ďťż
RSS

Olaf Lubaszenko

Rap_fans


Olaf Lubaszenko
miejsce urodzenia: Wrocław, Polska
data urodzenia: 1968-12-06
prawdziwe nazwisko: Olaf Sergiusz Linde-Lubaszenko

Olaf Lubaszenko jest synem jednego z czołowych polskich aktorów Edwarda Linde-Lubaszenki. Studiował socjologię na UW, a następnie w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej. Jest aktorem Teatru Buffo w Warszawie. Debiutował tytułową rolą w serialu "Życie Kamila Kuranta". Niezwykłą popularność przyniosła mu kreacja w filmie "Kroll" Władysława Pasikowskiego. Olaf Lubaszenko jest laureatem wielu prestiżowych nagród. W 1988 r. otrzymał Złotą Kaczkę a w 1999 Polską Nagrodę Filmową dla najlepszego aktora za rolę w obrazie "Zabić Sekala". Artysta próbuje swoich sił również jako reżyser. w 1997 zrealizował "Sztos" a obecnie pracuje nad filmem "Chłopaki nie płaczą", którego premiera przewidziana jest na rok 2000.

Syn E. Linde-Lubaszenki. Karierę filmową rozpoczął jako trzynastolatek. Serial "Życie Kamila Kuranta" przyniósł mu sporą popularność. Nie jest aktorem z wykształcenia, choć należy do czołówki polskich gwiazd filmu. Studiował socjologię na Uniwersytecie Warszawskim i w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Asystował Krzysztofowi Kieślowskiemu przy realizacji czterech części "Dekalogu" i Andrzejowi Wajdzie przy filmie "Pierścionek z orłem w koronie".
Odniósł sukces w głośnym, pierwszym polskim musicalu Metro A. i M. Miklaszewskich, w adaptacji i inscenizacji J. Józefowicza (prapremiera 1991). Interpretuje także piosenki.
Dla Teatru Telewizji zrealizował spektakl "Małgosia". Okazało się, że złapał reżyserskiego bakcyla. W 1997 roku do kin wszedł film "Sztos" - pierwsze samodzielne filmowe dzieło Lubaszenki - który odniósł komercyjny sukces. Ostatnio mogliśmy go poznać w roli producenta obrazu "Wszyscy moi bliscy". Ci, którzy z nim pracowali twierdzą, że się sprawdził.

reżyser:

2006: Drugi sztos
2004: Kosmici
2002: Jest sprawa
2002: E=mc²
2002: Król przedmieścia
2001: Poranek kojota
2000: Skarb sekretarza
1999: Chłopaki nie płaczą
1997: Sztos

aktorzy:

2005: Maszyna losująca
2003: Magiczna Gwiazda jako Hubert (głos)
2003: Marcinelle jako Martin
2002: E=mc² jako Max
2002: Rób swoje ryzyko jest twoje jako Max
2002: Sfora: Bez litości jako Olbrycht
2002: Sfora jako Stanisław Olbrycht
2002: Jest sprawa jako trener Zenon Wnuk
2001: Tam i z powrotem jako Niewczas
2001: Boże skrawki (Edges of the Lord) jako Gniecio
2001: Stacja
2001: Garderoba damska jako Piotr
2001: Wiedźmin jako Vespula
2000: Zakochani jako Marek Zdzierski
2000: Skarb sekretarza jako Edmund Wnuk
2000-2001: Przeprowadzki jako Stanisław Szczygieł
2000: Bajland jako asystent Rydla
2000: Egoiści jako Smutny
2000: Pierwszy milion jako ksiądz
1999-2005: Na dobre i na złe jako Leon (2001)
1999: Ja, Malinowski jako Koryl
1999: Angelika jako Szef grupy pościgowej
1999: Kiler-ów 2-óch jako W roli siebie samego
1999: Córy szczęścia
1999: Moja Angelika jako Karina
1999: Operacja Samum jako Kosiński
1999: Operacja Koza jako Adam Horn
1998: Zabić Sekala (Je Treba Zabit Sekala) jako Jura Baran
1998: Żona przychodzi nocą
1998: Demony wojny wg Goi (Demony wojny według Goi) jako Czacki
1997: Łóżko Wierszynina jako Masza
1997: Kiler jako on sam
1997: Sztos
1996: Wirus jako Józek
1996: Ekstradycja 2 jako Rafał Kulski
1996: Słodko gorzki jako Brat Mata
1996: Poznań 56 jako czołgista
1995: Uczeń diabła jako Ryszard
1995: Ekstradycja jako Major Kulski
1995: Gnoje
1995: Siódmy pokój (Settima stanza, La)
1994: Amoureux, Les jako Tomek
1993: Kolejność uczuć jako aktorka - działaczka
1993: Kraj świata jako Literat
1993: Lista Schindlera (Schindler's List) jako Strażnik w Oświęcimu
1992: Wszystko, co najważniejsze... jako kobieta z Lorgnon
1992: Psy jako Młody
1992: Pamiętnik znaleziony w garbie jako 2 role: młody Antoni; Janek, syn Antoniego
1992: Nocne ptaki jako Faustyna
1991: Kroll jako Marcin Kroll
1991: In Flagranti jako Elżbieta
1991: Odjazd jako Ksiądz
1990: Zabić na końcu jako Elżbieta
1990: Korczak
1990: Historia niemoralna jako Marek
1990: Seszele jako Koleś
1989: Czarny wąwóz jako Ludwik
1989: Marcowe migdały jako Tomek
1989: Po upadku. Sceny z życia nomenklatury jako Piotr
1989: Lawa jako Dama II
1988: Dekalog X jako Tomek
1988: Dekalog VI jako Tomek
1988-1991: Pogranicze w ogniu jako Franek Relke
1988: Krótki film o miłości jako Tomek
1988: Bez grzechu jako Jarek
1988: Piłkarski poker jako Olek Grom
1987: Łuk Erosa jako Adam
1987: Ludożerca jako żołnierz
1987: Sonata marymoncka jako Rysiek
1987: Tabu jako Stefek
1987: Wyrównanie rachunku (Pay off)
1985: Spowiedź dziecięcia wieku jako Kobieta na balu
1984: Trzy młyny jako Jarogniew
1983: Kasztelanka
1982: Życie Kamila Kuranta jako Kamil jako dziecko

aktorzy (gościnnie):

2005: Anioł Stróż jako Jerzy
2003-2005: Czego się boją faceci, czyli seks w mniejszym mieście jako Olaf Milski, przyrodni brat Gustawa
1997-1998: 13 Posterunek jako Scenarzysta

polski dubbing:

2004: Lucky Luke (Dalton, Les) jako Lucky Luke
2003: Gdzie jest Nemo? (Finding Nemo) jako Idol

niewymienieni w czołówce:

1987: Trójkąt Bermudzki jako Gracz w pokera


OLAF LUBASZENKO
Pomówmy o uczuciach
Samotny z wyboru, bo w miłości nie uznaje kompromisów. I z przyzwyczajenia, bo lubi samotność. Właśnie wyreżyserował sztukę Kolacja na cztery ręce. Gali opowiada, dlaczego takie kolacje nieczęsto zdarzają się w jego życiu.
Choć ma 36 lat, wciąż nie uważa się za dojrzałego mężczyznę. Jest sam, ale nie czuje się samotny. Przyciąga najpiękniejsze kobiety, ale z żadną nie ułożył sobie życia. Złośliwi żartują, że jest dobry na romans, ale nie na życie. Ożenił się tylko raz, z piosenkarką i aktorką Katarzyną Groniec. Ale nawet córka Marianna nie ocaliła tej miłości. Potem związał się z aktorką Karoliną Rosińską, Jarką Rychttovą, modelką i redaktor naczelną czeskiego wydania Harper's Bazaar. Jego ostatni związek z aktorką i producentką Karoliną Muszalak rozpadł się, gdy trzeba było podjąć wiążące decyzje. Teraz Olaf Lubaszenko całe dnie spędza na scenie. Reżyseruje sztukę Kolacja na cztery ręce Paula Barza w poznańskim Teatrze Nowym. Czasem pojawia się na ulicy w ciemnych okularach, by szybko wrócić do swojego pokoiku nad sceną. Tam ma to, co lubi najbardziej - spokój.

