwiatkowskim". Niedawno odebrał Orły za "Cześć Tereska" Glińskiego. Jest popularny, nagrody przyznają mu widzowie, krytycy i filmowcy. Występuje w Teatrze Narodowym. Pisze wiersze, komponuje, reżyseruje, myśli pozytywnie i odpukuje w niemalowane. Święta spędzi z żoną Olą i czwórką dzieci: półroczną Bronką, 3-letnim Tadkiem, 5-letnim Antkiem i 7-letnią Marysią.

Rz.: Najpierw Złota Kaczka, potem Orły za najlepszą główną rolę męską. Czy to będzie rok Zamachowskiego?

"Oberwało" mi się nagrodami za to, co wydarzyło się w roku ubiegłym. Moje szczęście, a może nieszczęście, polegało na tym, że zbiegły się w nim cztery premiery filmów, w których zagrałem w ciągu dwóch lat. To było dość mocne uderzenie. Jeśli już mówimy o sukcesach, to myślę, że najważniejsza była rola w filmie Roberta Glińskiego "Cześć Tereska". Dzięki niej mogę myśleć o minionym roku, jako udanym. W dodatku Polskie Radio wydało mi płytę, teraz reżyseruję w Teatrze Narodowym. Chciałoby się powiedzieć "carpe diem", ale może być różnie. Próbuję złapać dystans i do nagród, i do innych miłych chwil, które mi się zdarzają. Żyję swoim rytmem.

Rz.: Gdzie pan stawia statuetki?

Na szafie.

Rz.: Oscara też by pan tam postawił?

Nie. Jego schowałbym w sejfie. Ale na razie nie mam nawet sejfu.

Rz.: W "Cześć Tereska" gra pan kalekiego alkoholika. Chciał pan przełamać swoje emploi?

Przeczytałem scenariusz Roberta Glińskiego i poczułem, że to szansa na odejście od wizerunku, do którego przyzwyczaiłem widzów. Myślę, że w pewnym momencie każdy aktor powinien się zastanowić, czy warto do końca życia grać ciągle podobne postacie, czy może jednak zaryzykować i spróbować to przełamać. Bardzo się cieszę, że Gliński, Marczewski i Wereśniak dali mi role, które nie do końca do mnie pasowały. Grając je miałem świadomość, że publiczność nie zawsze przyjmuje życzliwie takie zmiany. W tym przypadku wiele wskazuje na to, że zaakceptowała innego Zamachowskiego - Złota Kaczka to nagroda od widzów.

Rz.: Czy mocno przeżywał pan niepochlebne recenzje po "Ogniem i mieczem"?

Już się uodporniłem - i na dobre, i na złe recenzje. Nie miałem złudzeń, że film Jerzego Hoffmana zostanie okrzyknięty arcydziełem. Nie spodziewałem się też, iż ktoś napisze, że mój Wołodyjowski to wspaniała rola. Moja pozycja startowa już na "dzień dobry" była nie najlepsza. Tadeusz Łomnicki zagrał małego rycerza wspaniale. Miał na to czas i materiał. Jednak, gdy się przyjrzeć "Ogniem i mieczem", tam Wołodyjowski jest postacią drugoplanową, żeby

nie powiedzieć - epizodyczną. Nie ma żadnej sceny stricte aktorskiej, w której można by coś zaproponować, jedyną dłuższą sekwencją jest dwuminutowy pojedynek z Bohunem, gdzie bardziej trzeba się było wykazać znajomością szermierki, niż aktorskim talentem.

Rz.: Czy pana zdaniem w procesie tworzenia spektaklu lub filmu aktor - ucieleśnienie wizji autora i reżysera - jest ogniwem najbardziej czy najmniej istotnym?

Najpierw musi być tekst literacki, potem jego reżyseria. Jeżeli te dwa elementy są przygotowane rzetelnie, istnieje szansa, że aktor doda coś od siebie. W przypadku filmu dochodzi montaż, którym można kiepski materiał ulepszyć, albo świetny sknocić. Nie łudzę się, a pracuję na planie od 22 lat, że miałem kiedykolwiek decydujący wpływ na kształt filmu. Jako aktor mogę filmowi tylko pomóc - swoją pracą i inwencją. To, że się obsadzi Lindę, Pazurę, Kondrata, mnie czy kogokolwiek innego ze "znanych", nie przesądza o jakości dzieła. Tak jest zresztą wszędzie, nie tylko w Polsce. Największym gwiazdom kina zdarza się występować w gniotach

Rz.: Jak się pan czuje jako debiutujący reżyser?

Mam stracha. "Żaby" Arystofanesa w mojej reżyserii - to nie był mój pomysł, ale Jerzego Grzegorzewskiego. Wiedziałem, w co się pakuję, przyjmując tę propozycję. Zgodziłem się z prostego powodu: już tyle lat wykonuję zawód aktora, że mógłbym go pewnie - raz lepiej, raz gorzej - uprawiać w nieskończoność. A reżyseria jest dla mnie nowym wyzwaniem. Uczyłem wprawdzie studentów warszawskiej Akademii Teatralnej, ale nie można tego porównywać z inscenizacją w Narodowym. Poza próbami uporządkowania rzeczywistości na scenie, mam do czynienia z ogromną machiną techniczną, której nie znałem. Cały czas czegoś się uczę. Nawet, jeśli będzie to moja ostatnia reżyseria, wiem, że wiedza zdobyta teraz przyda mi się w aktorstwie. Poza tym to świetna przygoda i mam nadzieję, że zakończy się jakimś małym sukcesem. Nie zrewolucjonizuję teatru, chcę zrobić dobre przedstawienie. I zabawne, bo to jest komedia.

