Krystyna Janda
Rap_fans
Krystyna Janda
miejsce urodzenia: Starachowice, Polska
data urodzenia: 1952-12-18
stan cywilny: rozwiedziona z aktorem Andrzejem Sewerynem, z którym na córkę Marię Seweryn (ur. 23.03.1975); obecnie jest żoną operatora Edwarda Kłosińskiego, z którym ma dwóch synów: Jędrka (ur. w grudniu 1991) i Adama (ur. 14.07.1990)
Krystyna Janda jest jedną z najwybitniejszych aktorek w historii powojennej kinematografii polskiej. W 1975 r. ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. Rok później zadebiutowała na deskach Teatru Ateneum w inscenizacji "Ślubów panieńskich" Aleksandra Fredry. W filmie wystąpiła po raz pierwszy w słynnym obrazie Andrzeja Wajdy "Człowiek z marmuru". Rolą tą zwróciła na siebie uwagę za równo krytyków jak i publiczności. Krystyna Janda grywa najczęściej postacie kobiet silnych i zdecydowanych o bogatym życiu zewnętrznym. Ma na swoim koncie wiele doskonałych kreacji, które na stałe zapadły w pamięci widzów: "Człowiek z żelaza", "Przesłuchanie", czy "Kochankowie mojej mamy". W 1999 r. aktorka otrzymała Superwiktora za całokształt twórczości.
scenariusz:
2003-2004: Męskie-żeńskie
reżyser:
2003-2004: Męskie-żeńskie
1995: Pestka
aktorzy:
2005: Solidarność, Solidarność... jako ona sama ("Człowiek z nadziei")
2005: Parę osób, mały czas jako Jadwiga Stańczakowa
2005: Wróżby kumaka jako Aleksandra Piątkowska
2003: Superprodukcja
2003-2004: Męskie-żeńskie jako Lilika Janicka (właścicielka galerii)
2001: Przedwiośnie jako matka Baryki
2000: Żółty szalik jako aktualna kobieta bohatera
2000: Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową jako Anka
2000: Weiser jako Elka
1999: Pierwszy krzyk jako Lektor
1998: Milena
1998: Fizjologia Małżeńska jako Narrator
1997: Ostatni rozdział (Un air si pur) jako Pani Leduroy
1996: Matka swojej matki jako Ewa Kozłowska
1996: Niepisane prawa jako Halina
1995: Tato jako Magda
1995: Pestka jako Agata
1993: Wielki Bellheim (Große Bellheim, Der) jako Maria Bellheim
1992: Zwolnieni z życia jako Wariatka
1991-1993: Kuchnia polska jako Margaret Szymanko
1989: Modrzejewska jako Modrzejewska
1989: Stan posiadania jako Julia
1988: Dekalog V jako Dorota
1988: Dekalog II jako Dorota
1988: Wielden Western, Inklusiwe jako Marianne
1987: Krótki film o zabijaniu jako Dorota
1987: Na srebrnym globie jako Aza
1986: W zawieszeniu jako Anna
1986: Laputa jako Małgorzata
1985: Kochankowie mojej mamy jako Mama Krystyna Traczyk
1985: Vertiges jako Maria
1984: Drobne, kobiece pismo (Blaßblaue Frauenschrift, Eine) jako Amelie Tachezy
1984: Glut jako Anna
1984: Bulle & Das Madchen, Der
1984: O-bi, o-ba: Koniec cywilizacji jako Gea
1983: To tylko Rock jako Majka
1983: Synteza jako Gloria Lamb
1983: Stan wewnętrzny jako Ewa Jaskólska
1983: Bella Donna
1982: Avant la bataille
1982: Ce fut un bel été jako Wanda
1982: Przesłuchanie jako Antonina Dziwisz
1981: Wojna światów - Następne stulecie jako Geo/żona
1981: Fik - Mik
1981: Szpiegu, wróć (Espion, leve-toi) jako Anna Gretz
1981: Człowiek z żelaza jako Agnieszka
1981: Mefisto (Mephisto) jako Barbara Bruckner
1981: On, Ona, Oni jako Pani psycholog
1980: Uoni jako Kira Kirova
1980: W biały dzień jako Ewa
1980: Grüne Vogel, Der
1979: Doktor Murek jako Arletka
1979: Golem jako Rozyna
1979: Manchmal Besucht der Neffe die Tante
1979: Dyrygent jako Marta
1978: Rodzina Połanieckich jako Christina
1978: Bez znieczulenia jako Agata
1978: Bestia jako Anna
1977: Granica jako Elżbieta Biecka
1977: Pani Bovary to ja jako Krystyna, przyjaciółka Anny
1976: Człowiek z marmuru jako Agnieszka
Zachłanna na życie
...pełna energii i niezwykle otwarta na nowe, często trudne wyzwania, doświadczenia,
znajomości z ludźmi, miejscami i książkami. Oto cała Krystyna Janda w drugiej
części swojego pamiętnika.
Pod tytułem: "www.małpa2.pl" zostały zebrane w formie książkowej zapiski internetowego dziennika Krystyny Jandy. Aktorka pisze go niemal codziennie. Czy ten nawyk jej nie męczy? "Często nie piszę, bo nie mam czasu lub jestem w nastroju, który >>nie jest dla innych<<, a - paradoksalnie - nie umiem udawać wesołej i rozluźnionej" - mówi Janda. W swoim dzienniku, którego druga część zaczyna się tuż po wydarzeniach 11 września 2001 r. autorka stara się nie dopuszczać do siebie pesymizmu i lęku, bo mimo wielkich światowych dramatów codzienne życie toczy się dalej. Paradoksalnie źródłem radości staje się dla niej praca nad trudną rolą autystycznej dziewczynki w spektaklu "Mała Steinberg". Wytchnieniem i oparciem dla Jandy są zawsze najbliżsi ludzie i ukochane zwierzęta, rodzinne rytuały, zabawne sytuacje, błahe domowe problemy. Co na to jej mąż i synowie? "Piszę to za ich wiedzą i zgodą. Wtedy, kiedy może to rozśmieszyć czy zastanowić innych" - mówi artystka, która dostaje wiele listów od czytelników pamiętnika i rozmawia z nimi na internetowym forum. "To najczęściej podziękowania dla mnie za rolę, recenzje po obejrzanych spektaklach" - wyjaśnia Janda. Jej zapiski, spontaniczne i zarazem pełne przenikliwych obserwacji, dowcipne i refleksyjne, przesycone są akceptacją dla tego, co przynosi życie, przekonaniem, że mimo wszystko "nie bez powabów jest ten straszny świat, nie bez poranków, dla których warto się zbudzić". Skąd w niej tyle energii, optymizmu i humoru? "No skąd? Ja tak mam!" - odpowiada właścicielka Teatru Polonia, który prawdopodobnie już jesienią otworzy swe podwoje dla miłośników reżyserskiego, aktorskiego i menedżerskiego talentu Jandy.
Krystyna Janda, "www.małpa2.pl", wyd. WAB.
Na www.krystynajanda.com.pl aktorka zapisuje swoje obserwacje i refleksje. Natomiast "www.- małpa2.pl" to książkowe wydanie jej dziennika.
9 sierpnia 2002, piątek, 8.41
"(...) Dziś mam dla Was wiadomość taką - trzy z moich znajomych po wakacjach wróciły zakochane. Jedna bardzo, druga bardzo, bardzo, a trzecia mówi, że chyba będzie super. Ukochany pierwszej jest uważny, spokojny i zwraca uwagę na jej kanarka. (...) Ukochany drugiej dzwoni co rano, przynosi kwiaty, co dla mojej znajomej jest szokiem, bo nigdy dotąd tak nie miała, i poszedł z nią na wystawę "fotografii z całego świata", co również dobrze wróży, bo jednak coś go interesuje. Co prawda, raz przez telefon pomylił jej imię i powiedział do niej Jolu, ale potem tłumaczył, że znają się tylko miesiąc, a Jola to dawna narzeczona, a on jest zaspany. (...) No, a ten trzeci od tej trzeciej, co to chyba będzie super, przyjeżdża w sobotę, na razie widują się tylko w soboty i niedziele, i wtedy jest naprawdę ekstra, i on coś mówi o przenoszeniu się do Warszawy. Moja znajoma mówi, że jest zakochana, jak dawno nie była, bo jak idzie otworzyć drzwi, to normalnie oblewa ją pot i nie wie, co się z nią dzieje. (...) Myśli tylko o nim, on jej się śni, i zaklina czas i los, żeby tak trwało i żeby się na nim nie "przejechała". (...) Cóż to za zdumiewające wakacje! (...) Tak dużo jakichś ostatecznych, zdumiewających decyzji i zmian. Coś w powietrzu i głowach! Wiatr! (...)".
