ďťż
RSS

Robert Janowski

Rap_fans



Debiutował na deskach teatrów amatorskich. W latach 80-tych występował w kilkunastu formacjach rockowych (Oddział Zamknięty, Sekcja Z, ZOO i inne).

W 1983 roku przyczynił się do powstania legendarnego już dzisiaj Rock-musicalu „KOMPOT” pisząc muzykę do tekstów Jonasza Kofty i wcielając się w postać głównego bohatera -Love - stworzył kultową dziś postać. Największy rozgłos jednak przyniosła mu (jak do tej pory) główna rola męska w musicalu „METRO”. Z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą współpracował również przy przedstawieniach: „Do Grającej Szafy Grosik Wrzuć” oraz „BREL”.

Andrzej Domalik obsadził go w roli Rosenkrantza w „HAMLECIE”.U Michaela Hackett`a zagrał Lucyfera w „Upadłych Aniołach”, u Piotra Cieślaka - Ricky`ego w warszawskiej premierze nowojorskiego bestsellera „Szósty Stopień Oddalenia”.

Wystąpił również w musicalach: „Sztukmistrz z Lublina”, „WEST SIDE STORY”, „CYRANO”. W Teatrze Ateneum mogliśmy go oglądać w spektaklu „OPĘTANY” w reżyserii Małgorzaty Boratyńskiej, również w teatrze Rozmaitości w spektaklu wg tekstów Gertrudy Stein pt:”Bardzo Uważaj Na...”

Szerokiej publiczności nazwisko Roberta Janowskiego kojarzy się również z muzyką. Na rynku ukazały się jego trzy solowe płyty „CO MOGĘ DAĆ” , ”POWIETRZE”, ”NIEWAŻKOŚĆ”. W przygotowaniu płyta do tekstów Mandelsztama razem z Elżbietą Adamiak. „GROSIK-3” z piosenka mi z lat 60-tych i 70-tych, oraz płyta zawierająca największe przeboje polskiej muzyki rozrywkowej. Ostatnio również została nagrana płyta „KOLĘDY”- Robert Janowski.

Artysta ma na swoim koncie również udział w kilku filmach kinowych „Pora Na Czarownice”, „Nocne Graffitti” , „KLIMATY” , „Białe i Czarne”, oraz w serialu „Na dobre i na złe”.

Od VI 1997r. Robert Janowski prowadzi także teleturniej „JAKA TO MELODIA”.


Hehe, dopiero teraz zauważyłam ten temat.

Bardzo go lubię, ale nie jako aktora. Gra przeciętnie, za to śpiewa bardzo ładnie
natomiast ja go nie cierpie! zraził mnie do siebie swoimi rolami, zawsze gra takiego ******
a ten jego program Jaka to melodia, drażni mnie niesamowicie, nie wiem czemu. Może dlatego, że on go prowadzi??
ja też go nie cierpię,ma w sobie coś odpychającego


http://foto.akpa.pl/impre...d=2027&pageID=1
Kożuchowska w duecie z Krzywym

Znane Panie zaśpiewały największe hity DE MONO. Małgorzata Kożuchowska wykonała ZOSTAŃMY SAMI, Izabela Kopeć - BEZ PRZEBACZENIA, Monika Jarosińska - WSZYSTKO NA SPRZEDAŻ, JOANNA LISZOWSKA - STATKI NA NIEBIE. Wokalnie wspomagał je wokalista DE MONO - Andrzej Krzywy.

Impreza odbyła się w warszawskim Kino-Teatrze BAJKA pod hasłem WALENTYNKI Z DE MONO. Zespół kończy obecnie pracę nad nowym albumem, który ukaże się 21 marca.

Tego dnia uczuć nie kryli Grażyna Wolszczak z Cezarym Harasimowiczem i Joanna Liszowska z Tadeuszem Głażewskim. Zakochane pary nie szczędziły sobie pocałunków.


Artykuł z października 2005 z Expressu Łódzkiego


Moja fajna szczęśliwa dusza
Z Robertem Janowskim, aktorem, piosenkarzem, poetą i... weterynarzem rozmawia Maria Markiewicz.
Nie jestem zachłanny na życie. Nie czerpię z niego koparką, lecz łyżeczką: pomalutku i uczciwie.
Maria Markiewicz: Jako astrologiczny Baran jesteś z natury szczery i otwarty, ale masz rogatą duszę. Czy zawsze dajesz sobie w życiu radę?
Robert Janowski: Mam takie przekonanie, że tak, jak feniks z popiołów, zawsze się odrodzę, podniosę. Kieruję się tym przeświadczeniem, idąc przez życie.