Rz.: Będzie pan grał w "Żabach"?

Tak, ale małą, symboliczną rólkę.

Rz.: Wydał pan tomik wierszy. Co daje panu pisanie poezji?

Swoją twórczość literacką traktuję raczej marginalnie. Od dawna pisałem do szuflady i w końcu postanowiłem się z tym ujawnić. Poezja jest uzupełnieniem mojego aktorstwa. Daje mi możliwość wyrażenia tego, czego nie mogę przekazać na scenie i w filmie. Zamykam w niej wszystko to, co naprawdę mnie dotyczy i przejmuje.

Rz.: Komponuje pan piosenki...

Z muzyką jest inaczej. Kiedyś myślałem, że będę muzykiem albo piosenkarzem. Los za mnie zdecydował inaczej - zanim zdążyłem cokolwiek zrobić w kierunku kariery muzycznej, zagrałem w "Wielkiej majówce". Po tym filmie postanowiłem zdawać do szkoły aktorskiej.

Rz.: Wrócił pan do niej jako wykładowca. Był pan surowym belfrem? Karał pan za spóźnienia?

Sam mam dość mocno zachwiane poczucie czasu, niekiedy nawet - wstyd się przyznać - obowiązku. Nie mogę więc wymagać czegoś, z czym sam nie zawsze sobie radzę. Zresztą zajęcia na studiach są pracą z ludźmi dorosłymi. Oni sami są za siebie odpowiedzialni. Można im tylko sugerować pewne rozwiązania, tak rozumiem naukę aktorstwa. Mnie odpowiedzialności nauczył dopiero Krzysztof Kieślowski, który od siebie wymagał bardzo wiele, więc miał prawo mobilizować innych. U niego byłem punktualny i obowiązkowy, do dziś mi się to przydaje. Chociaż ciągle wydaje mi się, że mam poczucie czasu południowca. To się chyba już nie zmieni.

Rz.: Jakie pan widzi różnice między pracą na planie Krzysztofa Kieślowskiego i Kazimierza Kutza?

Więcej mogę powiedzieć o Kutzu, bo z Kieślowskim pracowałem krócej. Jednak na tyle długo, by móc stwierdzić, że był nie tylko punktualny, ale także szalenie precyzyjny. Kiedy scena była napisana i dokładnie rozrysowana - nie było od tego żadnych odstępstw. Ani cienia improwizacji. Miałem poczucie, że pracuję w dość sztywnym gorsecie, jednak Krzysztof nigdy nie sznurował go na tyle mocno, bym czuł dyskomfort. Wiedział, ile swobody może pozostawić aktorowi - tak, by była to dla niego praca twórcza, a nie odtwórcza. Bo tej drugiej aktorzy po prostu nie lubią. U Kutza jest o tyle podobnie, że on też nie wymaga szalonej inwencji na planie. Wszystko ma obmyślone już wcześniej. Jednak rodzaj pracy jest zupełnie inny, ponieważ Kaziu niezwykle kocha życie. Granie u niego sprawia wrażenie roboty, która się odbywa gdzieś "między wierszami". A te wiersze to żarty, opowiadania, fantastyczne historie. Kutz jest kopalnią anegdot. Nigdy nie sprawia wrażenia człowieka, który wykonuje jakiś niezwykły zawód. Na planie filmowym - i on, i reszta ekipy - wszyscy jesteśmy rzemieślnikami. A jeśli przyniesie to interesujący efekt, jeśli będzie miało pewną nadwartość, to tym lepiej, to świetnie. Kieślowski był znacznie bardziej introwertyczny.

Rz.: Często gra pan ludzi, którzy mimo problemów, nie tracą pogody ducha. Czy prywatnie ma pan także takie usposobienie?

Staram się, jak mogę. Oczywiście z biegiem lat jest to coraz trudniejsze, bo chyba im dalej, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że uśmiech, który przed dwudziestoma laty mi towarzyszył, niekoniecznie miał rację bytu. Ale nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem smutasem czy pesymistą. Nawet, gdy coś dzieje się nie tak, jakbym sobie tego życzył, staram się myśleć pozytywnie. Inna sprawa, że - odpukam, bo aż się boję to powiedzieć - moje życie zawodowe jest dość udane. Miałem naprawdę dużego farta, że poznałem w szkole filmowej np. panią Ewę Mirowską, której bardzo dużo zawdzięczam nie tylko w kwestii aktorstwa, ale także ogólnego humanistycznego światopoglądu. Szczęście moje polegało na tym, że grałem dyplomy u Adama Hanuszkiewicza i Macieja Prusa. Przyjechał Jerzy Grzegorzewski, wypatrzył mnie i zaangażował do Teatru Studio. To był jeszcze czas, kiedy reżyserzy filmowi chodzili do teatru. Tak zagrałem u Wajdy, Marczewskiego, Hasa. Naprawdę nie mogę narzekać na brak szczęścia, bo ono mi towarzyszy. I stąd czerpię swój optymizm. Nie boję się aktorskiej posuchy, bo jestem na nią przygotowany. Mam już za sobą okres, kiedy po rolach znaczących, zauważonych przez widzów i krytyków, mój telefon milczał. Tak może być i w tym - tak wspaniale rozpoczętym - roku.