Mamy już laureatów III edycji Wielkiego Plebiscytu Róże Gali!
Róża Róż
KRYSTYNA JANDA
Jestem wzruszona tą nagrodą - powiedziała Krystyna Janda. I żartobliwie dodała, że za "piękno ducha" na co dzień chce przeprosić wszystkich swoich najbliższych.
Dlaczego właśnie ona? Tego nie trzeba wyjaśniać! Jest absolutnie niepowtarzalna. Piękna kobieta, wszechstronnie utalentowana. Pokazuje nam, że chcieć, znaczy móc. Trudno uwierzyć, że jej doba ma tylko 24 godziny. Mając dziesiątki obowiązków, zdąża ze wszystkim. Żadnego odcinania kuponów, upajania się minionymi sukcesami. Blisko trzy dekady temu niczym huragan wdarła się na duży ekran jako Agnieszka w "Człowieku z marmuru". W dżinsowej koszuli, spodniach dzwonach stała się kobietą-symbolem Anno Domini 1976. I do dziś pozostała tą samą niepokorną dziewczyną, nawet jeśli zamiast worka na ramieniu ma torebkę od Gucciego. Kobieta ogień, gorąca nowymi pomysłami. Wciąż sprawdza: obok aktorstwa - reżyseria, obok reżyserii - pisarstwo, własna strona internetowa, a od niedawna prywatny teatr Polonia. Ten teatr to jej najtrudniejsze wyzwanie. Ruszyły spektakle na małej scenie, odbyły się dwie premiery. Ale duża scena wciąż w powijakach, czernieje dziurą w ziemi. Nadzieje na dotacje unijne wciąż odsuwają się w czasie, ewentualne zastrzyki gotówki pojawią się w przyszłym roku. Aktorka mówi, że dla jej teatru to katastrofa. Ale nie rozpacza. Żartuje: - Opadają mi ręce i wszystko, co może opaść. A na pytanie: - Pani Krystyno, kiedy pani otworzy dużą salę?, odpowiada: - Kiedy będzie się ona otwierać, będę witać publiczność w szpitalu psychiatrycznym. Taka jest Krystyna Janda. Z dystansem do siebie samej, z poczuciem humoru. I wiarą. Za to ją kochamy.
Ona jest jak magnez.
Albo przyciąga, albo odpycha z wielką siłą.
To właśnie w niej cenie.
Lubię ją, jest wyjątkowa.
Ja swego czasu czytałam jej pamiętnik, który pisała na jakiejś stronie internetowej...Baaardzo mi się podobał
Krystyna Janda
Jestem proszę pana na zakręcie
Przeszłam kilka załamań nerwowych. Dowiedziałam się, czym jest biurokracja, poznałam wielu małostkowych ludzi. Śpię po dwie, trzy godziny, a każdy mój dzień zaczyna się ostatnio od wstrząsów. Tak KRYSTYNA JANDA opowiada o największym życiowym wyzwaniu - własnym teatrze. Zaraz jednak dodaje: Ale jestem szczęśliwa.
Dzień zaczyna od wizyty na budowie, kończy telefonem w sprawie transportu betonu lub stali. Śpi niewiele, najwyżej trzy godziny, a w ciągu dnia w kaloszach i z kaskiem na głowie biegnie na spektakl. Lecz jej teatr rzeczywiście powstaje - w miejscu dawnego kina Polonia przy warszawskim placu Konstytucji. Janda wie, że ryzykuje wiele - w to przedsięwzięcie, poza energią, zainwestowała wszystkie oszczędności. Ale wie też, że już nie może się cofnąć. Premiera w Polonii - 29 października.
GALA: Sześć lat temu w jednym z wywiadów powiedziała pani, że wstępuje w kolejny jedenastoletni okres życia "okres schyłkowy".
KRYSTYNA JANDA: Nie wie pan, jak to jest z aktorkami? Czy kobietami w ogóle? Pewnie miałam taki dzień lub taki nastrój. Widocznie tamtego dnia wybierałam się na emeryturę. A teraz znów szaleję. Jestem na najostrzejszym chyba życiowym zakręcie, nie wyrabiam się, bo ślisko, ale pokonuję zakręt. Ten pomysł z własnym teatrem każe mi zmienić całe swoje życie i siebie samą zdefiniować na nowo. To trudne zadanie, bardzo trudne i nowe, nie ma przykładów dookoła. W polskim teatrze, tak jak w górnictwie, od dawna potrzebna była restrukturyzacja. Tylko dlaczego ja zafundowałam sobie w prezencie ten niewątpliwy eksperyment? Koszty są ogromne, psychiczne również.
GALA: Zanim zabrała się pani za restrukturyzację polskich teatrów, w nieprzyjemnych okolicznościach odeszła pani z Teatru Powszechnego. Zrezygnowała pani z pracy po głośnym konflikcie z Joanną Szczepkowską.
K.J.: Proszę pana, rozwiodłam się z pierwszym mężem 28 lat temu, z obecnym mężem przeżyłam życie, mamy dorosłe dzieci, a dziennikarze wciąż pytają, jaki kolor skarpetek nosił ten pierwszy. Nie pamiętam. I to naprawdę bez znaczenia. Tak samo jeśli chodzi o konflikt w Teatrze Powszechnym. To było w innym życiu.
GALA: To dlaczego założyła pani własny teatr?
K.J.: ch****a, dlaczego w tym kraju wiecznie tłumaczę się: dlaczego pracuję, dlaczego wstaję rano, dlaczego zagrałam tę rolę a nie inną? Wiecznie się tłumaczymy i przepraszamy za pomysł, pracowitość czy za to, że w ogóle coś chcemy zrobić, stworzyć, zmienić. Rozmawiamy wieczorem, wyszedł pan przed chwilą z mojego spektaklu "Mała Steinberg" w teatrze Studio, był pan poruszony i o niczym innym nie mówił przez dobrą chwilę. A czy wie pan, jak trudno było mi zrobić tę sztukę? Wyprodukować ten spektakl i namówić jakiś teatr, żeby mi wynajął salę? I pan mi zadaje pytanie, dlaczego chcę własnego teatru, własnego miejsca?
GALA: Rozpoczyna pani nowy rozdział. Całkowicie na własny rachunek.
K.J.: Mamy zrobiony biznesplan, z którego wynika, że mój teatr, ta inwestycja nie ma prawa się zwrócić. Ma też niewielkie szanse, by przetrwać z miesiąca na miesiąc.
GALA: Na czym więc opiera pani swoją wiarę, że to ma sens?
K.J.: Na entuzjazmie, naiwności, potrzebie wolności i swobody, i wierze w teatr i widzów. Podoba się panu takie wyznanie? Jest naiwne, ale w gruncie rzeczy, co i mnie samą zdumiewa, kiedy to mówię, prawdziwe. Wiem już, że będzie trudno, cholernie trudno, ale może będzie przynajmniej przez moment szczęśliwie.
GALA: Jedynie dla tej odrobiny komfortu sprzedała pani dom i zainwestowała dwa miliony złotych z własnych oszczędności?
K.J.: Cóż za kraj, wszyscy tu mówią o pieniądzach! Dla pieniędzy, nawet niewielkich, robią straszne rzeczy, utopiliby w łyżce wody przyjaciela. Pieniądze też robią na wszystkich największe wrażenie! Pomyślałam sobie, że mam przed sobą 10 lat zawodowej aktywności. To niewiele. I uznałam, że chciałabym je spędzić inaczej. Jak widać po założonym repertuarze i planach, nie mierzę najniżej. Jeśli mi się nie uda, wynajmę ten teatr innym aktorom, utrzymają to, grając farsy. Ja już raczej nie mogę sobie wyobrazić, że gram "Cztery Bułgarki i rower w łóżku". Chociaż ludzie to uwielbiają.
GALA: Co pani czuje po miesiącach pracy nad tak trudnym przedsięwzięciem?
K.J.: Jestem tak zmęczona, że zasypiam w locie, w ubraniu, na stojąco, w każdym miejscu. Słaniam się na nogach i jestem na granicy nerwów, ale jestem szczęśliwa. Przez pierwsze pięć miesięcy pracy nad teatrem prawie w ogóle nie spałam. Teraz śpię po 2-3 godziny. Ale już się przyzwyczaiłam do sytuacji wiecznego stresu i stania na pointach. Właściwie nic już nie robi na mnie wrażenia. Jesteśmy przed pierwszą premierą w Polonii, a tam wciąż nie ma podłóg, nie wiszą lampy.
GALA: Na czym więc opiera pani swą wiarę, że wszystko pójdzie dobrze?