M.M.: Czy musiałeś się kiedyś odbijać od dna, zaczynać coś od zera?
R.J.: Raz znalazłem się w takiej sytuacji. Straciłem wszystko poza tym, co miałem na sobie. Zdarzyło się to w czasie moich studiów weterynaryjnych, kiedy pojechałem (jak wielu wówczas studentów) do pracy do Francji. Któregoś dnia wszystko mi ukradziono. Początkowo byłem załamany, ale już następnego dnia pomyślałem, że po prostu muszę sobie jakoś poradzić, znaleźć sposób, żeby przeżyć. I przeżyłem.

M.M.: Grzebałeś w śmietniku?
R.J.: No nie! Grałem w metrze na gitarze. Zarobiłem w ten sposób na jedzenie i na bilet do Polski.

M.M.: I po takim treningu w metrze francuskim dostałeś się do ?Metra? Janusza Józefowicza i zostałeś gwiazdą?
R.J.: To było znacznie później. Najpierw musiałem skończyć studia, potem dwa lata pracowałem jako lekarz weterynarii.

M.M.: I rzuciłeś tak solidny zawód dla ulotnego musicalu? Czy ktoś cię do tego zainspirował?
R.J.: Sam podjąłem decyzję. Zawsze miałem inklinacje artystyczne, więc skoro nadarzyła się okazja, postanowiłem z niej skorzystać. Miałem szczęście, bo trafiłem na ostatni dzień przesłuchań i zostałem przyjęty. Ale to dawne czasy...

M.M.: Stałeś sie idolem, wielbicielki wypisywały twoje imię na murach teatru. Przewróciło ci się trochę w głowie?
R.J.: Nie. Wtedy już miałem świadomość siebie i pełną jasność, że moje szczęście nie wiąże się z tłumami dziewcząt piszących na murach moje nazwisko i proszących o autograf. One kochały wizerunek bohatera, którego widziały na scenie. Wiedziałem już wówczas, że prawdziwe szczęście wymaga odwagi, czasu, umiejętności, bo wykuwa się je ciężką pracą. Czułem się raczej jak spowiednik moich wielbicielek niż obiekt ich westchnień.

M.M.: Udzielałeś rad, bo miałeś już wiele doświadczeń miłosnych...
R.J.: Większość ludzi szuka po prostu rozmowy i zrozumienia. Starałem się z nimi rozmawiać. Były też oczywiście rozmowy o miłości, ale tu nie mam wielu doświadczeń. Byłem i jestem raczej nieśmiały. Szybkość w miłości to nie dla mnie. Jako romantyk (jeszcze mi to zostało!) potrzebuję miłości głębszej, a nie przypadkowej.

M.M.: Kiedy spotkaliśmy się przed laty, opowiedziałeś mi historię o obrączkach. Gdy któregoś dnia twojej pierwszej żonie pękła obrączka, zauważyłeś, że i twoja jest pęknięta. Mocno przeżywałeś rozpad małżeństwa?
R.J.: Na siłę nie można niczego zatrzymać, bo wszystkie strony cierpią, łącznie z dziećmi. To było kilkanaście lat temu. To dla mnie jak rozproszony gdzieś w kosmosie pyłek. Teraz mam cudowną żonę i cudowne dzieci: pięcioletnią Tolę, siedmioletnią Anielkę i szesnastoletniego Makarego. Naprawdę nie żyję przeszłością. Zawsze trzeba iść do przodu, budować to nowe, co życie nam przynosi.

M.M.: Masz pewność, że twój obecny związek jest oparty na dojrzałej miłości, która przetrwa wszelkie próby?
R.J.: Absolutnie tak. To mój cel, moje życie, moje wszystko... Staram się być odpowiedzialnym mężem i ojcem, i to daje mi wielki napęd do życia. Mam się kim opiekować i po co istnieć. Chcemy dobrze wychować nasze dzieci; takie mam teraz marzenia... Były one inne, gdy miałem 20 lat i długie włosy. Ale nie jestem już sam na świecie, wszystko jest inaczej.