Rz.: Z czym się panu kojarzy Wielkanoc?

Z wiosną.

Rozmawiał Krzysztof Fusette
Rzeczpospolita
2 kwietnia 2002



***

Zbigniew Zamachowski

Nie chcę oceniać Sierpnia

Jeden z najpopularniejszych polskich aktorów, Zbigniew Zamachowski ("Zmruż oczy", "Żurek"), odpoczywa od kina. Nie znaczy to jednak, że udał się na wcześniejszą emeryturę. Najbliższe pół roku aktor zarezerwował bowiem na pracę w teatrze.

O tym, jak wydarzenia sierpniowe wpłynęły na to, że zajął się aktorstwem - opowiedział w rozmowie z INTERIA.PL.

Zbigniew Zamachowski w sierpniu 1980 roku był już dorosłym człowiekiem i stał u progu nieoczekiwanej kariery aktorskiej.

- To był szczególny czas w moim życiu, ponieważ skończyłem liceum i nie bardzo wiedziałem, co mam w tym swoim w życiu robić. Właśnie wtedy, w czerwcu '80, występowałem w Opolu, gdzie wypatrzył mnie reżyser filmowy Krzysztof Rogulski i zaproponował rolę w filmie "Wielka majówka" - rozpoczął aktor.

- Gdyby nie Sierpień '80, to ten film w ogóle by nie powstał, bo nie był to film, którego scenariusz był prawomyślny dla ówczesnych władz. Więc w pewien sposób Sierpień '80 przyczynił się do tego, że robię to, co robię, a moje życie potoczyło w tym a nie innym kierunku - powiedział nam Zamachowski.

Najgłośniejszy film tamtego okresu - "Człowieka z żelaza" - aktor oglądał jeszcze przed egzaminami do szkoły filmowej.

- Ten film mną wstrząsnął. To, co zobaczyłem, zwłaszcza fragmenty dokumentalne, to był dla mnie wstrząs. Nigdy czegoś takiego nie widziałem na oczy.

- "Człowiek z żelaza" nie miał może bezpośredniego wpływu na decyzje dotyczącego osobistego życia, natomiast wyklarował mi pewną świadomość, dotyczącą miejsca, w którym żyję i świata, w którym się znajduję - zwierzył się aktor.

Zamachowski, doceniając rewolucyjność "Człowieka z żelaza", wspomniał o dwóch, trochę zapomnianych, filmach Kazimierza Kutza: "Śmierć jak kromka chleba" i "Zawrócony".

- Nie chcę mówić o reżyserze, którego fantastycznie cenię, którego znam i z którym pracowałem, ale przecież Kazimierz Kutz odważył się w dwóch filmach podjąć temat tamtego okresu, i w dwóch filmach zrobił to zupełnie inaczej. Chodzi mi o "Śmierć jak kromka chleba" o górnikach kopalni Wujek, i o film "Zawrócony", w którym zresztą miałem przyjemność grać.

- Kutz spojrzał na ten sam moment dziejowy dwukrotnie, lecz za każdym razem z zupełnie innej perspektywy - dodał Zamachowski.

Aktor dosyć ostrożnie wypowiada się o próbach wartościowania sierpniowych wydarzeń.

- Nie odważyłbym się oceniać tego okresu. Byłem zbyt młody, nie byłem aż tak zaangażowany w to, co się działo. Przebywałem wtedy na przedziwnej wyspie o nazwie "szkoła filmowa" i zajmowałem się czymś, co było zupełnie nieadekwatne do tego, co się działo na ulicach - powiedział aktor.

- Zresztą my chyba podświadomie siedzieliśmy wtedy w szkole od rana do nocy i zajmowaliśmy się sztuką - podsumował Zamachowski.

Zbigniew Zamachowski [na zdjęciu] urodził się w 1961 roku. Ukończył technikum ekonomiczne oraz szkołę muzyczną. Oprócz występowania w filmie i teatrze, komponuje również muzykę do etiud filmowych oraz zajmuję się działalnością estradową.

Karierę aktorską rozpoczął od roli w filmie "Wielka majówka" Krzysztofa Rogulskiego. Od 1997 roku jest aktorem Teatru Narodowego w Warszawie.

Jego najsłynniejszymi kreacjami pozostają role w filmach Krzysztofa Kieślowskiego ("Trzy kolory. Biały", "Dekalog 10") oraz Kazimierza Kutza ("Zawrócony", "Pułkownik Kwiatkowski").

Obecnie można go oglądać w filmach "Czas surferów" oraz w epizodzie filmu "Skazany na bluesa".

23 września na ekrany kin wchodzi film Roberta Glińskiego "Wróżby kumaka", na podstawie prozy Güntera Grassa, gdzie Zamachowski wciela się w rolę księdza.

Aktor pracuje w tej chwili nad spektaklem "Piaskownica" dla Teatru Telewizji. Autorem scenariusza jest Michał Walczak ("Podróż do wnętrza pokoju"). Spektakl reżyseruje Dariusz Gajewski ("Warszawa").

www.interia.pl
1 września 2005

***

Zbigniew Zamachowski

Nie żyję w teatralnym zakonie

RZ: Czy przypomina pan sobie, o czym była "Wielka majówka", film, w którym pan debiutował?

ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI - Minęły 22 lata... W tamtych czasach odbierano go jako film o wolności, o wyborach. Otworzył przede mną nowe perspektywy. Pomógł mi dostać się do szkoły filmowej. Już wcześniej chciałem zostać aktorem, a nie udawało mi się.

Pamięta pan, że wolność miała w tym filmie smak wielkich pieniędzy, które znajdują główni bohaterowie?

Wszystko łączy się z pieniędzmi, wolność w jakimś sensie też. Ale jeżeli przypomnieć scenę nalepiania banknotów na szyby samochodów, łatwo wysnuć wniosek, że nie były najważniejsze.

Kiedy już film otworzył przed panem karierę, jak wyobrażał pan sobie życie artystyczne?

Trudno w to uwierzyć, ale w ogóle sobie nie wyobrażałem. Najważniejsze było dostać się do szkoły filmowej. Nie było takich możliwości jak dziś, że na plan filmowy można wejść z castingu, po teleturnieju czy reality show. Naprawdę nie miałem oczekiwań wobec zawodu. Być może właśnie dlatego cieszy mnie on do dzisiaj. Wykonuję go raz z większą, raz z mniejszą pasją, jednak miłość do niego nigdy nie wygasła. Brzmi to patetycznie, ale taka jest prawda.

Przez ostatnie dziesięciolecia, wieki całe, aktorstwo łączyło się w Polsce z misją. Artysta teatru przypominał o ważnych narodowych sprawach, etyce, wartościach. Jak się pan do tego odnosił?

Gdybym na starcie myślał o misji, pewnie poszedłbym do zakonu, może do seminarium. Dla mnie aktorstwo jest przede wszystkim fantastycznym sposobem samorealizacji, poznania świata, ludzi, spędzenia życia.

A misja wydaje się obciążeniem wynikającym z naszej historii?

Złe czasy dla Polaków skończyły się, rodzaj misji też się zmienił, na szczęście.

To w jakich proporcjach widzi pan w swoim życiu zawodowym aktorstwo i zarabianie? Czego nie wypada zrobić dla pieniędzy?

Podobno wszystko jest do kupienia, ale nie sądzę, by były kwoty, które zmusiłyby - nie tylko mnie, ale wielu znanych, wspaniałych aktorów - by zrobili coś wbrew sobie.

Nie ma pan teraz na myśli udziału w reklamie?

Dla niektórych to duży kłopot. Osobiście uważam, że nie ma problemu - aktorzy mogą brać udział w reklamach, jeśli tylko uznają w swoim sumieniu, że reklamowany towar jest tego godny. To, że płacą nam za udział w promocji ponad to, co jesteśmy w stanie normalnie zarobić, nie wynika przecież z faktu, że ktoś chce nam bezinteresownie sypnąć furą pieniędzy. Dyskontujemy swoją wartość. Każdy z nas, kto wziął udział w reklamie, przez wiele lat, choćby w poprzednim systemie, pracował prawie za darmo. Pracowaliśmy na swoją markę. Tylko od nas zależy, czy chcemy ją na chwilę sprząc z innym towarem, żeby uzyskać korzyści materialne. Wielu aktorów mówi konsekwentnie "nie" i szanuję to. Ale o sobie chciałbym decydować sam.

A jak ocenia pan wypowiedzi Andrzeja Łapickiego, że aktorzy nie powinni występować w reklamach?

Jest różnica między udziałem w reklamie mydła i przedsięwzięciami, jakie firmował pan Andrzej Łapicki. Nie krytykuję go, bo wiem, że było wiele uwarunkowań, nie tylko merkantylne, dla których w latach 50. dał swój głos "Kronikom filmowym". Może wierzył w to, co robił? Trzeba to uszanować. Od tamtych czasów wiele się zmieniło. Świat idzie naprzód, weszliśmy w wolny rynek, pojawiła się reklama jako źródło zarobkowania. Przecież jest wielu aktorów, którzy żyją wyłącznie z reklam. Niekoniecznie udzielają twarzy, czasami tylko głosu. To jest ich zawód, z tego żyją. Nie ma w tym nic zdrożnego. Jeśli chodzi o mnie, propozycje występów w reklamie padły, kiedy miałem już rodzinę, czekałem na własny kąt. Nie było lepszego momentu, żeby powiedzieć tak. Mając do wyboru budowę domu przez dwa lata i wynajmowanie mieszkania z trójką dzieci, nie miałem wątpliwości, co mam zrobić. Wolałem zagrać w reklamie i zbudować dom w kilka miesięcy. Fajnie mieszkamy, dzieci mają fantastyczne warunki.

Ostatnio, ? propos zachowania aktorów Teatru Narodowego, Andrzej Łapicki powiedział, że nawet gdyby zarabiali jak prezydent, chcieliby więcej.

A ile wynosi pensja prezydenta?

Około 15 tysięcy.

Bardzo przyjemnie. A ja bym nie generalizował. Nie można mówić, że hydraulicy lubią kotlety schabowe, a kolejarze kaszankę. Każdy z nas jest nieodporny na siłę pieniądza. Aktorzy poza tym, że tworzą kulturę, pracują na utrzymanie siebie i rodzin. Nie mogę pozbawić opieki czwórki dzieci i żony dla ideałów, nawet jeśli byłyby one nie wiem jak wzniosłe.