K.J.: To, co zgotowałam sobie i swojemu mężowi przez ten rok, jest nieporównywalne z niczym innym. Przeszliśmy już co najmniej kilka załamań i wielkich zwątpień. Na budowie, a to naprawdę wielka budowa, co dzień rano jest katastrofa, trzęsienie ziemi, a potem napięcie wzrasta. Nic mnie już nie zdziwi, co więcej, polubiłam załatwiać sprawy nie do załatwienia albo wmówiłam to sobie. To jest niezwykła szkoła życia. Po tych kilku miesiącach nabrałam wielkiego prawdziwie filozoficznego luzu. Mam dystans. I jeszcze jedno, i to wiem na pewno, mam przy sobie człowieka, mojego męża, który stoi przy mnie murem, prowadzi i pomaga, a to wielka sprawa. Bez niego nic by nie było. Do tego znalazło się też parę osób dodatkowo, które pracują od rana do nocy, nie zwracając na nic uwagi. "Brniemy do przodu", jak mówi mój mąż. Nie jestem sama. Mam nadzieję, że ci ludzie nigdy tego nie pożałują, nawet jeśli teraz jest tak ciężko.
GALA: Mimo tego wysiłku może potrzebowała pani takiego wyzwania?
K.J.: Może. Naprawdę dużo się w tym czasie nauczyłam. W ciągu kilku miesięcy spotkałam się z niechęcią, złośliwością, poznałam też wielu ludzi małostkowych i złych, ale towarzyszy mi także cały czas dobroć ludzka, przychylność, wdzięczność za to, co dotąd zagrałam czy zrobiłam. Spotykam ludzi, którzy stają na głowie, żeby pomóc, wielu, którzy mówią: "Powinniśmy pani dać taki teatr w prezencie, żeby pani nam dalej grała, a skoro to niemożliwe, ja pani pomogę we wszystkim, w czym można". Bardzo, bardzo tym wszystkim osobom dziękuję. Mam nadzieję, że odwdzięczymy się wspólnym "zapominaniem o Bożym świecie" w tym teatrze. Nic mnie dotąd nie zniechęciło. Zostawiłam peleton malkontentów i "żyjących przez zaniechanie" daleko z tyłu. Na szczęście mój mąż wciąż dotrzymuje mi kroku. Świetnie sprawdziła się w tej sytuacji moja córka. Marysia okazała się złotem, odkrywając w sobie nadzwyczajne talenty organizacyjne. Kiedy ja się załamywałam, ona brała sprawy w swoje ręce. Bez jej spokoju pewnie nie udałoby się tego skończyć. Ale pomogło mi też wielu ludzi, których wcześniej nie znałam. Niedawno zadzwonił do mnie Przemek Wojcieszek (ma reżyserować jeden z tytułów zimą) i na dzień dobry pyta: "Jak tam pozytywizm warszawski"?. Strasznie się śmiałam. Ale to naprawdę miłe, że ludzie patrzą na mnie z takim uśmiechem. W tym, co robię, jest miłe szaleństwo, coś, co przyciąga ludzi.
GALA: Jak się pani odnalazła w świecie biznesplanów, placów budowy i majstrów?
K.J.: Gdybym napisała dziennik budowy, nikt by mi nie uwierzył. To nie do opisania, co zdarza się każdego dnia.
GALA: Jest pani jeszcze w stanie myśleć o sztuce, o rolach, o aktorach?
K.J.: Znamienne, że kiedy niedawno odbierałam na festiwalu w Gdyni nagrodę, dziękując ze sceny, w ostatniej chwili ugryzłam się w język i nie powiedziałam, że tego dnia moja Fundacja dostała od Centrostalu Gdańsk kilkanaście ton stali. Nie wiem, co było dla mnie tego dnia ważniejsze. Pewnie gdybym miała dużo pieniędzy i gdybym sobie to wszystko kupiła, nie byłoby takich emocji. Ale ich nie mam.
GALA: Nagroda w Gdyni nie jest ważna?
K.J.: Jest, oczywiście, że jest. Tym bardziej że film ("Parę osób, mały czas", historia przyjaźni niewidomej kobiety i poety Mirona Białoszewskiego, za którą Krystyna Janda otrzymała nagrodę festiwalu w Gdyni za pierwszoplanową rolę żeńską, a film nagrodę dziennikarzy - przyp. red.) powstawał z wielkim trudem. Zrobiony za bardzo małe pieniądze, ze specyficzną narracją pana Andrzeja Barańskiego (reżysera - przyp. red.). Przez siedem lat nie można było namówić nikogo, żeby dał na ten film pieniądze. Wreszcie, łaskawie dostaliśmy szansę, ale nie na film kinowy, a na skromny obraz telewizyjny z cyklu "Święta polskie". W efekcie powstał film kikut, mocno zubożony o sceny plenerowe i tak dalej. Ale zacisnęliśmy zęby i zrobiliśmy go.
GALA: Czy po tylu latach ta nagroda jeszcze panią cieszy?
K.J.: Chyba pan żartuje? Każda nagroda cieszy.
GALA: Ma pani spory dystans do własnej pracy.
K.J.: Przede wszystkim mam sporo ironii i poczucia humoru na jej temat. Już tak długo pracuję, tak wiele ról zagrałam i tak bardzo cały czas mnie widać, że wielu reaguje na mój widok alergicznie: "Nie, znowu ona! Niech ktoś nowy przyjdzie i coś zrobi!". To mnie bawi. Ale trudno. Jeszcze trochę się ze mną pomordujecie, moi państwo, albo zwyczajnie nie kupicie biletów do naszego teatru. Tu nie ma musu. Ale jak nie kupicie, teatr przestanie istnieć. Zobaczymy.
GALA: To pani nie frustruje?
K.J.: Poza tym w życiu nie tyle chodzi o to, żeby realizować własne marzenia, ale żeby te marzenia miały sens.
GALA: Pani marzenie będzie miało sens?
K.J.: Myśli pan, że nie? Nie wzięłam się nagle znikąd. Pracuję w tym kraju 30 lat, zagrałam i zrobiłam mnóstwo. Pan uważa, że moje marzenia nie mają racji bytu? Nie mają sensu? Nadal będę grała tak samo i to samo. Rzeczy, które mi się podobają. Jestem artystką całkowicie ukształtowaną i nie mam zamiaru się zmieniać. Śmiać mi się chce, kiedy przychodzą do mnie reżyserzy - zwykle młodzi - i mówią: "To teraz ja panią dopiero wyreżyseruję". W takich sytuacjach odpowiadam: "Dziecko, w życiu zagrałam 120 ról. Grałam i stare, i chore, i kulawe, i ślepe, i zakochane, i porzucone. Chętnie pobiegnę z tobą w nową stronę, ale pozwól, że skorzystamy i z mojego doświadczenia". Mój teatr mnie na pewno nie urodzi na nowo. Na pewno nie będę artystką np. awangardową. To prawo młodości.
GALA: Zagrała już pani wszystkie role życiowe?
K.J.: Może już wystarczy? Jestem i matką, i babcią, wciąż żoną i córką. Poza tym żyję w przyspieszonym tempie, robię trzy lata w rok.
GALA: Która z życiowych ról jest dla pani obecnie najważniejsza?
K.J.: Mam dwóch dorastających synów.
GALA: Czyli rola matki?
K.J.: Na pewno. Mamy w domu 16- i 14-latka. Oni teraz z chłopaków stają się mężczyznami. I to jest dla nas z mężem prawdziwe zadanie, z którym się właśnie zmierzamy. Jeszcze niedawno myśleliśmy, że uda nam się prześliznąć w stereotypowy, konwencjonalny sposób, na zasadzie: "Czy odrobiłeś lekcje"?, "Jak było w szkole"? i "Pamiętaj, żebyś na motor wziął kask". Teraz trzeba przyglądać się naprawdę temu, co tam się dzieje w ich duszach.
GALA: Ma pani jednak trochę doświadczeń. Wychowała pani córkę...
K.J.: Córka to zupełnie co innego. Moja córka w ich wieku była całkowicie niezależną, odpowiedzialną osobą. A tu mamy dwa szalejące organizmy. Nie da się tego, ot tak sobie, okiełznać.
GALA: Rola babci panią zmieniła?
K.J.: Nie, choć uwielbiam moje dzieci i wnuki. Ostatnio pojawiła się kolejna osoba w tym gronie: 10-miesięczna Jadzia, córka mojej córki Marysi. Wszystkie nasze dzieci mają do mnie zresztą specyficzny, stoicki stosunek. Od razu rozpoznają, że jestem enfant terrible całej rodziny. Wiedzą, że jestem może nie wariatką, ale tą, która wprowadza zawsze najwięcej zamieszania. Moi synowie jeszcze do niedawna mówili do mojej mamy: "Babciu, czy ona musi z nami iść? Wszyscy będą się na nas gapić! Z mamą zawsze jest zamieszanie!". Ale jednocześnie wychowują się, obserwując nas. Jak pracujemy i żyjemy, co mówimy i co ma dla nas znaczenie. Ale nie przyznają się do nas często. Szczególnie do mnie.