M.M.: Rzucasz się łapczywie na każdą szansę samorealizacji?
R.J.: Nie jestem zachłanny na życie. Nie czerpię z niego koparką, lecz małą łyżeczką: pomalutku, dobrze i uczciwie. Niektórzy płoną jasnym dużym płomieniem i kończy im się życie, kiedy na dobrą sprawę powinno się zacząć. Mam 44 lata. Dwadzieścia lat temu wydawało mi się, że po czterdziestce człowiek już jest stary, a teraz myślę, że w wieku dwudziestu kilku lat bardzo mało wie się o życiu. Nie martwi mnie to, że kiedyś będę dziadkiem, bo to też będzie piękny okres.

M.M.: Co najbardziej lubisz?
R.J.: Chodzić po lesie nocą lub jeździć nocą samochodem. Uwielbiam noc. Wszyscy śpią, jestem tylko ja i noc... Piękne. Noce są twórcze.

M.M.: O ile wiem, pisujesz wtedy wiersze. Czy oczyszczasz się w ten sposób ze złych emocji?
R.J.: Owszem, to zupełnie dobry sposób. Nikomu nie szkodzę, coś daję innym i jeszcze sobie pomagam. Przez poezję się uspokajam. Jedna moja książka nosi nawet tytuł ?Noce?. Noce są mi potrzebne na rozmowę ze sobą i z całym światem. A rano trzeba odprowadzić dzieci do przedszkola i do szkoły, i kupić bułki na śniadanie; rano noc się kończy... I całe szczęście!

M.M.: Interesuje cię kosmos?
R.J.: Kiedyś mnie interesowało, jak funkcjonuje wszechświat i co ja tu, na Ziemi, robię. Ale wyrosłem z zadawania takich pytań. Pytania o sens istnienia są związane z wiekiem, tak jak trądzik młodzieńczy albo pierwsza miłość. Miałem kiedyś bardzo szerokie plany, a teraz mam małe, ale dające mi przyjemność. Mam konkretne pomysły na pracę, na artystyczne przedsięwzięcia, które dadzą ludziom wiele wzruszeń. Będzie moja płyta, którą nazwałem ?Skrzydła? i piąta już książka, którą właśnie kończę.

M.M.: Masz poczucie spełnienienia?
R.J.: Mam szacunek dla siebie za to, że nikomu nic nie ukradłem, nic nie osiągnąłem dzięki znajomościom, że mam zdrowe ręce i głowę i że wszystko, co posiadam, zdobyłem własną pracą.

M.M.: Miałeś jeszcze trochę szczęścia...
R.J.: Miałem. Bez tego może do dziś pracowałbym w lecznicy weterynaryjnej i żałował, że nie spełniam się artystycznie. Miałem też szczęście spotkać na ulicy jedną panią, która powiedziała: ?Robert, w telewizji jest casting na prowadzącego teleturniej ?Jaka to melodia???. Prowadzę go już szczęśliwie osiem lat. Miałem szczęście, że zagrałem w serialu ?Na dobre i na złe? i ?Na Wspólnej?. A teraz mam za sobą nowy film Andrzeja Seweryna ?Kto nigdy nie żył? i mnóstwo innych planów...

M.M.: Nie boisz się upadku z tak wysokiego konia?
R.J.: Nie, bo zawsze zostawiam sobie furtkę, prowadzącą do całkiem innego życia. Gdyby nie udało mi się zostać artystą, wróciłbym do weterynarii albo pracował w szkole. Po to ukończyłem kolejny fakultet ? pedagogiczny. Ten rodzaj asekuracji wypływa z odpowiedzialności.

M.M.: Czy jako tak rozsądny człowiek wierzysz w zjawiska, które trudno wytłumaczyć naukowo? Wierzysz w duchy?
R.J.: Wierzę, bo się z nimi spotkałem. Nie miało to na moje życie wielkiego wpływu; po prostu zdałem sobie sprawę, że taki świat istnieje. Świat, w który się albo wierzy, albo nie. Ale to temat na osobną rozmowę.