Nieobciążeni doświadczeniami stalinowskimi Krzysztof Warlikowski i Grzegorz Jarzyna, artyści, którzy tworzą bodaj najciekawszy obecnie teatr w Polsce, mówią, że za nic w świecie nie chcą reżyserować w Teatrze Narodowym, bo nie mogliby pracować z aktorem....

... który reklamuje hamburgery. To jest wycieczka w moją stronę. A ja mówię o kwestii wyboru drogi nie tylko artystycznej, ale i życiowej. Gdybym był teatralnym utopistą, prawdopodobnie nigdy nie ożeniłbym się, nie założył rodziny, żyłbym dla sztuki, nie grałbym w reklamach. Sprawy materialne byłyby dla mnie drugorzędne, dążyłbym do ideału bezinteresownie. Ale poza tym, że bywam aktorem, jestem mężem i ojcem, staram się utrzymać równowagę między sztuką a życiem, ideałem a rozsądkiem. Im więcej mam lat, życie interesuje mnie bardziej niż przebywanie w świecie de facto iluzorycznym. To nie znaczy, że porzucę dla życia teatr, ale jeśli patrzę na moje dzieci, wybór jest oczywisty. Prawdopodobnie panowie Jarzyna i Warlikowski inaczej niż ja określili swoje miejsce w sztuce i w życiu, wstąpili do zakonu teatralnego. Reguły, które przyjęli, mnie jednak nie obowiązują. Kiedy Jarzyna i Warlikowski założą rodziny, będą mieli dzieci, będą odpowiedzialni nie tylko za swoją sztukę, ale za innych, ich obecny wybór, dziś jednoznaczny, nie będzie już tak prosty.

Albo będą artystami kosztem rodziny, dzieci?

Ja tego nie powiedziałem. Najuczciwiej jak umiem, wykonuję mój zawód. Nigdy nie zrobiłem czegoś, czego bym się wstydził. Warlikowski i Jarzyna są na tyle odważnymi ludźmi, że mnie oceniają. Trudno. Widocznie czują się do tego uprawnieni. Ja ich nie rozumiem. Jak można mówić, że udział w reklamie robi ze mnie gorszego aktora na scenie?

Myślę, że przekaz płynący ze sceny jest zakłócony. Z jednej strony mówi pan ważką, egzystencjalną kwestię na najbardziej prestiżowej scenie kraju, a z drugiej strony - firmuje własną twarzą masowy wyrób, który jest powszechnie uznawany za zaprzeczenie kultury europejskiej, kultury wysokiej.

Zakładam, że kiedy wychodzę na scenę Teatru Narodowego, mam coś ważnego do przekazania, a widz jest ciekawy tego, co ode mnie usłyszy. Jeśli ogląda moją rolę przez pryzmat reklamy - myli miejsca, konwencje. To nieporozumienie.

Jerzy Jarocki musiał zrezygnować z wystawienia "Szewców" w Teatrze Narodowym, nie mógł prowadzić prób, bo aktorzy przebywali na planie filmowym, grali w reklamach. Jak pan to wytłumaczy?

Powiem, jak wygląda sprawa z mojej perspektywy. Wiedząc, że jestem brany pod uwagę do obsady "Szewców", znając system pracy Jerzego Jarockiego - a wymaga on obecności aktorów na wszystkich próbach, które są zresztą zaplanowane na kilka miesięcy - nie mogłem zapomnieć o sytuacji osobistej. Moja żona była w ciąży, miała rodzić kolejne dziecko. Uznałem, że nie jestem w stanie sprostać warunkom stawianym przez reżysera. Wystosowałem do pana Jarockiego list otwarty. Napisałem, że jestem zaszczycony propozycją, bo szanuję i podziwiam jego twórczość, ale w spektaklu udziału wziąć nie mogę. Pan Jerzy odpisał, że jest mu przykro, ale rozumie moje powody. Na tym sprawa udziału w "Szewcach" się kończy. Tego, co działo się później, nie mogę komentować, bo udziału w próbach już nie brałem.

Zrezygnował pan z "Szewców" tylko z powodów osobistych? Nie miał pan innych planów w tym czasie?

Owszem, miałem. I uznałem, że nie mogę oddać czterech miesięcy teatrowi, bo mam rodzinę i muszę jej zapewnić byt. To jest problem... Żyjemy w czasach, kiedy musimy dokonywać wyborów.

Pamięta pan, co Kazimierz Kutz mówił o próbach "Kartoteki"? Był na nich obecny Tadeusz Różewicz, bardzo niezadowolony z powodu pana niedyspozycji. Kutz tłumaczył poecie, że gdyby miał do wyboru teatr i nocną pracę przy kręceniu reklamy za dużą stawkę, też wybrałby reklamę.

Traktujmy to jak anegdotę, w której jest tylko część prawdy. Każdy, kto zna Kutza i jego opowieści wie, że są tak barwne i efektowne, iż czasem rozmijają się z rzeczywistością. Nie byłem na tyle zmęczony, żeby nie móc próbować, kwoty, które padły w opowieści, nie były prawdziwe. Miałem to panu Kaziowi za złe. Nie wziąłem tak dużej sumy. Anegdota Kutza była również opowieścią o panu Różewiczu, o sensie pisarstwa, wymierności zarobków w świecie sztuki. Różewicz jest przecież jednym z największych poetów, dramatopisarzy, a nigdy nie zarobił tyle, ile aktor dostaje za reklamę. Traktuję to jako żart Kutza pod adresem pana Tadeusza.