GALA: Z czego to wynika?
K.J.: Dzieci nie lubią inności, ekstrawagancji, zbytniego okazywania uczuć. Przesady i niepokoju. Obserwują i widzą, że po nocach uczę się na pamięć, słyszą monologi z jakichś tekstów, nerwy przed premierami. W nocy pracuję. Potem wstaję, lecę do Zielonej Góry, wracam i lecę do Nowego Jorku. Cały czas zaaferowana, w biegu. Dzieci nie lubią takich osób. Wolą babcię, która jest spokojna, opanowana, wiadomo, na co można z jej strony liczyć. Chłopców nie bardzo interesuje to, co robię zawodowo. Do teatru z własnej woli nie chodzą. Czasem, jak ich wyciągnę na premierę, to jest wielkie "O Jezu!". Ale to mi jeszcze wybaczają. Natomiast kiedy raz musieli iść z gośćmi ponownie na to samo przedstawienie, dostałam takie cięgi, że do dziś pamiętam. Jedynie moja siedmioletnia wnuczka zapytała mnie niedawno: "Co to za teatr, babciu, ty tak budujesz i budujesz?".
GALA: Co jej pani odpowiedziała?
K.J.: Powiedziałam: "Ty się, dziecko, szykuj, bo ktoś w tym teatrze musi przecież grać".
GALA: Jak będzie wyglądać pani teatr i pani kariera za 10 lat?
K.J.: Pewnie nie będzie mi się już chciało grać. Na scenie będą inni, a ja, niczym Mira Zimińska-Sygietyńska, będę wizytować ich na próbach i mówić: "Ładnie, ładnie, oby tak dalej".
GALA: Mówi pani, że w teatrze nie ma ani podłóg, ani oświetlenia. Jest pani w stu procentach przekonana, że 29 października wszystko ruszy?
K.J.: Dziś dla mnie, żeby odbył się spektakl, nad drzwiami musi być świecący się ludzik, który ucieka, musi być droga ucieczki, musi być hydrant, a metalowa konstrukcja musi być pociągnięta żaroodporną farbą. Do tego musi być scena i reflektor - światło. A sztuka, aktor, kostium, wzruszenie, to już wydaje się najprostsze.
Zdjęcia wykonano w Fabryce Trzciny w Warszawie.
autor: Maciej Wesołowski
KRYSTYNA JANDA
Ja mam same słabości
Mówi, że życie dało jej więcej, niż marzyła. Wspaniałe małżeństwo, troje udanych dzieci, role, z których każda była sukcesem. Dziś sama decyduje, kim jest i co zrobi. Wie, czego chce, i konsekwentnie dąży do celu. Ciągle wyznacza sobie nowe. Jaki teraz?
Załóż partię Godność Kobiety Polskiej, bo się do tego świetnie nadajesz ze swoimi poglądami. Tak powiedział mąż Krystyny Jandy, Edward Kłosiński, gdy po raz kolejny stwierdziła, że kobietami to już się w Polsce kompletnie nikt nie zajmuje i to jest krzywdzące.
Teatr Powszechny. Późny wieczór. Garderoba. Siedzimy i rozmawiamy o kobietach właśnie.
Krystyna Janda: - Któregoś dnia przyszedł do mnie producent i powiedział: "Wizerunek kobiet w polskim filmie jest oburzający, trzeba zrobić film o kobietach i dla kobiet". I tak powstał pomysł na serial MĘSKIE-ŻEŃSKIE. Pomyślałam: "Jeśli ktoś mi daje taką szansę, muszę to zrobić". Bo jest na to czas. Kobiety ją uwielbiają. Mężczyźni zresztą też. Ma wspaniałą rodzinę, a każda jej rola to sukces. Patrzymy na nią jak na kogoś, komu się po prostu udało. I zastanawiamy się - jak?
GALA: O jakich problemach kobiet opowiada pani w serialu?
KRYSTYNA JANDA: O miłości, samotności, ambicjach, odmienności seksualnej, samotnych matkach, niechcianych ciążach, nieudanych związkach, zazdrości. Każdy odcinek o czym innym. Bohaterkami są dwie samotne, dość zabawne, choć typowe kobiety, matka i córka. Ja - matka - jestem historykiem sztuki, córka - młoda kobieta, którą gra moja córka Marysia - jest lekarzem weterynarii. Dwa światy, odmienne spojrzenia na każdą sprawę. Oczywiście opowiadamy o tym w zabawny sposób i jesteśmy tak samo złośliwe w stosunku do siebie, jak i innych kobiet i mężczyzn. Na przykład Marysia, którą właśnie rzucił narzeczony, pyta mnie: "A co cię kręci w facetach, mamo?". A ja odpowiadam: "Mnie kręci rozum". Ona: "A seks?". Ja: "Daj spokój! Kobieta robi to sobie sama w mózgu, przy minimalnej pomocy partnera". Na co ona: "To mnie już całkiem przeszło" itd. Uważam, że nadszedł czas, by pozwolić sobie na ironię, nawet bolesną dla obu stron. Jakiś pan po projekcji powiedział: - Wie pani, co? Czuję się kopany przez cały czas, ale nie mam o to pretensji.
GALA: To polski SEKS W WIELKIM MIEŚCIE?
K.J.: Nasze pomysły są bardziej polskie i sentymentalne. Jest w nich poczucie, że stały związek, rodzina to harmonia. Polki są inne niż Amerykanki, inne matki nas wychowały, inne mamy priorytety. Mężczyzna jest wieczną tęsknotą i nieodłącznym partnerem do życia. Sama tak czuję i tego potrzebuję. Świat bez mężczyzn byłby marny i o tyle mniej piękny i zabawny!
GALA: Kobiety w Polsce są szczęśliwe?
K.J.: Nie wiem, ale często, kiedy jadę nocą samochodem przez Warszawę i widzę zapalone światła w domach, mam dziwne przeczucie, że za tymi oknami rozgrywają się jakieś tragedie. Wielu ludzi żyje w piekle własnego domu i związku. Często dlatego, że nie widzą innego wyjścia. Jestem pierwszą kobietą w historii mojej rodziny, która się rozwiodła. Wcześniej żadna nie odważyła się na taką decyzję.
GALA: Czyli pani zdaniem w życiu trzeba postawić przede wszystkim na siebie?
K.J.: Bardzo krótko tak myślałam. Urodziłam Marysię na czwartym roku studiów i od tego momentu wiedziałam, że nie ma ważniejszej rzeczy w życiu niż dziecko. Obserwuję wiele młodych aktorek, które nie mają dzieci, nie wiążą się z nikim na stałe, decydują, że chcą przez pierwsze lata kariery żyć inaczej, być wolne i utrzymywać, jak ja to nazywam, "opcję otwartą na wszystko", i często robią rzeczy, na które nigdy bym sobie nie pozwoliła.
GALA: Powiedziała pani: "Wydaje mi się, że już mnie nic nieznanego w życiu nie czeka". Dlaczego?
K.J.: Mówiłam o sprawach zawodowych. I o tym, że po tylu latach tak intensywnej pracy, spotkań z wieloma ludźmi, reżyserami, aktorami, wydaje mi się, że nic mnie już nie może zaskoczyć.
GALA: Nie wierzy pani, że gdzieś czeka na panią rola większa od tych, które pani już zagrała?
K.J.: Nigdy nie miałam marzeń większych, niż naprawdę mogłam mieć. To życie dało mi więcej, niż marzyłam. Ale też nie zagrałam wielu ról, tyle rzeczy mnie rozczarowało. Więc dzisiaj, gdy dzwoni do mnie reżyser i mówi: "Teraz usiądź, bo mam dla ciebie świetną propozycję", to ja nie siadam. Nie warto mieć marzeń na wyrost. Tego mnie nauczył kiedyś mój profesor Aleksander Bardini. Powiedział: "Stań przed lustrem i zastanów się, zrozum, jaka jesteś i czego może oczekiwać od ciebie widownia. Musisz być dla siebie okrutna, surowa, a z drugiej strony musisz się ze sobą pogodzić, polubić się. Ale na pewno nie, będąc małą, garbatą i grubą, marzyć, że zostaniesz drugą Marilyn Monroe". A 60 procent ludzi myśli o sobie lepiej, niż jest w rzeczywistości.
GALA: A pani jak o sobie myśli?
K.J.: Bardzo rozsądnie. Oceniam się chłodno i spokojnie. Myślę, że brutalniej niż wszyscy dookoła mnie.
GALA: Jak myślała pani o sobie 20 lat temu?