GALA: Z kim pan zwykle jada kolację?
OLAF LUBASZENKO: Z przykrością muszę powiedzieć, że raczej sam. Zawsze wszędzie bardzo się spieszę, a kolacja kojarzy mi się ze zwolnieniem tempa, wyciszeniem, z chwilą spędzoną w dobrym towarzystwie przy świecach i z kieliszkiem dobrego wina. Nie mam na to czasu. Moi znajomi też nie mają. Ostatnio jadłem kolację z kolegami po meczu.

GALA: Jada więc pan zwykle sam, bo znów, po kilku istotnych związkach, ma pan życie nieułożone. Dlaczego?
O.L.: Jak wchodzić w związki, skoro ludzie nie szukają siebie nawzajem, tylko jeszcze czegoś, czego nie ma być może?

GALA: A nie chodzi czasem o miłość? Dużo wymaga pan od ludzi, których pan kocha?
O.L.: W moim przypadku jest tak, że jak namiętność i fascynacja zmniejszają się, rosną wymagania. Na początku są zerowe, bo ta druga osoba wystarcza za cały świat. Później, kiedy okazuje się, że jednak nie wystarcza, pojawiają się wymagania. Tak jest zawsze. Może tylko u mnie wymagania pojawiają się trochę za wcześnie i być może są zbyt duże. Ale powiem szczerze, że nie chcę nad tym pracować. O ile w prawie wszystkich dziedzinach życia jestem człowiekiem kompromisu, o tyle w miłości kompromisów nie uznaję.

GALA: Wychodzi pan na ulicę, tam znają pana wszyscy. W domu jest pan sam. Akceptuje to pan?
O.L.: Nie, ale są takie dni, kiedy bardzo sobie cenię tę samotność. Może są na świecie ludzie, którzy po prostu nie posiadają predyspozycji do tego, żeby być w stałym związku. To niestety zasada błędnego koła. Im dłużej człowiek jest sam, tym bardziej chce być z kimś, ale jednocześnie tym mniej jest do tego zdolny. Rosną przyzwyczajenia, zachowania starokawalerskie. Poza tym im dłuższa przerwa w związku, tym większy potem lęk przed niepowodzeniem. Często o dobrym piłkarzu, który przez wiele miesięcy nie może strzelić bramki, mówi się, że się zablokował. Nagle przychodzi jeden mecz, on strzela pierwszego gola, a potem w każdym następnym dwie, trzy bramki. Najtrudniej strzelić tę pierwszą. Może jestem w okresie lekkiego zablokowania. Albo po prostu ciągle wierzę, że kiedyś wydarzy się to coś, co nie będzie wymagało żadnych zabiegów i kompromisów. Być może z tą naiwną wiarą odnajdą mnie kiedyś martwego w pustym mieszkaniu (śmiech).

GALA: A teraz nie czuje się pan po trosze martwy?
O.L.: Jeszcze nie, choć jak wiadomo, wszyscy z każdym dniem zbliżamy się do kresu. Ta świadomość przeszkadza żyć, choć mogłaby być wręcz wspaniałą motywacją do życia. Myślę teraz, żeby wszystkie minusy pozamieniać na plusy. Na tym polega sztuka życia i ja się tego uczę.

GALA: Może warto więc iść na kompromisy także w miłości.
O.L.: Może warto. Ale ja nie potrafię.

GALA: Pana partnerki muszą zgadnąć, czego pan chce, czy określa pan zasady bycia ze sobą?
O.L.: Nic nie określam. I mógłbym cynicznie powiedzieć tak: niczego nie oczekuję i tego samego oczekuję od swojej partnerki. Że ona nie będzie niczego oczekiwać.

GALA: A kiedy okazuje się, że kobiety jednak czegoś oczekują, odchodząc, delikatnie zamyka pan drzwi czy nimi trzaska?
O.L.: Zamykam cicho. Jeśli trzaskamy drzwiami, jest jeszcze nadzieja, że ich nie zamykamy na zawsze. Kiedy robimy to po cichu, to już koniec.

GALA: Podobno dużo pan śpi.
O.L.: Ostatnio mniej. Tę zimę miałem tragiczną. Przespałem prawie całą. Budziłem się z najwyższym trudem, niechętnie i na krótko. Wychodziłem z domu tylko wtedy, kiedy musiałem. Nie wykluczam, że były to objawy depresji. Postanowiłem jeszcze w tym roku heroicznie nie korzystać z pomocy specjalistów i wyjść z tego siłą woli (śmiech).

GALA: Miewa pan sytuacje, w których mówi pan sobie: "Muszę się napić wódki".
O.L.: Dość często. Ale muszę powiedzieć, że z tym jest, jak ze wszystkim na świecie. Kiedy wreszcie unosimy do góry upragniony kieliszek, kończy się ochota. Droga do domu, gdzie oczekuje oszroniona butelka dobrej wódki, jest celem samym w sobie i prawdziwą wartością. Bo picie jak picie, ma swoje dobre i złe strony. Dobre są związane z duszą, a złe z ciałem. To chyba jasne. Każdy, kto pił, wie, o czym mówię.

GALA: Wódka to pana ulubiony trunek?
O.L.: Tak. W zasadzie piję tylko wódkę i whisky. I czasami herbatę.

GALA: Jak pan tak wraca do pustego domu, to pan pije wódkę?
O.L.: Gram w brydża na komputerze. Teraz sobie kupię komputer stacjonarny i będę grał w Małysza, bo na moim laptopie niestety skoki nie chodzą. Ale picie w domu samemu jest bardzo przyjemną czynnością i bezpieczną w porównaniu z piciem w knajpie.

GALA: Podobno bardzo stara się pan nikogo nie ranić. Pana łatwo zranić?
O.L.: Staram się nikogo nie zranić, bo wiem, jak łatwo można to zrobić. A wiedzieć to może tylko ten, kogo łatwo zranić.

GALA: Co pana rani?
O.L.: Kluczowe znaczenie ma, kto nas rani, a nie czym. Im bliższa osoba, tym mniej potrzeba, żeby nas urazić. Bliscy mogą zranić uniesieniem brwi.

GALA: Często ma pan zły humor?
O.L.: Coraz częściej. Czytam dużo gazet. Oglądam programy informacyjne. Niestety dużo z tego zapamiętuję. To nie jedyny powód frustracji. Ale to chyba normalne, jeśli się coś robi długo, a ja już prawie wszystko robię długo, że pojawia się pewne zniecierpliwienie.

GALA: Czemu nie gra pan w przedstawieniu, które teraz pan reżyseruje?
O.L.: Nawet pani nie wie, jak się cieszę, że nie gram. Spływa takie przyjemne ciepło w okolice serca, kiedy sobie uświadomię, że moi zacni koledzy będą musieli stać w kulisach z kolosalną tremą, oczekując na trzeci gong i na początek premiery, a ja w tym czasie też będę zdenerwowany, ale w zupełnie inny sposób.

GALA: To sztuka o kolacji Bacha i Haendla, o ich spojrzeniu na sztukę, życie. Którego z tych kompozytorów lubi pan bardziej?
O.L.: Bacha, aczkolwiek najbardziej lubię Kazika Staszewskiego. Może nie ze względu na harmonię i aranżację utworów, ale na całość, na połączenie muzyki z treścią.

GALA: Którą piosenkę najbardziej?
O.L.: "W czarnej urnie wszystkich moich czarnych lat, czarna błyskawica spala czarny kwiat. Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów. Spieszmy się, nim czarny dzień nastanie znów". Tak to idzie chyba? Bardzo wesoła piosenka. Idealnie pasuje do mojego samopoczucia, temperamentu i w ogóle całego charakteru. Jak dla mnie troszkę może za wesoła.

GALA: I refren "Ni nam samym, ni we dwoje zostać nam, ni nam samym, ni bez siebie żyć" też do pana pasuje?
O.L.: Właśnie. O tym chyba jest cała ta rozmowa.

Rozmawiała KATARZYNA SZCZERBOWSKA


Edward Linde-Lubaszenko i Olaf Lubaszenko
Choć niby wiele ich różni, mają też cechy wspólne: obaj kochają piłkę nożną, mają kłopoty z sercem i nie są w stanie utrzymać swoich związków. No i obaj są aktorami. Przeczytajcie zwierzenia ojca i syna.

Kto to jest ojciec?
O. L.: Facet, który daje drogowskazy.
E. L.: A ja dam pani definicję nie wprost. Jak mnie pytano, czego najbardziej zazdroszczę synowi, odpowiedziałem, że ojca. Bo ja ojca nie miałem.