Zgodzi się pan, że Teatr Narodowy nie spełnił pokładanych w nim nadziei?

Moja ocena jest absolutnie subiektywna, ale wcale nie uważam, że w okresie dyrekcji Jerzego Grzegorzewskiego było aż tak źle, jak to oceniają media i niektórzy recenzenci, którzy programowo nie lubią ani Teatru Narodowego, ani Jerzego Grzegorzewskiego. Ocena jego dokonań zależy od tego, czego się oczekiwało od Narodowego, jak wyobrażał sobie scenę pan Jerzy. Sztuka Grzegorzewskiego jest niezwykle indywidualna i trudno było oczekiwać, że całkowicie zmieni on profil twórczości, byle tylko zadowolić recenzentów albo wypełnić funkcję edukacyjną. Choć myślę, że poszedł na kompromis z samym sobą. Wypełniał też misję Teatru Narodowego - wystawiał Wyspiańskiego, Gombrowicza, tyle że na swój sposób.

To znaczy, że Narodowy stał się teatrem artystowskim, dalekim od rzeczywistości. Prawdziwego życia trzeba szukać na scenie Rozmaitości, w nowych polskich filmach.

Wyobraża pan sobie teatr, w którym gramy tylko Sarah Kane? Czy to jest jedyne źródło wiedzy o rzeczywistości? Dla mnie Rozmaitości są teatrem doraźnym, bo operują tekstami doraźnymi. One nie przetrwają próby czasu. Ile można nurzać się w najciemniejszych sprawach naszej jaźni, bytu, ciała? Nie wyobrażam sobie, by istniał tylko taki teatr. Doceniam trud reżyserów, zwłaszcza aktorów Rozmaitości, bo widzę, że pracują z poświęceniem, na które mnie nie byłoby stać. Ale z jakiego powodu mam rozgrzebywać siebie, własną psychikę? Żeby trafić do zakładu psychiatrycznego? O każdej sprawie można powiedzieć na różne sposoby. Grzegorzewski robi to wysubliwanie, delikatnie, a jednocześnie niezwykle dojmująco. Mogę to powiedzieć, bo pracuję z nim 18 lat. I nie dla pensji 11 tysięcy 400 złotych brutto, jeśli mówimy o pieniądzach. Niech istnieją niezależnie od siebie dwa i więcej rodzajów teatru, w tym Rozmaitości i Narodowy. Nas, aktorów narodowej sceny, irytuje, że wiele recenzji nie uwzględnia artystycznej alternatywy, że uważa nas za pięknoduchów. My też żyjemy w Polsce, znamy jej problemy, mamy je na co dzień. Jestem osobą, która nie może narzekać na swój status. W Narodowym jest jeszcze kilka osób, które tak mogą o sobie powiedzieć. Ale cała reszta naszych wspaniałych kolegów - nie chcę ich urazić - wiedzie mizerny byt średniaków. Trudno w takiej sytuacji być oderwanym od zwykłego życia. Mnie to również nie grozi. Moja mama dostaje 470 zł renty i gdyby nie moja pomoc, byłoby jej ciężko.

Brał pan udział w akcji promującej akces Polski do Unii Europejskiej. W rodzinnej miejscowości zetknął się z młodzieżą myślącą i mówiącą językiem Leppera. Może ma rację, uważając, że zadowolona z przemian jest tylko wąska elita, a społeczeństwo czuje się jak biedak przed szybą luksusowego salonu?

Jest różnica między moimi marzeniami a tym, o czym młodzi marzą dzisiaj. Czułem imperatyw, żeby zmieniać swoją rzeczywistość, iść do przodu, uczyć się, zdobywać. Oni żyją w świecie, do którego dążyłem. Mają teoretycznie to, czego ja nie miałem, mają wybór, którego nie miałem. Jedyną przeszkodą są kwestie materialne i świadomość, bo jedną nogą tkwią jeszcze w PRL. Nie pozbyli się lęków przed nieznanym, boją się przyszłości. W rozmowie z nimi użyłem przykładu komputera. Powiedziałem, że jeszcze go nie mam, irracjonalnie odsuwam moment jego kupna i wejścia w nowy, wirtualny świat. Podobnie oni boją się wejścia do Unii, bycia na tak. W czasie spotkania obiecałem, że kupię komputer i już w nim grzebię. Mam nadzieję, że oni też odważą się przełamać swoje uprzedzenie. To jest kwestia wyboru. Dopóki nie rozpoznają nowych możliwości, dopóty będą trwali w starym świecie.