K.J.: Bałam się wyjść na scenę. Wydawało mi się, że nic nie umiem zagrać. Myślałam też, że jestem gł***a, brzydka i niezdolna. Po CZŁOWIEKU Z MARMURU, po którym i krytyka, i publiczność posiekała mnie na mielone kotlety, długo nie mogłam uwierzyć, że mam coś do powiedzenia w tym zawodzie.
GALA: A jako kobieta, żona i matka też nie jest pani z siebie zadowolona?
K.J.: Dziś, po latach, już jestem, ale wszystko, co robię, jest wyborem. Nic już nie jest przypadkiem. Mówię sobie, dobrze robię to, bo to ma znaczenie, ale poniosę takie, a takie koszty. Moja rodzina także. Za to potem jadę na miesiąc z dziećmi na narty. Wszystko planuję. Dlatego mam poczucie harmonii i poczucie wolności.
GALA: Na czym polega pani harmonia i wolność?
K.J.: Wolność polega na tym, że dziś już mogę powiedzieć: to mi się nie podoba, tego nie zrobię. I sobie pójść. Sama decyduję o tym, kim jestem, kim będę i co zrobię. Jeśli chodzi o harmonię, to nie uważam, żebym była złą matką ani złą żoną, ani złym człowiekiem.
GALA: Nigdy się pani nie załamała?
K.J.: Pewnie moje szczęście polega na tym, że jestem energiczna, pragmatyczna, nie mam problemów z psychiką, ze zdrowiem, uważam, że zawsze sobie dam radę i że wszystko właściwie można załatwić, i ze wszystkiego wybrnąć w dobry, ludzki sposób. Natomiast dookoła mnie jest bardzo wielu ludzi, którzy mają depresje, nie potrafią sobie poradzić, nie udało im się małżeństwo albo życie ich tak doświadczyło, że są słabi i złamani. Tyle że mnie nigdy nie spotkało nic złego, żadne niespodziewane nieszczęście.
GALA: Ale pani też ma za sobą nieudane małżeństwo.
K.J.: To nie było nieudane małżeństwo. Po prostu dość wcześnie zorientowałam się, że nam razem nie będzie dobrze. Że jestem młoda, że inaczej myślę o życiu. Nikt mnie nie rzucił, nie przestał kochać, nie zdominował, nie upokorzył. Dojrzałam jednak do dnia, w którym powiedziałam sobie: trudno. Nie będę aktorką, nie będę szczęśliwą kobietą, jeśli zostanę w tym związku.
GALA: Jak można sobie tak pragmatycznie wytłumaczyć coś takiego?
K.J.: Można, jeżeli się już, delikatnie mówiąc, nie tak kocha jak na początku. Poza tym kobieta, zwłaszcza aktorka, jeśli nie ma przy sobie człowieka, przy którym rozkwita, nie ma odwagi wyjść na scenę. Dlatego w pewnym momencie wyprowadziłam się do mamy i było mi dobrze jak dawniej. A potem spotkałam mężczyznę, który mi powiedział: "Wchodzisz, blask, za tobą ciemność". I do dzisiaj tak jest. Ten "blask" oślepia go chyba dalej. Dlatego uważam, że tym związkiem raz na zawsze urządziłam sobie życie. Jestem dziesięć lat młodsza od mojego męża. I to też szczęśliwe i bardzo wygodne dla kobiety zrządzenie losu. A on? Do dziś mi imponuje i mnie zachwyca. A przede wszystkim nigdy mnie nie zawiódł ani się nie ośmieszył w moich oczach. Nigdy przez te lata nie zszedł na śniadanie nieubrany, a ja, kiedy tylko mogę sobie na to pozwolić, schodzę w szlafroku i nieuczesana! Nie, ten człowiek nie ma słabości.
GALA: Czy przy takim człowieku można więc sobie pozwolić na słabość?
K.J.: Tylko przy takim. Ja mam same słabości. Ale mnie wolno wiele. Wiadomo, aktorka! Istota niższego rzędu albo specjalnych praw. Tak zostało ustawione na początku. Zresztą tak też traktuje mnie reszta rodziny.
GALA: Co zrobić, by tak dobrze ułożyć sobie życie?
K.J.: Nie wiem. Może trzeba mieć dobre wzorce. Patrzyłam na moich dziadków, rodziców. Moja mama, babcia, ciotki dbały o swoje małżeństwa. Nawet jeśli miały problemy, po cichu płakały, zwierzały się swoim kuzynkom, ale z uśmiechem wracały do domów. Ja nienawidzę konfliktów. Robię wszystko, żeby się pogodzić, przeprosić i żeby już było dobrze. Nie mogę znieść nawet, kiedy mój pies się na mnie obraża. Pytam mamę: "Dlaczego pies się ze mną nie przywitał, jak wróciłam w nocy? Nie wyszedł do mnie?". Trzeba zwracać uwagę na wszystkich, z którymi się żyje. Zaglądać im w oczy.
GALA: Mam wrażenie, że pani stworzyła sobie własny świat. Mieszka pani z mamą, rodziną, nie przejmuje się pani, gdy coś się wali.
K.J.: A coś się wali? Nie zauważyłam.
GALA: Rzadko której kobiecie tak się udaje.
K.J.: Dostaję tony listów: "Czy istnieje prawdziwa przyjaźń?", "Czy istnieje miłość?". Czasem nie wiem, co odpowiedzieć. Ostatnio dostałam list od jakiejś kobiety. Napisała: "Przyszedł do domu w Wigilię, przyniósł nam prezent, mnie i naszemu synkowi, i powiedział, że idzie siąść przy stole z inną kobietą, w jej domu, i tam już zostanie. A ja siedzę, płaczę i do pani piszę. Co mam robić?". Nie wiem, co mam odpisać.
GALA: Co jej pani odpisze?
K.J.: Że nie wiem. Nigdy nie byłam w sytuacji, w której nie miałam się do kogo zwrócić.
GALA: Dlaczego pani odpowiada na te listy?
K.J.: Jestem w pułapce mojej strony internetowej. Dużo ludzi czeka na moją odpowiedź. Przez trzy lata przyzwyczaiłam ich, że jestem, że odpowiadam, że piszę. To duży ciężar. W końcu mam przecież także swoje życie. Ale te listy, dziennik, strona w internecie wzięły się chyba z mojej, być może chorobliwej, potrzeby komunikacji z ludźmi.
GALA: Codziennie pani rozmawia z każdym członkiem rodziny?
K.J.: Nie. Natomiast wspólne śniadanie to obowiązek. Od wielu lat o siódmej rano siadamy wszyscy razem przy stole. Czasem wracam do domu o piątej nad ranem, a i tak wstaję o siódmej na śniadanie, bo wiem, że te pół godziny musi być. To jest constans, to, że możemy sobie spojrzeć w oczy, powiedzieć, co było wczoraj, jakie mamy problemy. Bez przerwy dzwonię do domu, czy chłopcy poszli spać, czy odrobili lekcje. Mama do mnie dzwoni: "Jędrek twierdzi, że bitwę pod Grunwaldem wygrał Sobieski, i upiera się! Ja nie mam do niego siły, powiedz mu coś!". Ciągle jesteśmy w kontakcie. Dzieci dzwonią do mnie, ja do dzieci, mama do mnie, ja do mamy, ja do gosposi. Tak było też z Marysią. Kiedy przez osiem miesięcy byłam w Ameryce, potrafiła zadzwonić z Warszawy, że nie ma zeszytu nutowego do szkoły na jutro i żebym coś zrobiła. I ja z tej Ameryki do mamy: "Idźcie, kupcie dziecku zeszyt nutowy, pamiętajcie!". Ale wszyscy wiedzą, że do mnie można zadzwonić. Zawsze. O każdej porze. Obudzić też można. I że ja się nie zdenerwuję.
GALA: Czy pani się czegoś w życiu w ogóle boi?
K.J.: Boję się potwornie o dzieci. Zawsze wspomagam akcje charytatywne na rzecz dzieci. Późno urodziłam swoich synów i cały czas moim zdaniem trwam w szoku poporodowym. Z Marysią było inaczej, urodziłam ją, gdy miałam 21 lat. Uważałam, od kiedy zaczęła mówić rozsądnie, czyli prawie zawsze, że jesteśmy równolatkami. Kiedy była całkiem mała, pytała: "Kupiłaś benzynę? Zrobiłaś zakupy?". Ale nagle, kiedy w wieku 38 lat rodzi się synka, to jest rewolucja, wszystko się zmienia.
GALA: Pani synowie są rozpieszczeni?
K.J.: Tak. Przez babcię głównie. Wychowuje ich właściwie moja mama. Mówię wciąż: "Mamo, my ich będziemy miały do końca przy sobie. Kto im tak będzie dogadzał. Czy znajdą się takie kobiety? Takie kretynki?". Kiedy obaj synowie wyjeżdżają na tydzień, chodzimy z mamą i z mężem jak obłąkani: beznadziejny dom. Cicho, nic się nie dzieje. Lubimy, jak jest dużo ludzi, jak jest zamieszanie, jak wszyscy siadają do stołu.