– Ależ skąd, miał ich Pan aż dwóch! Przez lata myślał Pan, że Pana ojcem jest rosyjski oficer Lubaszenko, a potem okazało się, że to niejaki Linde.
E. L.: Widzi pani, jak się ma dwóch, to tak naprawdę nie ma się żadnego.

– Czyli odpowiedź na moje pytanie powinna brzmieć: „Nie wiem, kto to ojciec”.
E. L.: Tak, i w związku z tym nie mam żadnego wzorca ojcostwa. Dzięki Bogu. Bo tak to czerpię z moich nieprzebranych pokładów dobroci, tolerancji i wyrozumiałości. Zarówno Olaf, jak i moja córka Beata z drugiego małżeństwa mogą ze mną porozmawiać o wszystkim.

– Zawsze był Pan taki dobrotliwy?
E. L.: No nie, czasami zdarzają mi się też furie. Dlatego jako ojciec zdecydowanie protestuję przeciw zakazowi używania kar cielesnych.

– Dostawał Pan często klapsa od ojca?
O. L.: Nie. Poza sferę pyskowania konflikt pokoleń nigdy nie wykroczył.
E. L.: Poza tym pępowina była szybko przecięta, bo rozstałem się z matką Olafa, gdy on miał dwa lata. Byłem ojcem na odległość.

– Nie chciał Pan nigdy sparować się z ojcem?
O. L.: Robiłem to, ale dyskretnie. Trzeba się bardzo natrudzić, żeby wywołać we mnie agresję.
E. L.: Na Olafa nie działało zło. Może dopiero teraz, kiedy już jest za późno, przedsięwziąłbym jakieś kroki wychowawcze.

– A to dlaczego? Olaf się źle zachowuje?
E. L.: Nie, ale parę spraw „położyłem”. On nie miał normalnego życia, gdyż jako dziecko związał się z filmem.

– Co to znaczy „normalne życie”?
E. L.: Nigdy go nikt nie pobił, nigdy nikt mu nosa nie rozkwasił.

– Może dlatego ciągnie go do półświatka. O tym w każdym razie kręci filmy.
O. L.: Może. Ale niech pani tu za bardzo Freudem nie leci.
E. L.: No tak, on kompensuje sobie pewne sprawy w kinie i wypełnia lukę z dzieciństwa tymi gangste-
rami, cinkciarzami. Wielokrotnie opowiadałem mu o moich kolegach, których spotykałem w pociągach w kajdankach. Z tym, że ja jechałem na wykłady, a oni do więzienia. Olaf pewnie polubił te opowieści.

– A Pan lubił się bić?
E. L.: Wychowałem się w chuligańskim środowisku. Po wojnie to wszyscy byli trochę łobuzami. Jak się widziało to, co się działo w czasie wojny, to nawet w dziecięcych zabawach pojawiała się przemoc. Bawiliśmy się inaczej niż dzisiejsze dzieci w ogródkach jordanowskich. Tamtym czasom zawdzięczam to, że nie pękam, jak ktoś startuje do mnie z pozycji siły. Założyliśmy klub sportowy lekkoatletyczny. Podprowadzaliśmy pieniądze, gdzie się dało, i kupowaliśmy sprzęt lekkoatletyczny. W parku mieliśmy ścieżki, skocznie, rzutnie. Nie mieliśmy na oszczep, to ukradłem granat ze szkoły. Technika rzucania jest podobna.

– To dlaczego nie został pan sportowcem?
E. L.: Czasami dostaję częstoskurczu serca. Olaf to po mnie odziedziczył. Ale tym bardziej pchałem go do sportu, bo uważałem, że go to wzmocni. Najpierw zaprowadziłem go do sekcji judo, gdy miał dziewięć lat. Po pół roku poskarżył mi się, że ponieważ jest najmniejszy, to go wszyscy trzaskają o tę matę tak, że jest cały poobijany. Ale i tak długo wytrzymał. Więc kupiłem mu rower i umówiłem się z księżmi z kościoła pod wezwaniem Świętej Barbary, żeby sobie jeździł po ich ogrodzie. W końcu sam zdobył się na odwagę – pojechał na Legię i zapisał się do juniorów piłki nożnej.
O. L.: Poniekąd dzięki ojcu, który tak pchał mnie do sportu, i dzięki piłce nożnej zostałem też patriotą. Wie pani – to misterium meczu, śpiewanie hymnu. Z innych sportów uprawiam też grę w scrabble. Gram na moim laptopie bez myszki. Tak po trzech godzinach gry orientuję się, że nie mam czucia w palcu.

– Kto to jest syn?
O. L.: To jest kłopot. A nawet ciąg kłopotów.

– Co Was różni?
O. L.: Tata jest wesoły, ja smutny.

– Macie jakąś wspólną cechę?
O. L.: Nie. No może to, że nie założyliśmy trwałych rodzin.
E. L.: Bo, cytując Jana Nowickiego: „Mężczyzna powinien zburzyć dom, ściąć drzewo i chlasnąć syna w twarz”. Wszystko to zrobiłem.

– Jak Pan myśli „ojciec”, to jaki obraz staje Panu przed oczami?
O. L.: Ojciec kojarzy mi się ze sztuczną choinką, która stała non stop w salonie przez 12 lat. Więc zawsze było Boże Narodzenie.

– Zawsze, czyli nigdy.
O. L.: No właśnie. Tata jest wygodny. U niego wszystko musi być w zasięgu ręki. Najdalej w lodówce. Zresztą dobrze go rozumiem, bo jak siadam, żeby oglądać telewizję, to ustawiam wszystko, co potrzebne, wokół.

– W czym Olaf jest do Pana podobny?
E. L..: W poczuciu humoru. Jest mańkutem, jak ja.

– Jakim jest synem?
E. L.: Pierwszorzędnym. Bywa wspaniały. I miewa gorsze momenty. Tak jak ja zaniedbuje rodzinę, bo ma dużo pracy.

– Kiedy Panu zaimponował?
E. L.: Gdy zagrał tak pięknie w „Życiu Kamila Kuranta”. Gdy uprawiał sporty.

– Recepta na udany związek z synem?
E. L.: Żeby mieć udany związek z dziećmi, trzeba związek małżeński rozwalić. Jak u wyżej cytowanego Nowickiego.

– Obydwaj macie kłopoty z sercem. A o kłopotach sercowych, rozumianych metaforycznie, rozmawiacie czasami?
E. L.: Żaden z nas nie przyzna się do tych kłopotów. Jeśli już dochodzi do rozmowy, to zawsze tonem żartobliwym. Nasze rozmowy wyglądają jak dialogi ojca z synem u czeskiego dramaturga, Petera Zelenki: najpierw coś tam dukamy i dopiero, jak napijemy się piwa, to rozmawiamy. Ale nie są to łatwe rozmowy. Bardziej niż Olaf jestem bezpośredni i brutalny. To dlatego, że studiowałem medycynę.

– I co, przychodzi Olaf i mówi: „Zostawiła mnie, chodź tato na piwo”?
E. L.: Czasami tak, ale raczej jednak jesteśmy skryci i onieśmieleni. Raczej dajemy sobie subtelne sygnały, że coś się z nami dzieje. Ostatecznie przecież w tych najważniejszych wyborach człowiek jest sam. Podejrzewam, że naszym prawdziwym partnerem rozmów jest Duch Święty.
O. L.: Święta racja. Ale na dobrą radę, pod postacią kieliszka, mogę u Ciebie zawsze liczyć.

– Dobry ojciec to taki ojciec, który...
E. L.: ...niczego nie potrzebuje od swego dziecka.

– A dobry syn?
E. L.: To samo, tylko na odwrót – nie potrzebuje niczego od swojego ojca.
O. L.: I który od czasu do czasu zadzwoni i opowie dowcip.

– A jakim jest Pan ojcem, Panie Olafie?
O. L.: Fajnym. Jeżeli tylko jestem. Poza tym dzieci mają dziś równie mało czasu jak dorośli, więc niełatwo się spotkać...

– A Pan jakim jest teściem?
E. L.: Słabym. Bo nie złożyło się, żebym za długo teściował. Ta rola mi nie wyszła. Wiąże się to z tym, że Olafowi nie bardzo wyszła rola męża.

– Boleje Pan nad tym?
E. L.: W sumie nie, bo uważam małżeństwo za instytucję przestarzałą.

– No tak, bo Pan jest poligamistą. Cztery żony, to jest coś! I we wszystkich wywiadach chlubi się Pan tą ilością małżeństw.
E. L.: A nie mówiłem jeszcze o swoich kochankach!