Zbigniew Zamachowski (1961) po studiach w łódzkiej PWSFTiTV od 1985 r. pracował z Jerzym Grzegorzewskim. W Teatrze Studio zagrał m.in. w jego "Wujaszku Wani" i "Don Juanie", zaś w Teatrze Narodowym w "Ślubie", "Weselu" i "Śnie nocy letniej", a także w "Kartotece" Kutza. Filmowe role stworzył między innymi w "Dekalogu X" i "Trzech kolorach" Kieślowskiego, "Zawróconym" i "Pułkowniku Kwiatkowskim" Kutza, "Ucieczce z kina ČWolnośćÇ" i "Weiserze" Marczewskiego, "Ferdydurke" Skolimowskiego, "Ogniem i mieczem" Hoffmana, "Cześć, Tereska" Glińskiego. Popisem możliwości aktora śpiewającego stał się spektakl "Zimy żal". Laureat nagród im. Cybulskiego i Zelwerowicza.

Rozmawiał Jacek Cieślak
Rzeczpospolita
15 lutego 2003



***

Zbigniew Zamachowski

Zamachowski w Filharmonii

Zbigniew Zamachowski wystąpi dziś na estradzie Filharmonii Narodowej w "Historii żołnierza" Igora Strawińskiego. W koncertowej prezentacji tego dzieła zagra Zespół Kameralny Filharmoników Warszawskich pod kierownictwem Wojciecha Michniewskiego

Dlaczego zdecydował się Pan na rolę w "Historii żołnierza"? Z ciekawości czy z chęci sprawdzenia się w nowej roli?

- Przede wszystkim dla osoby Wojciecha Michniewskiego, którego znam i cenię. Zdecydowałem się na tę wspólną przygodę i dopiero teraz widzę, jak trudne jest to zadanie. W prawie dwudziestoletniej karierze nie brałem udziału w podobnym projekcie.

W "Historii żołnierza" Strawińskiego mamy różne postaci - narratora, żołnierza, diabła - których partię często wykonuje kilku aktorów. Na estradzie Filharmonii Narodowej będzie Pan jeden.

- Nie przedstawiamy tego dzieła w wersji scenicznej, nie będzie kostiumów ani rekwizytów dla podkreślenia, która postać akurat mówi. Postanowiliśmy zastosować najprostszą receptę i odwołać się do chwytów teatru rapsodycznego - tzw. postaciowanie przeprowadzić tylko za pomocą głosu, czytelnie, ale dyskretnie, bez aktorskiej przesady. To nie jest takie proste, bowiem polskie tłumaczenie "Historii żołnierza", autorstwa Juliana Tuwima, jest błyskotliwe i dowcipne. Są w nim fragmenty, które rozpalają aktorską wyobraźnię, jak ten, kiedy diabeł udaje starą kobietę. Nie można jednak zapomnieć, że to muzyka jest najważniejsza, aktor nie może jej przytłoczyć nadmierną ekspresją.

Czy przygotowywał się Pan do tego zadania tak jak do każdej innej roli?

- Nie, ten projekt wymagał specyficznej pracy, bo w "Historii żołnierza" obok wielu fragmentów mówionych mamy i takie, w których głos recytujący splata się nierozerwalnie z muzyką. Rygor rytmiczny, a muzyka Strawińskiego jest rytmicznie dość trudna, stawia przed aktorem specjalne zadania. Natomiast praca nad sekwencjami recytowanymi nie różniła się od tego, jak zazwyczaj pracuję nad rolą dramatyczną. Ponieważ nie mogliśmy odbyć wielu wspólnych prób, nagrałem na taśmę fragmenty muzyczne i przygotowywałem się w domu.

rozmawiała Bartosz Kamiński
Gazeta Stołeczna
5 kwietnia 2001
artykuł z czerwca 2005 z Expressu Łódzkiego



Artykuł z września 2005 z Expressu Łódzkiego


Kiedyś miałem kompleksy

- Staram się nie wierzyć nikomu poza sobą, moimi przyjaciółmi, filmami, książkami, które lubię. I muzyką, której słucham nieustannie. Inaczej można dostać obłędu - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

«Dziennik Zachodni: Jest pan jednym z najbardziej zapracowanych aktorów - gra pan w Teatrze Narodowym, śpiewa, a wkrótce zacznie pracę na planie filmu "Popiełuszko". Kogo pan w nim zagra?

Zbigniew Zamachowski: Robotnika. Ireneusz przeżywa odmianę. Na początku nie wierzy, że wiara może coś ofiarować człowiekowi. Nie zdradzę scenariusza, ale to bardzo ciekawa rola.

DZ: W maju wystąpi pan w "Nadziei" według scenariusza Krzysztofa Piesiewicza i Krzysztofa Kieślowskiego. Grał pan w filmach Kieślowskiego. Co panowie dali sobie nawzajem?

ZZ: Krzysztofowi Kieślowskiemu dałem siebie w jego filmach: "Dekalog" i trylogii "Trzy kolory". Mam nadzieję, że się na mnie nie zawiódł. Gdybym nie sprawdził się w "Dekalogu", nie powierzyłby mi odpowiedzialnej roli w trylogii. A ja grałem tam główną rolę jako jedyny Polak i to w niezłym towarzystwie. Kieślowski dał mi szalenie dużo. Był niezwykle wymagającym człowiekiem, przede wszystkim wymagał od siebie. Nas wszystkich zmuszało to do takiej samej postawy i olbrzymiej dyscypliny. Od niego dowiedziałem się, że w filmach można mówić o rzeczach istotnych, zadawać pytania, których na co dzień nie zadajemy, bo nie umiemy albo nie chcemy ich zadawać. On to potrafił. Mój udział we wszystkich zagranicznych filmach, w których grałem, jest reperkusją pracy z Kieślowskim. Ci, którzy z różnych stron świata zapraszali mnie do współpracy, robili to, bo widzieli mnie w "Dekalogu" albo "Trzech kolorach".