Rozmowa II

M.M.: Dziękuję, że dotrzymałeś słowa i nie uciekłeś przed tematem, który dla niektórych ludzi jest dziwaczny czy niepoważny, a dla Czytelników ?Feniksa? stanowi po prostu kolejną ścieżkę poszukiwania prawdy o świecie. Więc jak było z tymi duchami?
R.J.: Jako dziecko spędzałem wakacje na wsi, u mojej babci, która mieszkała w biednej chatce na skraju Borów Tucholskich. Kiedyś do późnej nocy siedziałem z mamą i babcią przy stole i nagle zobaczyłem, że ktoś z zewnątrz przeciera okno. Po chwili zjawił się mężczyzna, który usiadł naprzeciw mnie. Babcia podała mu herbatę, pił ją w milczeniu. Potem wyszedł. Kiedy już leżałem w łóżku, usłyszałem, jak babcia opowiada, że ten pan jest jej zmarłym sąsiadem. Odwiedzał ją za życia przez kilkanaście lat i nadal przychodzi, chociaż już go nie ma między żywymi. Rano mama starała się dojść do prawdy i dowiedziała się od ludzi, że rzeczywiście kilka dni wcześniej odbył się pogrzeb tego sąsiada... Po raz drugi spotkałem ducha, kiedy byłem w klasie maturalnej. Pojechałem do babci z moim kolegą, zabraliśmy ze sobą psa. Od stacji trzeba było iść kilka kilometrów przez las. Była bezgwiezdna noc. Mój kolega miał białą czapkę i tylko ją mogłem dojrzeć w tych ciemnościach. Trzymając rękę na jego ramieniu, szedłem, szurając butami po ziemi, by wyczuć podłoże. Nagle pies zaczął warczeć. Zatrzymaliśmy się. Przed nami w odległości około trzydziestu metrów siedziała na gałęzi drzewa kobieta w białej zwiewnej sukni i bujała się jak na huśtawce. Obserwowaliśmy ją kilkanaście minut, aż znikła. Pies się uspokoił, a my puściliśmy się biegiem do wsi i od progu opowiedzieliśmy o tym zdarzeniu mojej babci. Wytłumaczyła nam, że to nie była huśtawka, tylko szubienica, a ta zjawa była duchem dziewczyny, która wiele lat temu powiesiła się właśnie w lesie.

M.M.: Bardzo się bałeś?
R.J.: Muszę przyznać, że się bałem... Ale najbardziej przestraszyłem się za trzecim razem. Podczas wielomiesięcznych prób do musicalu ?Metro? właściwie mieszkaliśmy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Kilka tygodni przed premierą siedzieliśmy w nocy w holu i każdy z nas opowiadał jakieś historie o duchach. Ktoś głośno powiedział: ?No nie, duchy przecież nie istnieją!? Gdy wypowiadał ostatnią sylabę, z impetem otworzyły się dwa okna, które mają wysokość około czterech metrów... Rozwarły się z tak głośnym hukiem, że naprawdę włosy stanęły mi dęba. Jeden z odważniejszych kolegów wyszedł na zewnątrz sprawdzić, czy jest wiatr. Nie było. Była spokojna, bezwietrzna noc.

M.M.: A czy potrafisz wywoływać duchy?
R.J.: Nie, ale byłem w grupie ludzi, którzy je wywoływali. Zdarzyło się to w 1980 roku, kiedy moja uczelnia dołączyła do ogólnopolskiej fali strajków. My, studenci Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, okupowaliśmy budynek uczelni przy ulicy Rakowieckiej. Ktoś z nudów zaproponował, żebyśmy wywołali ducha hrabiego Ostrowskiego, który podobno chętnie rozmawia. Posłużyliśmy się oczywiście talerzykiem. Leżał na stole, w kole składającym się z liter alfabetu i cyferek. Trzymając się za ręce, utworzyliśmy krąg. Talerzyk ruszył z miejsca. Duch odpowiedział nam na wszystkie pytania, między innymi zakomunikował, że koniec świata będzie w 2012 roku. Kiedy wyszliśmy z tego pokoju, przypomniałem sobie, że coś zostawiłem. Wróciłem i z przerażeniem zobaczyłem, że talerzyk wciąż krąży po stole. Od razu odszukałem kolegę, który prowadził seans. Wyjaśnił mi, że zapomniał ?odczynić?, czyli odwołać ducha, którego podobno w ten sposób się krzywdzi, bo nie pozwala mu się trafić do domu w zaświatach... Od tamtej pory duchy nie zjawiają się u mnie ani na jawie, ani w snach.

M.M.: Wierzysz, że będziesz jeszcze żył po tym życiu?
R.J.: Wierzę. Szkoda by było nie wierzyć, bo mam bardzo fajną duszę i nie chciałbym, by się rozpłynęła gdzieś w nicości. Cha, cha!

M.M.: Dziękuję za rozmowę.

Z Robertem Janowskim, aktorem, piosenkarzem, poetą i... weterynarzem rozmawia Maria Markiewicz.

Więcej w magazynie Feniks nr 5/06


galeria :






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ginamrozek.keep.pl