– Nie jest to jednak kłopotliwe?
E. L.: Żony były kłopotliwe, bo mam duszę anarchisty. Nie lubię zobowiązań. Dlatego w teatrze też nie lubiłem urzędowego podporządkowania. Nie lubiłem etatów. Pełna wolność mi odpowiada.

– Liberał z Pana.
E. L.: Raczej libertyn. To nie znaczy, że propaguję taką postawę albo zachęcam do takich zachowań, ale sam mam do tego prawo. A w ogóle uważam, że małżeństwo to rezultat spisku ludzi w sukienkach, bo tylko oni mają z niego korzyści.
O. L.: No właśnie, tato. Czasy są takie, że może się to skończyć w kryminale. W kontekście wyników ostatnich wyborów.

– A może Pan jest po prostu niedojrzały?
E. L.: A może to jest dojrzałość XXI wieku? Nie uważam się za niedorozwiniętego. Moje obserwacje życia rodzinnego doprowadziły do takich wniosków. Większość rodzin, które obserwowałem, była nieciekawa.

– To po co te śluby?
E. L.: Bo za każdym razem przedstawiano mi ofertę szczęśliwego życia. Poza tym kobiety mają na mnie tak silny wpływ, że nie umiem powiedzieć „nie”.

– A więc kobiety są wszystkiemu winne.
E. L.: Nie, nie, nie! To ja jestem temu wszystkiemu winien, bo nie umiem nad tym zapanować. Wszystko wymyka mi się spod kontroli.
O. L.: Jeśli chodzi o niedojrzałość, to należę do innego pokolenia metrykalnie, a do innego mentalnie. Czasami mam wrażenie, że mentalnie mam grubo ponad 50 lat.

– Pięćdziesiątka na karku?
O. L.: Pięćdziesiątka na karku, proszę Pani, to nie najlepsza rzecz. Bo trudno ją wypić.

– Dlaczego Pan się tak szybko zestarzał? Mentalnie.
O. L.: Bo ja się zachowuję nieinteligentnie. Nie umiem sobie z życiem ułożyć relacji. Bo to jest sztuka pewna. Zacząłem źle i tak to trwa.

– Obwinia Pan siebie, Panie Edwardzie, że Olafowi nie udaje się założyć rodziny?
E. L.: Nie, bo nie uważam, żeby to był objaw słabości. On wybrał wariant życia, w którym unika się cudzego i swojego nieszczęścia. Tak niewielki jest procent rodzin na-prawdę szczęśliwych. To po co się do tego tak pchać?
O. L.: Model społeczeństwa klasy średniej jest piękny dla kogoś, kto ceni sobie wolność, ale z drugiej strony przerażający. Wolność jest piękna, pociągająca. Ale prowadzi do osamotnienia. Z drugiej strony, brak wolności jest czymś porażająco złym.

– Pana ojciec jest wolną osobą.
O. L.: Ale to nie znaczy, że jest szczęśliwym człowiekiem. Nie wyobrażam sobie rodziny, która trwa, mimo iż wygasły uczucia. To jest najgorsza forma samotności.

– Kiedy Panu samotność najbardziej doskwiera?
O. L.: Zdziwi się pani: na zakupach. Jakoś tak siłą rozpędu kupuje się masę rzeczy. Potem wszystko się psuje w lodówce. W mojej lodówce jest chaos. To jest miejsce, które kumuluje rozpad osobowości. Tam widać stan mojego wnętrza. Jest przepełniona i nie można nadążyć z opróżnianiem. Przy zakupach widzę, że powinienem mieć rodzinę. Smutne jest robić zakupy dla całej rodziny i musieć je samemu spożywać. Nie umiem też gotować dla siebie samego. Zawsze wychodziło okropne.

– Dlaczego nie udaje się utrzymać związku?
O. L.: Recepta na rozwalenie związku to być sobą. Tu jest konflikt. Nierozwiązywalny. Jak konflikt w Izraelu.

– Najbardziej romantyczna rzecz, którą Pan w życiu zrobił?
E. L.: Te moje małżeństwa to były brawurowe, romantyczne, bezsensowne gesty! A jeśli chodzi o cudowne romantyczne uniesienia, to Olaf był tym romantycznym uniesieniem. Wszystkie najlepsze uczucia się w nas wtedy skoncentrowały i Olaf jest tego owocem.

– Wie Pan, skąd właściwie pomysł na imię Olaf?
O. L.: Wiem tylko tyle, że miałem przegwizdane ze względu na to imię. Trwało to do stanu wojennego. I nagle kolarz Olaf Ludwig wygrał Wyścig Pokoju. Wtedy dzięki temu enerdowcowi wszystko się zmieniło. Po raz pierwszy moje imię wzbudziło sympatię...
E. L.: Jeszcze napisaliśmy z żoną list do ambasady Norwegii z prośbą, żeby ojcem chrzestnym był król Olaf V. Odpowiedzieli wymijająco.

– Wracając do Waszych kłopotów sercowych. Jakich kobiet Pan się boi?
E. L.: Tak naprawdę to wszystkich. To dlatego, że się angażuję. W Polsce, wśród kobiet, krąży prawdopodobnie o mnie takie powiedzenie – uważaj, on się zakochuje.
O. L.: Kiedyś odpowiedziałbym, że nie znoszę kobiet gadatliwych. Ale dzisiaj wszystko się przemieszało. Zrzędliwi faceci i silne kobiety. Czasami nie wiadomo, kto jest kobietą, a kto mężczyzną.

– To powspominajmy czasy, gdy było to bardziej oczywiste. Pierwszy pocałunek?
E. L.: Po wojnie, z dziewczyną, z którą pasaliśmy kozy. Rodzice za karę sprali mnie wężem do odciągania wina i jeszcze mama w swym sadyzmie zajodynowała mi rany. Myślę, że po takich początkach powinienem być sadomasochistą.

– A Pana pierwszy pocałunek?
O. L.: Na balandze w liceum. Miała piękne piersi. Piliśmy słodkie wino zamknięci w łazience. I to rzuciło się cieniem na moje życie erotyczne. Bo cały czas ktoś stukał do drzwi. Więc seks kojarzy mi się z lękiem. Kiedy z inną dziewczyną całowaliśmy się na dachu kamienicy, zaatakowali nas zomowcy, którzy tam podsłuchu szukali. I tak mam z tym seksem – w ostatniej chwili jakiś zomowiec zawsze wkroczy. A poza tym w moim wypadku mówienie o seksie przypomina rozmowę o ptaku dodo, który wyginął w ubiegłym stuleciu.

– Pozostaje mi tylko Panu współczuć.
O. L.: Proszę mnie nie posądzać o działanie na szkodę spółki. Po prostu w pewnym momencie człowiek zaczyna cenić te części ciała, którym kiedyś nie oddawał należnego szacunku.

– Co Pan ma na myśli?
O. L.: Ptaka. Ptaka dodo.

– No, ale nie będziemy rozmawiać o czymś, co wyginęło...
O. L.: A nie wydaje się pani, że neurotyczni mężczyźni są jeszcze bardziej pociągający? Proszę spojrzeć na Woody’ego Allena. On wciąż nawija o swoich słabościach. Szczególnie erotycznych.

– Niech Pan nie myli dziennikarza z psychoanalitykiem...
O. L.: Nie ma obaw. Nawet pani nie wie, jakim jestem wrogiem pana Freuda i wiedeńskiej szkoły psychoanalizy. Dlatego, że wydaje mi się ona zbyt uniwersalna. Nie wszystko można wytłumaczyć urazami z dzieciństwa, kompleksem matki, ojca.

– Więc jaką szkołę psychologii Pan preferuje?
O. L.: Własną. Ale z nią jest jak z mięsem z gospodarczego uboju: nie wiadomo skąd pochodzi i może być bardzo szkodliwa.

– 0statnia nowa koncepcja Pana szkoły?
O. L.: To, co świat współczesny uznaje za fajne, wcale takie nie jest. Pieniądze, sukces – nie są potrzebne. Widzi pani, jaki jestem nieatrakcyjny? Nie lubię sukcesu, nie lubię ludzi sukcesu.

– Traktuję to jako kokieterię. Pan – człowiek sukcesu, nie lubi sukcesu? To schizofrenia.
O. L.: Trafiła pani! Bo ja mam alter ego. Podejrzewam nawet, że jest to kilka osób. I powiem w zaufaniu, że to nie są fajni faceci. Najchętniej zmieniłbym towarzystwo.