GALA: Czy jest coś, czego nie udało się pani w życiu zrealizować?
K.J.: Najważniejsze rzeczy zrealizowałam.
GALA: A czy jest coś, czego pani żałuje?
K.J.: Żałuję rozstania z pewnymi ludźmi.
GALA: O czym pani myśli, wstając z łóżka?
K.J.: Co mam do zrobienia.
GALA: A gdy się pani kładzie?
K.J.: Planuję następny dzień. Bardzo mało śpię. Pięć godzin mi wystarcza. W nocy sobie często leżę i myślę. Uwielbiam to. Czasem jestem tak zmęczona, że, jak mówi mój mąż, zasypiam w drodze z łazienki do łóżka, jakby mi ktoś w połowie drogi odrąbał głowę, i budzę się o trzeciej w nocy i zastanawiam: wstać do komputera, czytać coś czy przemyśleć?
GALA: Skąd bierze pani taką energię?
K.J.: Moja mama ma taką samą. Sama energia nic nie znaczy. Mam w sobie optymizm, który mi cały czas szepcze do ucha, nawet w beznadziejnych sytuacjach, że wszystko się uda. Gdybym się dziś dowiedziała, że mam raka, byłabym na 80 proc. pewna, że go pokonam. Jestem optymistką także przeciw zdrowemu rozsądkowi.
GALA: To jest dobry moment pani życia?
K.J.: Może gdybym miała dziesięć lat mniej, mogłabym jeszcze zagrać kilka ról, na które nie zdążyłam. Mam świadomość tego, jak wyglądam. Odrzucam role młodych kobiet. Od pewnego czasu nie przyjmuję ról, w których bohaterka ma urodzić dziecko. Ale też coraz częściej zdarza mi się nagle zakrzyknąć do męża: "Boże, Edward, ja nie chcę umierać!". Bo mi tak strasznie żal, że umrę. I tak mam, od kiedy skończyłam 50 lat. Nie chcę opuścić tego fantastycznego świata! Czy będę stara, chora czy kulawa, ja chcę żyć i na to patrzeć.
GALA: Co mąż mówi, gdy to słyszy?
K.J.: Że jestem egzaltowana. Ale sam mówi, że on nie umrze przede mną, bo mi nie może tego zrobić. A dwa dni temu mnie rozśmieszył. Byliśmy u rodziny w odwiedzinach i spaliśmy na niewygodnej wersalce. Nie mogliśmy zasnąć. I kiedy po dwóch godzinach powiedziałam, że idę się położyć na drugim łóżku, powiedział: "Błagam cię, nie odchodź, ile nam jeszcze zostało lat, że będziemy mogli sobie tak razem leżeć?". My się notorycznie nawzajem budzimy. Czasem budzę go i pytam: "Co robisz?". "Wiesz - on odpowiada - śpię". Żal nam, że przesypiamy tyle czasu. Z dzieciństwa pamiętam tylko jedno uczucie: potworną rozpacz, że się zaczyna noc, czyli niebyt. Nienawidziłam spać.
GALA: Co jeszcze pani chciałaby zrealizować?
K.J.: Nie wybiegam w przyszłość. Czasem kupuję książkę i mówię, że przeczytam ją na emeryturze. Mam wielką bibliotekę przygotowaną na czas emerytury. Mówię do męża: "Zrób nowy dach w tym roku, bo jak będziemy na emeryturze, to już nigdy tego nie zrobimy". Zmieniamy więc rury, dach, zakładamy warzywnik, bo będziemy go kiedyś uprawiać. Czy ja zdążę w ogóle zrobić to, co sobie przygotowałam?
Rozmawiała KATARZYNA PRZYBYSZEWSKA
Uważama ze swietna z niej aktorka.
Krystyna Janda
Mam prawo spełniać swoje marzenia
Ma odwagę żyć tak, jak chce. Zamierza udowodnić, że marzenia warte są każdych pieniędzy. O kosztownych pasjach, mieszanych uczuciach i o tym, dlaczego w domu Krystyny Jandy w tym roku prezenty dostaną tylko dzieci rozmawiamy z aktorką.
Śpi czasem po dwie godziny na dobę.
O trzeciej nad ranem pisze w swoim internetowym dzienniku, "Co tam słychać, moi drodzy? Bo ja tonę w papierach i rachunkach". Krystyna Janda: aktorka i reżyserka. Żona operatora Edwarda Kłosińskiego. Matka dwóch synów, szesnastoletniego Adama i Jędrka, czternastolatka, oraz aktorki Marii Seweryn. Babcia jej córek: ośmioletniej Leny i półtorarocznej Jadzi. W domu Krystyny Jandy, w podwarszawskim Milanówku, pełno jest ludzi, dzieci, zwierząt. A przede wszystkim pełno jest Krystyny Jandy. Wspaniale pasuje do niej słowo "więcej". Więcej pracować, więcej osiągać, spełniać więcej marzeń (cudzych i swoich), więcej kochać i więcej być kochaną. Więcej wymagać: od innych, ale przede wszystkim od siebie. Na scenie, na ekranie, w domu, w życiu.
To dlatego jakiś czas temu zamieniła futro z norek na kask i kalosze. Zamiast przechadzać się po czerwonych dywanach brnie przez błoto na budowie. Bo postanowiła porwać się na niemożliwe: stworzyć własny teatr - Polonię. W swoje marzenie zainwestowała dwa miliony oszczędności. I serce. Ale ma ten wymarzony teatr, w którym gra, reżyseruje, dyrektoruje. Przyznaje, że niedosypia, balansuje na granicy załamania nerwowego, ryzykuje spokój rodziny ("to, co zgotowałam swojemu mężowi przez ten rok, jest nieporównywalne z niczym innym", mówi szczerze w jednym z wywiadów). Ale Polonia musi przecież mieć dużą scenę. Walczy więc o fundusze unijne. Jak każdy z nas stawia czoło bezdusznej, głupiej biurokracji. Gdzieś między jedną a drugą sprawą jak wszystkie matki słucha żalów swoich dzieci.
Wstaje przed świtem, by pożalić się internautom, jak trudno jest coś stworzyć: "kto zakładał firmę, tworzył cokolwiek, to banał, codzienność, nuda, nic niezwykłego, wzruszają ramionami i mówią - tak jest wszędzie, tak jest zawsze, tak musi być, to norma, pani jest egzaltowana, no i artystka, wiadomo, ze wszystkiego zrobi pani temat, nada każdej sprawie dramaturgię, a to zwykła, szara codzienność".
A wieczorem staje w świetle reflektorów, by zagrać przedstawienie. Na deskach teatralnych, tak jak w życiu, daje z siebie wszystko.
- Istnieją ludzie - wieczni poszukiwacze szczęścia: nigdy nie są zadowoleni z tego, co już osiągnęli, nie zależy im na korzyściach, tylko gonią pozytywne emocje, ekscytację, radość, uczucie, zainteresowania. Pani się do nich zalicza?
- Nie wiem. Jestem często niezadowolona z tego, co osiągnęłam. Oczywiście zależy mi na korzyściach, jak prawie każdemu, tyle tylko, że są różne korzyści, nie tylko wymierne, nie tylko pieniądze. Gonię pozytywne emocje całymi dniami. Ale ekscytacja jest słowem egzaltowanym i jak wszystko, co nadmierne, niepotrzebnie przesadzone, skreśliłam je już dawno ze słownika. Lubię prostotę, klarowność, marzenia i stany emocjonalne na miarę rzeczywistości. Prawdą natomiast jest, że zainteresowania niewątpliwie prowadzą mnie w życiu, nawet można je wyjątkowo nazwać pasją. A moje zainteresowanie, moja pasja to niewątpliwie mój zawód. On porządkuje rytm i moich emocji, i życia. Mogę dla tej pasji poświęcić wiele, co udowodniłam całym moim życiem.
- W polskich domach przeważnie jest tak, że to mężczyzna reżyseruje życie rodzinne, a kobieta przyjmuje rolę matki, wychowawczyni dzieci itd. U pani jest na odwrót. Nie obawia się pani, że kiedyś synowie będą mieli pretensje: mamo, zajmowałaś się swoimi pasjami, a my wtedy bardzo cię potrzebowaliśmy...
- Po pierwsze, nie zgadzam się z założeniem, które padło na początku pytania. Tak było w dziewiętnastym wieku, że kobieta była tylko matką i żoną.