DZ: Teraz czekamy na premierę "Dublerów", komedii Marcina Ziębińskiego.

ZZ: Zagrałem tam Stanisława Góraja. To ciekawa historia. Film zrobiliśmy co najmniej dwa lata temu, a nie może doczekać się premiery. Sam jestem ciekaw, nie widziałem zbyt wiele poza tym, co udało mi się podejrzeć w montażowni. To rozrywkowy film, mam nadzieję, że widzowie będą mogli się pośmiać.

DZ: Zaczynał pan karierę u Jerzego Grzegorzewskiego. Podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu wystąpił pan na scenie Teatru Polskiego, noszącego jego imię.

ZZ: Mimo nieobecności pana Jerzego czuję się jego aktorem. Od razu po szkole trafiłem do warszawskiego Teatru Studio, którym kierował. Pracowaliśmy w nim razem przez 12 lat. Współpracowaliśmy jeszcze w czasie, kiedy dyrektorował Teatrowi Narodowemu. Tak naprawdę zawdzięczam mu wszystko, co zrobiłem w teatrze. Cieszę się, że Teatr Polski nosi jego imię.

DZ: Czy dobrze się panu żyje w Polsce?

ZZ: Uciekam, jak mogę.

DZ: Emigracja wewnętrzna?

ZZ: Nie. Staram się nie wierzyć nikomu poza sobą, moimi przyjaciółmi, filmami, książkami, które lubię. I muzyką, której słucham nieustannie. Inaczej można dostać obłędu. Ale mimo wszystko czuję się dobrze. Może przyjdzie coś innego, gorszego albo lepszego, ale wszystko jest doraźne. Nie ma więc co się denerwować.

DZ: Czy gdyby pan zaczynał dziś karierę, wyjechałby pan z Polski?

ZZ: Na początku mojej drogi zawodowej miałem takie pomysły i sposobność. Ale źle aklimatyzuję się w nowych miejscach i czułem, że mimo różnych, często bardzo niesprzyjających okoliczności, można coś w Polsce zrobić. Trzeba by zapytać dzisiaj młodych ludzi, czy chcieliby stąd uciekać. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że i oni, i my powinniśmy próbować swoich sił za granicą. Oni znają języki, nie mają kompleksów, nie muszą zmagać się z tym, z czym myśmy się zmagali dwadzieścia lat temu.

DZ: Pan chyba nie miał kompleksów?

ZZ: Jakieś miałem. Bardzo słabo mówiłem w innych niż polski językach. Dziś, dzięki Bogu, to się zmieniło. Ale wtedy to była bariera nie do przekroczenia. Zwłaszcza w moim zawodzie, jeśli chciało się go uczciwie i solidnie wykonywać. Jedynym, którego znam i któremu się to udało, jest Andrzej Seweryn. Zdaje się, że ma wmontowanych kilka czipów - to mówię z przekory.

DZ: Kiedyś lubił pan żarty Zenona Laskowika. Co pana dzisiaj śmieszy?

ZZ: Laskowika wciąż lubię. Rzeczywistość śmieszy mnie nieraz. I to mnie cieszy, bo nie zgrzytam zębami, nie wygrażam pięścią wszystkim dookoła i panu Bogu, tylko potrafię się z tego śmiać. Może dlatego, że jakoś moje życie się układa (tu odpukuję w niemalowane drewno) i nie mam powodów do narzekania. Kilkoro tegorocznych wykonawców w konkursie aktorskiej interpretacji piosenki ubawiło mnie do łez. Ucieszyło mnie, że ci młodzi ludzie wykonują coś perfekcyjnie i jeszcze może to być zabawne.

DZ: Ma pan czwórkę dzieci i dużo pan pracuje. Udaje się panu pobyć z nimi, pogadać?

ZZ: Najstarsza Marysia ma 11 lat, Antek - 9, Tadzio 6,5. Najmłodsza, Bronia ma 4,5 roku. Staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Nie mam poczucia, że je zaniedbuję. Gramy razem w różne gry edukacyjne, warcaby, powoli sięgamy po szachy. Staramy się z żoną wpoić dzieciom odruch czytania i dużo im czytamy. W czasach, kiedy telewizja i komputery są wszechobecne, to trudne, ale nie niemożliwe.

***

Zbigniew Zamachowski, ur. 17 lipca 1961 r. w Brzezinach. Aktor, autor muzyki i tekstów piosenek. Skończył technikum ekonomiczne i szkołę muzyczną. Studiował na wydziale aktorskim Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej i Teatralnej w Łodzi. Żonaty z Anną Komornicką. Ojciec czwórki dzieci. Ważniejsze filmy: "Wielka majówka", "Trzy kolory: Biały", "Trzy kolory: Niebieski", "Trzy kolory: Czerwony", "Pułkownik Kwiatkowski", "Szczęśliwego Nowego Jorku", "Ogniem i mieczem", "Cześć, Tereska", "Zmruż oczy".»

"Kiedyś miałem kompleksy"
Małgorzata Matuszewska
Dziennik Zachodni nr 84/08-09.04
12-04-2006

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ginamrozek.keep.pl