– Co stoi na przeszkodzie?
O. L.: Uciec od siebie samego, to jest największa sztuka.

– Skąd ta ciemna strona Olafa L.?
O. L.: Bo ja jestem proszę pani skrzyżowaniem księcia Myszkina i Scrooge’a z „Wigilijnej Opowieści”. Dobry i sk... zarazem. Jestem jak piorun kulisty wpuszczony do mieszkania. Umiem wszystko rozwalić. A bardzo chcę się zachowywać dobrze i uczciwie.

– To o miłość po tych wyznaniach nawet nie będę Pana pytać.
O. L.: Z miłością jest jak ze szczepionką na ptasią grypę. Wszyscy tego potrzebują, a jest tylko dla 200 tysięcy osób.

– Słynna scena z Szapołowską w „Dekalogu” Kieślowskiego to w końcu scena erotyczna. E. L. odradzał Panu zawód aktora?
O. L.: Prawdę mówiąc był bez wyjścia. Nic nie mówił. Był taktowny.
E. L.: Aktorstwo nie może człowieka zepsuć. Trzeba mieć w sobie wirusa zepsucia, żeby być zepsutym. Olaf go nie ma.
O. L.: Ale przyznaję, że zmęczyło mnie życie, jakie prowadziłem do tej pory. Odreagowuję czas szaleństwa. Za bardzo dałem się porwać strumieniowi pracy i zabawy, itp. Za mało czasu miałem dla siebie.

– A Panu jak jest w serialu?
E. L.: Wspaniale. Bo gram. Wykonuję mój zawód: świadczę usługi dla ludności. Aktor za PRL-u był człowiekiem, który wypełniał jakąś pustkę duchową, która była w ludziach, i uczestniczył w „Dziejach Narodu Polskiego”. Dlatego taki Zbyszek Cybulski miał w sobie wszystko, co powinien mieć Polak: i buntownika, i romantyka. A prawda była inna: balangi w SPATiF-ie, gdzie kolega budził się w kadzi z barszczem. Aktor to człowiek, który nie ma osobowości i wypełnia ją z roli na rolę.

– Nie wygląda mi Pan na człowieka bez osobowości.
E. L.: Bo całe życie gram rolę Edwarda Lubaszenki. To życiowa rola.

– Dlaczego Pana syn kręci komedie?
E. L.: Bo takie filmy kręcą smutni faceci. Albo robi to z ostrożności. Nie mówi niczego na poważnie, więc nikogo nie dotknie.

Rozmawiała Anna Kaplińska-Struss
Zdjęcia Rafał Masłow
Stylizacja Vasina
Charakteryzacja Małgosia Urbańska
Produkcja sesji Michał Korolec


Olaf Lubaszenko

Gierki Lubaszenki

Rozmowa z Olafem Lubasznką, aktorem, reżyserem i wielkim miłośnikiem piłki nożnej

W internetowym portalu filmowym, gdzie grę aktorów ocenia się gwiazdkami, ma pan ich 8 na 10. To dobry wynik?
W pewnym momencie życia rankingi przestają mieć pierwszorzędne znaczenie. Nie ukrywam, że kiedy jest się młodym i stawia się pierwsze kroki w zawodzie, to zwraca się uwagę na to, jak oceniają nas inni. Ale po latach przychodzi refleksja, że rankingi to rzecz szalenie względna. Bo jak można traktować poważnie czasy, w których o tym, co jest prawdą, a co nie, decyduje konkurs audiotele? Ale nie ukrywam, że miło mi posiadać osiem gwiazdek, a nie trzy.

Podobno grywa pan na komputerze „w Małysza”. Jak mogłaby wyglądać gra w Olafa?
(śmiech) Trudno byłoby zbudować koncept gry komputerowej na mojej postaci. Jestem aktorem, a aktor z natury wciela się w rozmaite role, podczas gdy wybitny sportowiec jest zawsze sobą. Prędzej wchodziłaby w grę postać filmowa, np. Kiler czy komisarz Halski. Niestety, żaden aktor, jak sądzę, nie dorobił się takiej barwnej biografii, jak postacie, które grał.

W meczu z okazji 10-lecia Odry Wodzisław w ekstraklasie nie mieliśmy okazji podziwiać pana na boisku.
Wiem, że wynik nie był dla nas korzystny. To jednak jest nieważne. W grze pokazowej wynik jest sprawą drugorzędną, chociaż jak już mówiliśmy, lepiej mieć 8 gwiazdek niż 3.

Miał pan być kapitanem drużyny. Poza planem i boiskiem też odpowiada panu rola reżysera?
To niebezpieczny moment, kiedy człowiek zaczyna reżyserować siebie i innych. Tego robić raczej nie wolno. Staram się zachowywać przyzwoicie i wierzę głęboko, że życie też zachowa się w stosunku do mnie przyzwoicie.

Swojemu ojcu w większości filmów powierza pan nieme role. Czy w życiu też woli go pan w takiej roli?
Być może tak jest. Dopiero przy tak zadanym pytaniu sobie to uświadomiłem. Być może tyle się w życiu nasłuchałem od ojca, że teraz proponuję mu role nieme (śmiech). Ale na planie filmowym ja też zwracam się do niego krótkimi uwagami. Mój ojciec jest człowiekiem szalenie inteligentnym i tej inteligencji mu zazdroszczę. Rozumie moje uwagi w lot.

Kiedy coś robi się długo, przychodzi zniecierpliwienie – to pana słowa. Nie planuje pan spróbować czegoś innego niż kino i teatr?
Zabieram się do tego, żeby zmienić kompletnie swoje zainteresowania. Myślę, że czas zabawy i rozrywki niekoniecznie jest czymś, co będzie mnie dalej pasjonować. Ale wiem, że to nie odbywa się automatycznie z łaski czarodziejskiej różdżki, więc pokornie czekam na swój czas.

Czym konkretnie chciałby się pan zająć?
Ideałem byłoby nie tylko rozbawiać, ale i wzruszać, skłaniać do refleksji. Próbowałem to robić, ale wiem, że nie wszyscy to do końca rozumieli.

Maciej Stuhr powiedział kiedyś, że granie z Olafem Lubaszenką nie ma być wyzwaniem aktorskim, ale robieniem sobie żartów, które widzowie chcą oglądać.
Też jestem zdania, że praca nie musi się wiązać z wysiłkiem i cierpieniem. Można się przy niej dobrze bawić. Ale to chyba nie teoria na dzisiejsze czasy i na nasz kraj. Lepiej jest cierpieć – to budzi szacunek. Wierzę jednak, że to się zmieni.

Czego sławna osoba szuka w wywiadach z sobą samym?
A to dobre pytanie. Sławna osoba pewnie czegoś szuka... Ja natomiast chyba chcę znaleźć jakąś prawdę. Ale niektóre jej aspekty są tylko po to, żeby zachować je dla najbliższych.

Rozmawiała: Kaja Rostkowska
Dziennik Zachodni
25 sierpnia 2005


Aktor i reżyser Olaf Lubaszenko, zawodnik Reprezentacji Artystów Polskich w piłce nożnej odwiedził w miniony weekend Wodzisław Śląski. Wziął udział w obchodach 10-lecia Odry Wodzisław w ekstraklasie

***

Olaf Lubaszenko

Tęsknota za Hrabalem

Nie spodziewałem się spotkać pana w Turcji, kopiącego piłkę nad basenem z chłopcami z wielkopolskich Pniew.

- Piłka nożna i w ogóle sport to nie jest zajęcie dla ludzi, którzy zadają sobie zbyt wiele pytań. Obawiam się, że to dotyczy też tej dziedziny, w której przyszło mi pracować...

W Poznaniu ostatni raz widziałem pana, gdy razem z Cezarym Pazurą odwiedził pan Dyskusyjny Klub Filmowy w X LO na Ratajach. To było dość dawno.

- Fakt, ale w zeszłym roku miałem zaszczyt - na zaproszenie Janusza Wiśniewskiego, dyrektora Teatru Nowego w Poznaniu - wyreżyserować sztukę Paula Barza ,,Kolacja na cztery ręce’’, o nieprawdziwym, ale możliwym spotkaniu Bacha i Haendla. Praca nad jej przygotowaniem była dla mnie prawdziwą ,,katharsis’’ po nerwówce występów w show-biznesie... A także był to dla mnie czas refleksji. Nad sensem życia i nad otaczającymi mnie ludźmi. Bo to przez nich poznajemy siebie. Jestem aktorem i reżyserem. A reżyser musi być wśród ludzi. Zwłaszcza kiedy jak ja, realizuje głównie rzeczy realistyczne, współczesne.