Znam zaledwie kilka polskich rodzin, w których nadal króluje ten model - wszystkie te rodziny to ludzie bardzo bogaci. Najczęściej mężczyzna w takiej rodzinie prowadzi wielki biznes lub stoi na czele jakiegoś banku, koncernu, urzędu państwowego. W innych polskich rodzinach powielających ten model albo oboje rodzice są bezrobotni, albo tylko kobieta. Przeważnie nie jest to wynik ich wyborów, do takiej sytuacji zostali zmuszeni. No, chyba że są to minimaliści. Moi rodzice pracowali przez całe moje dzieciństwo i całą młodość. Nie sądzę, abym była z moimi dziećmi mniej i zajmowała się nimi krócej niż większość polskich matek. Problem byłby wtedy, gdybym była z moimi dziećmi sama. A my mieszkamy z moją mamą, mój mąż bardzo czynnie zajmuje się i dziećmi, i domem, i rodzinnymi sprawami. Za chwilę święta i ferie zimowe, rodzinny czas, jak co roku... Zaraz jedziemy wszyscy na narty. A pretensje dzieci mogą mieć zawsze.
- Przy takim modelu to pani bierze odpowiedzialność za ewentualne porażki, jest pani na to przygotowana psychicznie? A może w trudnych sytuacjach kobieta liczy, że to jednak mężczyzna pozałatwia sprawy, które poszły nie po jej myśli?
- Ja jestem zawsze gotowa na porażki i niepowodzenia, zbyt aktywnie bowiem żyję i za dużo "przedsiębiorę" każdego dnia. A mąż? Mój mąż jest prawdziwym partnerem - odpowiedzialność i ryzyko bierzemy wspólnie na siebie, siły rozdzielamy po równo. Nie robię nic bez jego zgody (w domyśle: na wspólne ryzyko). Poza tym jakiś strasznie stary schemat pani powtarza w tych obawach, mam uczucie, jakbym się zaplątała w jakieś stereotypy, które mnie nie dotyczą. Nie tylko mnie, większości moich znajomych.
- Jeśli wszystko z teatrem się uda, to, znając pani temperament, pewnie zacznie pani szukać nowego wyzwania. Na jakie szaleństwo panią jeszcze stać?
- Wczoraj, odpoczywając, obejrzałam film, który Barbra Streisand wyprodukowała, wyreżyserowała i w nim zagrała - czy to szaleństwo? Przedwczoraj byłam na uroczystości charytatywnej, na której spotkałam
panie z polskiego biznesu i szefowe gazet, banków, firm reklamowych, telewizji, radia, właścicielki wielkich przedsiębiorstw i agencji, jednym słowem kobiety aktywne, szalenie aktywne... Przecież chyba jednak nie o to chodzi w tym pytaniu? Słowa "szaleństwo", w zupełnie innym sensie, użyłabym raczej w stosunku do działalności pani Ochojskiej, pana Owsiaka. To wielkie, wielkie sprawy. Takie idee i chęć niesienia pomocy tak wielu ludziom, zrobienia tak wielkich rzeczy można nazwać pozytywnym szaleństwem. Ale im się to udaje. A ja chcę teraz po prostu dobrze poprowadzić teatr, który staram się wykreować, zbudować. Tylko tyle. To moja dziedzina, mój zawód, moje naturalne środowisko. Każdy kiedyś ryzykował, kto realizował własny pomysł, ideę, marzenie.
- Czy jest jakaś granica ludzkiej wytrzymałości? Pani podobno śpi po trzy godziny dziennie, pracuje ponad siły. Ma pani czasem dość?
- Tak, oczywiście. Ale bez przesady z tym "ponad siły", ja tego tak nie odczuwam. To był naprawdę ciężki rok, rok bez ani jednego dnia wakacji... Teraz, po pierwszym etapie wysiłku, przed bardzo trudnym i problematycznym dla nas etapem zdobywania pieniędzy i budowy dużej sceny, jadę odpocząć i zastanowić się, co dalej.
- Pani organizm nie mówi: stop!?
- Na razie nie czuję zmęczenia, raczej satysfakcję i radość, że jednak tyle się udało zrobić, załatwić, zbudować. Malutka scena gra, i to gra z dużym powodzeniem ulga w napięciach, psychice, obawach, lękach bardzo duża... Zobaczymy, co będzie dalej. Przede wszystkim dwie nowe premiery w lutym, Małgorzaty Szumowskiej i Kasi Figury. I pana Przemysława Wojcieszka z piątką aktorów. Tym razem to nie są moje premiery, nie mam na nie większego wpływu, ja tylko "rozdałam zadania" najlepiej, najmądrzej jak umiałam. Jestem przy wielkiej nadziei, ale i w razie czego poniosę konsekwencje.
- Kiedy ostatnio jadła pani obiad o normalnej porze?
- Wczoraj, i zjem dziś, bo jestem w domu, więc usiądę z rodziną do obiadu. Ale w ciągu tego roku różnie bywało. Najczęściej jadłam w nocy, dlatego utyłam. Muszę się za siebie wziąć. Zacznę na tych nartach...
- Wielka aktorka pracuje też na etacie szefa budowy, jeśli będę remontować mieszkanie, mogę zadzwonić i zapytać panią, jaki klej jest najlepszy do glazury i gdzie najlepiej kupić kolanko do umywalki?
- Nie, nie, tego pani nie powiem... Wiem dużo, nauczyłam się dużo, ale bez przesady. Remont prowadzi mój mąż, z nami jest biuro architektoniczne, konstruktorskie, kierownik budowy i wiele już w tej chwili zaprzyjaźnionych firm, które materiały budowlane i wykończeniowe nam albo sprzedają, albo dają jako sponsorzy. Mam obok siebie wielu fachowców, specjalistów, przyjaciół tearu i całego przedsięwzięcia, całej idei. Gdyby pani miała problemy, mogę polecić firmę i doradcę.
- Jaki był pani najszczęśliwszy dzień w życiu?
- Każdy, w którym rodziłam moje dzieci lub rodziły mi się wnuki.
- A jaki najtrudniejszy?
- To te same dni, za każdym razem narodzinom towarzyszy i radość, i lęk czy wszystko przebiegnie pomyślnie.
- W Wigilię też pójdzie pani do swojego teatru?
- Nie, w przeddzień zrobimy wigilię teatralną, a w Wigilię mamy pełen dom rodziny, gości, przyjaciół, a przede wszystkim dzieci. Jak co roku.
- Tych świąt nie spędzicie państwo w domu w Warszawie, bo został sprzedany. Będzie trochę żal?
- Myśmy sprzedali dom warszawski, w którym nie mieszkaliśmy. Nasz dom w Milanówku ma się dobrze i przyjmie jak co roku wszystkich.
- Kto ugotuje barszcz, kto ulepi uszka?
- Mama i gosposia. Duży wkład w coroczne przygotowania ma też moja siostra.
- Czy domyśla się pani, o jakich prezentach pod choinkę marzą synowie Adam, Jędrek, córka Marysia, mąż i mama?
- W tym roku, z powodu braku pieniędzy, umówiliśmy się, że obdarowujemy tylko dzieci. A ich marzenia znamy, zresztą i oni rozumieją sytuację i ich marzenia nie są przesadne.
- Czy pani wnuczki mogą liczyć na to, że babcia pobawi się z nimi w święta?
- Na pewno pójdziemy na tradycyjny świąteczny spacer ze wszystkimi dziećmi i zwierzętami, razem też jak co roku spotkamy się przed Wigilią przy naszych rodzinnych grobach. Dla dzieci to już rytuały, i muszą być odprawione. To także, nie tylko same święta, buduje ich poczucie ładu i bezpieczeństwa.
- Jaką babcią jest Krystyna Janda? Ciepłą, wyrozumiałą na wszystkie kaprysy czy stawiającą duże wymagania?
- Nie wiem. Mam status specjalny, jestem enfant terrible całej rodziny i dzieci mnie też tak traktują, jako kogoś "odjazdowego". To miłe i wygodne.
- W roku, który się kończy, spełniła pani swoje największe marzenie: zbudowała teatr. Polonia stała się faktem, daje spektakle... Co lepszego może się zdarzyć w 2006 r.?
- Wybudowanie dużej sceny i pierwsza na niej premiera. Oby. Ale nie jest to łatwe zadanie ani na razie możliwe, z powodu braku pieniędzy...
Fakt
23 grudnia 2005
***
Krystyna Janda
Krystyna Janda znów gra Shirley Valentine
Jako Shirley Valentine Krystyna Janda wychodziła na scenę ponad 400 razy. Teraz wraca do swojego ukochanego przeboju. Już nie w Teatrze Powszechnym, ale w swoim prywatnym Teatrze Polonia
Jak to się stało, że "Shirley Valentine" - lekka, niepozorna sztuka Willy'ego Russella (podobnych powstaje w Wielkiej Brytanii mnóstwo) - stała się w Warszawie aż takim przebojem. Przez prawie 15 lat nie schodziła z afisza Teatru Powszechnego. Aktorka jeździła z tym monodramem po Polsce i po świecie. Co jest takiego w tej trochę śmiesznej, trochę smutnej historii pewnej gospodyni domowej? Nad fenomenem tego spektaklu głowili się już nawet studenci socjologii Uniwersytetu Warszawskiego - powstała tam praca na ten temat. Są widzowie, którzy oglądali "Shirley" kilkanaście razy i znają obszerne fragmenty na pamięć. Na "Shirley Valentine" psychologowie wysyłali swoje grupy terapeutyczne. O tym, co jest takiego w Shirley i dlaczego do niej wraca - opowiada Krystyna Janda.