Bardzo wcześnie miał pan kontakt ze sztuką.

- Ale już przedtem moje wychowanie wpoiło mi szacunek dla wartości, jakie niósł ze sobą czas. I zadaję sobie pytanie, czy przyspieszenie, jakiego doznajemy, tempo przemian, jakim jesteśmy poddawani, to doznanie bolesne czy twórcze? Czego jest więcej?
Żadne pokolenie nie doświadczyło tego dylematu w takim stopniu jak nasze. Dlatego jedną z ważnych kwestii jest pytanie, jak człowiek wrażliwy odnajduje się w dzisiejszym świecie, w którym to, że ktoś pokazuje się w telewizji, nie oznacza, że jest interesujący. Ktoś wygrywa festiwal piosenki, chociaż nie umie śpiewać, a to, że ktoś jest politykiem nie ozna- cza, że jest uczciwy.

Widzę na pańskim lewym ramieniu tatuaż przedstawiający postać Chaplina.

- Utrwaliłem go sobie, bo ten wielki artysta w znakomity sposób połączył komizm z głębszą myślą. Gdyby przyszło mu tworzyć w naszych czasach, pewnie znaleźliby się mądrale zarzucający mu schlebianie masowym gustom. Może nawet jakiś ,,fachowiec’’ nazwałby go ,,Benny Hillem naszych czasów’’ - ale kto takiemu zabroni...

Rozmawiał Zdzisław BERYT
Gazeta Poznańska
27 czerwca 2005



***

Olaf Lubaszenko

Czy lepiej mieć, czy być?

W życiu nie należy zbyt pochopnie oceniać innych. Samemu trzeba by być kryształowym, a ja taki nie jestem - mówi Olaf Lubaszenko. W sobotę (31 stycznia 2004) zobaczymy go na scenie Impartu w komedii "Niektóre gatunki orłów"

Magda Nogaj: Doman Nowakowski, autor "Orłów", opowiada, że zlecił mu Pan napisanie tej sztuki na jakiejś imprezie, wykorzystując to, że był już po kilku kieliszkach...

Olaf Lubaszenko: Autor ma specyficzne poczucie humoru. Je też byłem wtedy wcięty, więc nie ma mowy o żadnym wykorzystywaniu. To po prostu była jedyna okazja, żeby spokojnie porozmawiać. Atmosfera bankietu na szczęście nie wpłynęła do końca na klimat sztuki, bo chociaż "Orły" to komedia, to bardzo poważnie odnosi się do naszej rzeczywistości.

Skoro kupił Pan sobie sztukę, wyłożył na nią pieniądze, to mógł pan stawiać warunki. Jakie były Pana oczekiwania?

- To efektownie brzmi, że kupiłem sobie sztukę. Jako współproducent rzeczywiście ją zamówiłem, ale uważam, że prawdziwej sztuki nie można kupić. Złożyłem propozycję Domanowi Nowakowskiemu, bo znam jego poczucie humoru oraz spojrzenie na świat i doszedłem do wniosku, że jest bardzo zbliżone do mojego. Ale to nie tak, że autor pisał pod moje dyktando, nie było też mowy o stawianiu jakichkolwiek warunków. Ze względów ekonomicznych prosiłem tylko, żeby sztuka była dwuosobowa.

Bohaterami "Orłów" są Pepe i Kuku. Jak pisze autor: "osobnicy między trzydziestką a czterdziestką". Jeden marzy o występie w reality show, drugi nie może się pozbierać po tym, jak stracił pracę w telewizji. Spektakl ma pewien smaczek. Na scenie partneruje Panu Mariusz Czajka, który przez lata prowadził w telewizji "Maraton uśmiechu", po czym jego miejsce zajęła uczestniczka "Big Brothera".

- To rzeczywiście smaczek, ale raczej gorzki, zwłaszcza dla Mariusza Czajki. Ale to ja w "Orłach", że tak powiem, gram kogoś, kim mógłby być Mariusz. Mój bohater, od kiedy zwolniono go z telewizji, żyje wspomnieniami. Jego życie straciło blask po tym, jak przestał być gwiazdą. Jego kolega z kolei uważa, że telewizja jest przepustką do krainy szczęśliwości. Autor "Orłów" próbuje jednak pokazać, że to tylko złudzenie, bo popularność i szczęście rzadko idą w parze. Na budowanie harmonii i szczęścia potrzeba bowiem czasu, a popularność zabiera nam czas i energię.

Sztuka opowiada o tym, jakie dziś są media i co stało się z naszą prywatnością - jak bardzo jesteśmy w stanie się sprzedać, żeby zaistnieć. Co Pan myśli o gwiazdach, które jak np. państwo Ibiszowie zapraszają media, by pod obstrzałem kamer i fleszy brać ślub? Jak się Panu podobała sesja zdjęciowa Justyny Steczkowskiej opłakującej śmierć ojca w kolorowym dwutygodniku?

- Mam na ten temat własne zdanie i pewnie się pani go domyśla. Ale go nie wypowiem, bo w życiu nie należy zbyt pochopnie oceniać innych. Samemu trzeba by być kryształowym, a ja taki nie jestem.

Czy wzorem Michała Wiśniewskiego przyjąłby Pan propozycję udziału w programie, który pokazywałby Pana życie osobiste?

- Myślę, że taka propozycja mi nie grozi.

Nie byłabym tego taka pewna. Pana kolega Cezary Pazura dostał taką ofertę.

- Nie wiedziałem. Udział w takim programie wymaga wielkiego wysiłku. Proszę sobie wyobrazić, że przez 24 godziny na dobę musi być pani czujna i dyspozycyjna. Ja się nie nadaję do takiego show. Mnie się nie chce nawet zejść do kiosku po gazety.

Ale każdy ma swoją cenę. Jaka jest Pańska?

- Właśnie o tym jest nasza sztuka: czy lepiej mieć, czy być? Nie udzielamy jednoznacznej odpowiedzi, bo w naszym kraju nic nie jest proste.

O spektaklu, który rozpoczyna się o godz. 18, czytaj też w dzisiejszej "Gazecie Co Jest Grane"

Rozmawiała Magda Nogaj
Gazeta Wyborcza Wrocław
30 stycznia 2004

***

Olaf Lubaszenko

Media uzależniają

Rozmowa z Olafem Lubaszenką przed premierą "Niektórych gatunków orłów" w Teatrze Na Woli

Jutro w warszawskim Teatrze Na Woli odbędzie się prapremiera "Niektórych gatunków orłów" Domana Nowakowskiego, autora ciepło przyjętych przez krytykę dramatów: "Ketchup Schroedera", "Usta Micka Jaggera" i "Niektóre gatunki dziewic".

Mimo że tytuł nawiązuje do tego ostatniego, to jednak podobieństw, poza zagubieniem bohaterów we współczesnej polskiej rzeczywistości, trudno się doszukać. Bohaterami sztuki są Pepe i Kuku - "osobnicy między trzydziestką a czterdziestką", którzy w skromnej kawalerce spierają się o życiowe wartości. Reżyserem przedstawienia jest Olaf Lubaszenko, który występuje w spektaklu. Partneruje mu Mariusz Czajka.

Jeden z bohaterów "Niektórych gatunków orłów" marzy o udziale w programie reality show, drugi nie potrafi odnaleźć się po straceniu pracy w telewizji. To medium jest motywem przewodnim sztuki. Co pan o nim sądzi?

OLAF LUBASZENKO: Nie wszystko w telewizji jest złe. Owszem, może człowieka ogłupić i manipulować nim, jednak wiele zależy od tego, jaki jest ten człowiek i co z niej wybierze. Pod tym względem jestem liberałem, uważam, że nie można tworzyć wyłącznie programów dla kulturalnych elit, bo to mogłoby się skończyć zamieszkami na Woronicza. Gorzej, kiedy widzowie nie mają wyboru, bo programy elitarne, nazwijmy je kształtującymi świadomość w dobrym znaczeniu tego słowa, stanowią margines. Niestety, późne godziny emisji skazują kulturę na klęskę. Ale to zbyt szczegółowy wywód, jak na potrzeby "Niektórych gatunków orłów". Sztuka jest raczej o tym, jakie dziś są media, i o tym, co stało się z naszą prywatnością - jak bardzo jesteśmy w stanie się sprzedać, żeby zaistnieć. Dzięki mediom można dzisiaj zostać zauważonym, nie mając osiągnięć, talentów ani nawet nic szczególnego do powiedzenia.

Telewizja sama odchodzi od kultury na rzecz masowej rozrywki.

Nie mam o to żalu. Trzeba spojrzeć globalnie. To jest zjawisko światowe, proces, który trwa i przez który wszyscy musimy przejść. Liczę, że na końcu nastąpi to, co powinno, czyli odwrót od głupoty.

I telewizja stanie się medium dla ludzi kulturalnych i inteligentnych?

Taką mam nadzieję. W tej chwili telewizja publiczna jest rozliczana z wyników finansowych. Tym bardziej dotyczy to stacji komercyjnych. W związku z tym emituje się to, co ludzie oglądają. A ludzie oglądają to, co się emituje i do czego po prostu już się przyzwyczaili.

Układ jest zatem wygodny dla obu stron?

Zgadza się, to jest zamknięty krąg. Myślę jednak, że widzowie, czyli my wszyscy, przypomną sobie, że życie duchowe jest wartością, bez której czekają nas tylko praca i zarabianie pieniędzy, powrót do domu, zabawa z dziećmi, czułości z żoną, sen. A od rana znowu to samo. Takie życie jest puste i z czasem traci sens.

Myśli pan, że telewizja ma szansę rozwijać życie duchowe człowieka? Czy nie jest tak, że te czasy minęły w Polsce bezpowrotnie, a telewizor stał się kolegą, żoną, czasem dzieckiem?

Tym bardziej ma szansę stać się czymś istotnym w procesie edukacji. Jednak sygnał musi wyjść od widzów. Jeżeli oglądalność błahych programów zacznie spadać, osoby odpowiedzialne za ramówkę zaczną się zastanawiać, co zrobić, żeby znowu zainteresować widownię.

Czy praca w mediach uzależnia?

Oczywiście, że tak. "Niektóre gatunki orłów" są właśnie o tym, jak może zniszczyć psychikę. Człowiekowi wydaje się, że jest panem swojego losu, gwiazdą i że błyszczy. A nagle, z dnia na dzień, okazuje się, że jest już ktoś inny na jego miejsce. Media, które brutalnie wkraczają w nasze życie, osaczają nas ze wszystkich stron. Dla mnie największym walorem sztuki Nowakowskiego jest właśnie to, że opowiada o tym, co dzieje się tu i teraz.

Nie obawia się pan, że dramat, którego autor piętnuje naganne zjawiska, może być natrętną publicystyką?

Mam nadzieję, że "Orłom" to nie grozi. Tylko sztuki mocno osadzone we współczesności mają dzisiaj sens. Orężem, którym możemy walczyć z takimi zjawiskami jak reality show, jest opowiadanie o naszych czasach przy użyciu środków artystycznych, na przykład teatralnych. Polska rzeczywistość w ostatnich miesiącach przegoniła samą siebie. Odczuwam kolosalną potrzebę wypowiedzi na aktualne tematy. W sprawie mediów mam prawo zabrać głos, bo znam to środowisko. Podobnie zresztą jak autor Doman Nowakowski i występujący ze mną w jego sztuce Mariusz Czajka, który pracował w komercyjnej telewizji przez długie lata, po czym jego miejsce zajęła uczestniczka reality show. Nasz spektakl ma dzięki temu dodatkowy, zabawny podtekst.

Rozmawiał Krzysztof Feusette
Rzeczpospolita
24 września 2003



***

Olaf Lubaszenko

Logika genetyczna

Pochodzi z aktorskiej rodziny - jego ojcem jest Edward Linde-Lubaszenko, matką - Asja Łamtiugina. Zadebiutował jako 14-latek w serialu "Życie Kamila Kuranta", dzisiaj ma na swoim koncie blisko 60 ról filmowych, m.in. wspaniałe kreacje w "Zabić Sekala", "Bożych skrawkach", "Tam i z powrotem", obrazach Władysława Pasikowskiego. Odniósł też sukces jako reżyser - jego filmy "Sztos", "Chłopaki nie płaczą", "Poranek kojota" znalazły się na liście polskich przebojów. Lubaszenko jest rozwiedziony, ma 9-letnią córkę.

W pana ostatnim filmie "E = mc2" gangsterzy robią matury i doktoraty. Bardzo to słuszne i dydaktyczne...

Scenarzysta Robert Mąka w dość przewrotny sposób podszedł do świata przestępczego. Przesłanie jego filmu brzmiało: nie warto być bandziorem, trzeba bogacić się duchowo. Mnie się to spodobało.

Odezwała się w panu tęsknota za własnymi studiami, które pan przerwał, żeby zostać aktorem?

Trochę tak. Zostawiłem w życiu kilka kierunków: socjologię, teologię i dwie filologie. Zawinił pewnie niespokojny duch, który zbierał doświadczenia. Ale i lenistwo.

A może po prostu od początku miał pan być aktorem, a na uniwersytet uciekał pan, żeby nie iść w ślady rodziców?

Rzeczywiście były takie chwile, gdy próbowałem robić rzeczy inne, niż wskazywałaby logika genetyczna. Ale się nie udało.

Jednak wydziału aktorskiego też pan nie skończył. Dopiero po latach zrobił pan dyplom eksternistycznie.

Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przesiedzieć cztery lata w murach jakiejkolwiek uczelni. Pracując dowiedziałem się w tym czasie bardzo wiele o sobie, o świecie, o warsztacie aktorskim. Nie chcę powiedzieć, że szkoła teatralna jest niepotrzebna. Ale myślę, że nauka przez praktykę też jest dobrą drogą do zawodu.

Pana kariera rozwija się dwutorowo - z jednej strony są znakomite, dramatyczne kreacje., takie jak np. w "Bożych skrawkach" Bogayewicza czy "Zabić Sekala" Michalka, z drugiej - pokazywał się pan w filmach, które były artystycznymi pomyłkami, takich choćby jak "Operacja ČKozaÇ" czy "Rób swoje, ryzyko jest twoje".

Podjąłem w życiu kilka, a może nawet kilkanaście wątpliwych decyzji, ale też nigdy nie zdarzyło mi się wejść w przedsięwzięcie, w które bym nie wierzył. Być może mam w sobie duże pokłady optymizmu, wiary i nadziei i zbyt łatwo mnie zarazić entuzjazmem. A z drugiej strony świat jest dość przewrotny. Niektórym widzom podobały się filmy wymienione przez panią jako klapy.

Są aktorzy, którzy twierdzą, że lepiej grać rzadko, ale za to trzymać wyśrubowany poziom.

Szanuję ten pogląd, sam jednak uważam, że trzeba robić sporo, by wśród rzeczy średnich pojawiły się te wybitne. Poza tym daję sobie prawo do popełniania błędów. Nigdy nie podchodziłem do siebie z przesadnym namaszczeniem i z powodu słabszego filmu żaden mój pomnik się nie wali.

Pana wybory: raz dramat, raz komedia, są obroną przed zaszufladkowaniem?

Nie, to przede wszystkim moja wewnętrzna potrzeba zmian. Zamknięty w jakiejś niszy chyba bym oszalał.

W reżyserii stał się pan jednak specjalistą od komedii. To był świadomy wybór czy przypadek?

Na początku przypadek. W naszym zamyśle "Sztos" był raczej nostalgiczną opowieścią obyczajową. Widzowie jednak odebrali ten film jako komedię. I nawet się ucieszyłem, bo bawienie ludzi to sztuka. Mam wielki szacunek dla twórców komedii. Wśród moich mistrzów są Chaplin i Stanisław Bareja. Kiedy dostałem scenariusz "Chłopaki nie płaczą", wiedziałem, że jeśli film się uda, to mogę zostać zaszufladkowany. Ale postanowiłem w to wejść. Bycie twórcą kina komediowego jest w końcu bardzo odpowiedzialnym zadaniem.

Pana idole Chaplin i Bareja opowiadali o zwyczajnych ludziach. A pan robi filmy o gangsterach.

Protestuję. Ja też robię filmy o zwykłych ludziach, tyle że oni są zaplątani w środowisko gangsterskie. Nie gloryfikuję tego środowiska, a przy okazji staram się powiedzieć, że są w życiu sprawy ważne, takie jak miłość czy lojalność.

A dlaczego tak pana to środowisko gangsterskie frapuje?

Wymienię moich dwóch następnych idoli - Martina Scorsese i Francisa Forda Coppolę. A już poważniej: w dzisiejszych czasach przestępców mamy bliżej niż kiedykolwiek. Siedząc w kawiarni, nie mamy pewności, czy obok nie biesiadują przedstawiciele tego świata. Stąd też ich obecność w kinie i moich filmach.

Czy reżyseria zmieniła pana jako aktora?

Zdecydowanie. Często nie szanujemy tego, czego nie rozumiemy. Łatwo jest na przykład krytykować lapsusy językowe komentatorów sportowych. Mnie się wydawało, że umiałbym sprawozdawać z imprez sportowych znacznie lepiej od nich. W swojej bezczelności podjąłem się nawet takiej pracy. No i okazało się, że popełniłem te same błędy, z których zawsze się śmiałem. Tak też jest z reżyserią. Przez wiele lat wyobrażałem sobie, że wszystkie reżyserskie błędy wynikają z braku koncentracji, wiedzy, talentu itd. Dopiero kiedy sam stanąłem po drugiej strony kamery, nabrałem pokory.

Aktorstwo to dla pana poznawanie świata czy psychoterapia?

Przede wszystkim pasja. A czy psychoterapia? Psychoterapią - niebezpieczną, ale piękną - może być tylko gra w teatrze. Teraz zresztą chcemy z Cezarym Pazurą wrócić na scenę. Doman Nowakowski napisał dla nas tragikomedię "Niektóre gatunki orłów". Coś w rodzaju "Emigrantów".

A gdyby miał pan ekranizować powieść - co by pan wybrał?

Szczerze? Najbliższą mi pozycją z literatury światowej jest "i***" Dostojewskiego. Pewnie nigdy go nie zaadaptuję, ale sprawy, o których ta powieść mówi, są mi bardzo bliskie. Może napiszę o nich własny tekst. Podobno każdy może w życiu napisać jedną dobrą książkę. To się chyba odnosi i do filmu. Może potrafiłbym zrobić jeden ciekawy film o swoim życiu?

Nie bałby się pan ekshibicjonizmu?

Kino pozwala kamuflować i przetwarzać. Chodzi tylko o "przefiltrowanie rzeczywistości przez chusteczkę własnej wrażliwości". To sformułowanie jest pewnie bardzo kiczowate i grafomańskie, ale oddaje istotę sprawy.

Strasznie dużo pan pracuje. Nie ucieka pan w ten sposób od prywatnego życia?

Trochę tak, bo w pracy w gruncie rzeczy czuję się najlepiej. Ale coraz bardziej tęsknię za stabilizacją. Tylko, że tu działa mechanizm błędnego koła. Żeby stworzyć dom, trzeba mieć czas, dużo wewnętrznej dyscypliny, cierpliwości i dobrej energii. A w sytuacji, gdy pracuje się bez przerwy, staje się to prawie niemożliwe. Musi jednak przyjść taki moment, gdy skupię się wreszcie na życiu.

Kolorowe pisma chętnie robią z pana wiecznego chłopca o niespożytych siłach, otoczonego coraz to innymi pięknymi kobietami. Z kolei w kilku wywiadach opowiadał pan o swoim wypaleniu. Co jest prawdą?

Kolorowe pisma kochają tworzyć ikony, medialne obrazki i to się obraca przeciwko mnie. Cieszę się - jak śpiewała o kimś Maryla Rodowicz - "zasłużenie fatalną opinią". A tymczasem chyba nie jest to opinia całkowicie zasłużona. Ale też wiem, że mam dwoistą psychikę. Lubię rzeczy wykluczające się. Z jednej strony jest więc życie towarzyskie, z drugiej - tęsknota za spokojem. Wypalenie i zmęczenie też bywają prawdziwe.

Kiedy one najczęściej pana dopadają?

Często, gdy kończę film, zdarza mi się coś, co w psychiatrii nazywane jest depresją twórczą. Taka depresja dotyka też malarzy, którzy kończą malować obraz czy kompozytorów, którzy kończą pisać symfonię. Wtedy właśnie przychodzi wypalenie, poczucie utraty sensu życia. Ale jak dotąd takie stany zawsze mi dość szybko mijały.

No, to który Olaf Lubaszenko jest prawdziwszy? Pracowity, energiczny, towarzyski, czy zmęczony i tęskniący za stabilizacją?

Obaj są prawdziwi. Staram się być szczery i dlatego w wywiadach bywam taki różny. W końcu człowiek czasem jest w dobrym nastroju, a czasem w złym, czasem tryska energią, innym razem nie ma siły ruszyć ręką.

Co dzisiaj jest dla pana najważniejsze?

Dobrze się czuję w pracy, ale jednak najważniejsze zaczynają być: rodzina, dobra stabilizacja, domowa opoka.

Ojcostwo?

Praca odbiera mi częsty kontakt z dzieckiem. Cóż, taki jest dzisiejszy świat. Rola ojca nie jest zresztą łatwa i może podświadomie nie czuję się w niej najpewniej. Ale każda chwila spędzona z córką jest wspaniała.

Przyjaźń?

Też trudna, ale dużo łatwiejsza niż bycie ojcem, mężem, partnerem.

Cezary Pazura powiedział mi kiedyś, że najcięższe chwile życia przetrwał dzięki panu.

Pięknie powiedział, nie wypada mi tego komentować. Przyjaźń zawsze była istotna - wynieśliśmy jej kult z dziecięcych lektur - "Tomka Sawyera", "Chłopców z Placu Broni".

Czego się pan boi?

Nie powiem, bo jestem przesądny.

A w chwili zmęczenia, co ma pan pod powiekami?

Spławik. Dobrze, że nie kieliszek, prawda?

Prawda, ale jak pan, człowiek pełen energii, może marzyć o bezruchu?

To moja kolejna dwoistość. Mogę siedzieć z wędką w dłoni przez cały dzień.

Chciałby pan, żeby pana córka została aktorką?

Nie wiem, to zawód, w którym nie da się przewidzieć, czy ktoś odniesie sukces. Można być wielkim aktorem i nigdy nie zostać zauważonym. A więc spełnionym. To zawód niesprawiedliwy i dlatego chciałbym go jej oszczędzić. Poza tym wymaga odporności psychicznej. Szczególnie trudno w nim kobiecie. Jak pogodzić z tym zawodem dzieci, rodzinę? Koszty psychiczne są ogromne. Odpowiem więc tak: chciałbym, żeby robiła coś, co będzie jej dawać satysfakcję, ale jednocześnie pewność następnego dnia.

Pan ma w sobie taką pewność?

Nie. Bardzo sceptycznie podchodzę do tego, co będzie jutro. I nie rozwijajmy tej myśli, bo moja zabobonna psychika może tego nie wytrzymać.

Rozmawiała BarbaraHollender
Rzeczpospolita
23 sierpnia 2002





cKręcą "Sforę" w centrum miasta

Do niedzieli będzie w Łodzi pracować ekipa kręcąca drugą część znanego z TVP serialu "Sfora". - Bylibyśmy szczęśliwi, gdybyśmy mogli nakręcić tu cały film. Ale z powodów finansowych to niemożliwe - ubolewa Wojciech Wójcik, reżyser. - Potencjał tego miasta jest niesamowity i nie mogę zrozumieć, jak kolejne władze dopuściły do tego, że przemysł filmowy z Łodzi wyparował.

Wczoraj zdjęcia powstawały na ul. Sienkiewicza przy ul. Moniuszki. - Jeden z bohaterów dostał cynk, gdzie przebywają ludzie, których ściga. I właśnie jedzie, żeby ich przyskrzynić - opowiada reżyser.

Prace nad filmem toczą się z dużym poślizgiem. A wszystkiemu winna jest zima. - Nie mogliśmy mieć w kadrze śniegu, bo to byłoby niezgodne ze scenariuszem. Dlatego kręciliśmy na wyrywki. Mamy kolosalne spóźnienie. Zdjęcia powinniśmy skończyć 6 marca, a potrwają do 6 maja - mówi Wojciech Wójcik.

"Sforę II" zobaczymy w telewizji najprawdopodobniej w przyszłym roku. Oprócz znanych już z serialu Karoliny Gruszki, Olafa Lubaszenki czy Radosława Pazury w filmie pojawi się Sambor Czarnota, aktor Teatru Jaracza.
Ja raczej za nim nie przepadam... w sumie nie wiem czemu. I na dodatek strrrrasznie przypomina mi Ludwiczka z tej bajki na FoxKids
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ginamrozek.keep.pl