Dorota Wyżyńska: Dlaczego zdecydowała się Pani powrócić do "Shirley Valentine?
Krystyna Janda: Z wielu powodów, między innymi i finansowych. Jesteśmy w najtrudniejszym momencie budowania Teatru Polonia, gramy na maleńskiej scence w holu teatru, a budowę dużej sceny musimy zatrzymać, bo nie mamy więcej pieniędzy. Utrzymanie tego miejsca z dochodów, jakie przynosi mała scena, jest na dłuższą metę niemożliwe, o remoncie i dalszych pracach w ogóle nie ma z tych pieniędzy mowy. "Shirley" zawsze przynosiła pieniądze, przez całe 15 lat grania tego tytułu w Teatrze Powszechnym cieszyła się nieustannie powodzeniem i zawsze zapełniała dużą widownię przy minimalnych kosztach.
Bojąc się o losy mojego teatru i rosnące zimą koszty utrzymania i ogrzania, myślałam, żeby zdobyć "Shirley" dla tej sceny, tym bardziej że publiczność przychodząca do nas od końca października na inne spektakle wciąż pyta o "Shirley". Są widzowie, którzy widzieli ją wielokrotnie i pamiętają. Traktowali te wieczory z Shirley przez lata jak swoistą terapię, w momentach spleenów, kryzysów i kłopotów. Mówią, że zwyczajnie przychodzili spotkać się z Shirley i wychodzili z uśmiechem, naładowani na nowo energią i optymizmem. Są tacy, który widzieli ten spektakl kilka, a nawet kilkanaście razy.
Odbiór tej sztuki to swoisty fenomen, zajmował się nim nawet wydział socjologii i kulturoznawstwa na uniwersytecie. A mnie granie Jej od lat bawi, cieszy, sprawia przyjemność. Tęskniłam za Nią po rozstaniu się ze sceną Teatru Powszechnego. Szczęśliwie Teatr Polonia zawarł układ z Teatrem Powszechnym i od 16 grudnia na mocy tego porozumienia będzie grać Shirley u siebie.
Kim jest Shirley w Pani teatralnym życiu?
- Nie wiem. Ewenementem. Chimerą, nieodgadnionym właściwie teatralnym tworem, bytem, który mam wrażenie, żyje już od lat własnym życiem. Mnie samą zdumiewa jej przyjaźń i porozumienie z publicznością.
Czy Shirley bardzo zmieniła się przez te 15 lat od premiery?
- Sama jestem ciekawa, z jaką Shirley spotkam się teraz. Czy stać ją będzie na tak żywiołowe reakcje i śmiech jak dawniej. Trochę się boję tego spotkania. Ona wciąż się zmienia, razem ze mną. To rola, która odbyła przez te 15 lat od premiery prawdziwą wędrówkę. Wciąż ma tę samą konstrukcję, ideę główną, to wciąż są te same opowieści, żarty, budowa psychologiczna, jednak zawsze każdego wieczora odcień tej roli, klimat, rodzaj ironii i żartu, jakość wzruszenia i smutku są ściśle związane ze mną. Zmieniała się także ze mną przez te wszystkie lata jak każda kobieta, ironia, gorycz, ochota na radość były zawsze na miarę tego, co mogę Jej zaofiarować, co sama mam w środku. Do tej roli chyba najbardziej mogłabym zastosować zasadę, którą kiedyś wpoił mi prof. Aleksander Bardini: "Nie oszukuj ludzi, graj temat i sprawę, ale tylko tak i na tyle, na ile cię stać każdego wieczora. I zawsze tylko na 99 proc. Nigdy więcej. Ludzie wyczują fałsz i technikę, nie obrażaj ich tylko zawodowym podejściem do grania, roli, spektaklu".
Czy dziś, po dwóch miesiącach działania małej sceny Teatru Polonia i po dwóch premierach ("Stefcia Ćwiek w szponach życia", "Ucho, gardło, nóż") nie żałuje Pani tej odważnej decyzji? Jak sprawdza się prywatny teatr w naszych realiach?
- Nie żałuję. Nie żałuję niczego. Jest bardzo ciężko i będzie pewnie jeszcze gorzej. Ale każdego dnia zdarza się jakaś radość, a ilość ludzi, którzy stali się naszymi widzami - przyjaciółmi, przez te 45 dni działania teatru jest już naprawdę duża. Odkąd teatr gra, wszystkie problemy są do przełknięcia, straciły aż takie znaczenie. Nawet jak gramy tak jak teraz, jakby tymczasowo, na budowie, bez żadnych atrybutów profesjonalnej sceny teatralnej, bez zaplecza, kulis, w naprawdę trudnych warunkach technicznych.
"Shirley Valentine" Willy'ego Russella, reż. Maciej Wojtyszko. Premiera w Teatrze Polonia - 16 grudnia o godz. 20.
Rozmawiała Dorota Wyżyńska
Gazeta Wyborcza Warszawa
15 grudnia 2005
***
Krystyna Janda, Vedrana Rudan
Koniec Europy mężczyzn
Z Krystyną Jandą i Vedraną Rudan przed sobotnią (12 listopada) premierą monodramu "Ucho, gardło, nóż" w swoim Teatrze Polonia w Warszawie rozmawia Paulina Wilk.
Paulina Wilk: Tonka, bohaterka książki i sztuki "Ucho, gardło, nóż", zaczyna monolog obawą, że nikt nie będzie chciał słuchać o problemach pięćdziesięcioletniej baby. Co ważnego opowiada o kobietach w średnim wieku?
VEDRANA RUDAN: Mówi, że ich życie jest skończone. Są stare, ich dzieci odeszły, opuścili je mężowie lub partnerzy i tak naprawdę nie ma przed nimi przyszłości. Spotykam wyłącznie takie kobiety. Moja nieżyjąca siostra była jedną z nich. W Chorwacji panie między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia masowo umierają na nowotwory wywołane stresem i depresją.
KRYSTYNA JANDA: My, Polacy, znajdujemy się pod wpływem amerykańskiego etosu, który każe myśleć, że starość zaczyna się dopiero po śmierci. Dostaję jednak mnóstwo listów od takich kobiet jak Tonka. Po pięćdziesiątce odpuściły sobie, nie podejmują żadnego wysiłku, który nie jest konieczny. Są lekceważone przez mężczyzn, przez własne dzieci.
Czyli to nieprawda, że kobiety zaczynają dominować, szybko się zmieniają, a mężczyźni nie potrafią za nimi nadążyć?
V. R.: Prawda. W końcu zrozumiały, że żyją w złym świecie i muszą go zmienić. Jeśli tego nie zrobią, on się rozpadnie tak, jak zaczyna się rozpadać Europa oparta na zasadach wymyślonych przez mężczyzn. Dowodem tego są protesty na francuskich przedmieściach.
Tonka używa "męskiego" języka - dosadnego, pełnego wulgaryzmów. Czy tak mówiłyby kobiety, gdyby nie to, że im nie wypada?
V. R.: Ona używa takiego języka właśnie dlatego, że rozmawia z mężczyznami. Zrozumiała, że rozmowa z kobietami nic nie daje. A żeby dogadać się z mężczyznami, musi mówić jak oni. To jest książka napisana dla mężczyzn.
A dla kogo jest ta sztuka?
K. J.: Relacje płci pokazane są w przedstawieniu tak, że kobietom będzie łatwiej się z nimi zidentyfikować, a mężczyźni prawdopodobnie zaprotestują. Mam nadzieję, że ten monodram widzów zbulwersuje. Wulgarny język może stworzyć barierę między mną a publicznością, ale to widzowie nauczą mnie grać. Dopiero oni pokażą mi, w którym momencie mogę sobie pozwolić na więcej, a w którym muszę się wycofać.
W polskim teatrze adaptacje bałkańskiej literatury to rzadkość, a w repertuarze Teatru Polonia są aż trzy chorwackie teksty - "Stefcia Ćwiek", "Ucho..." i "Darkroom"...
K. J.: Usilnie szukałam polskiego tekstu, który mogłabym włączyć do cyklu "Kobiety z Europy". Ale go nie ma. Są natomiast świetne teksty z Ukrainy, Chorwacji, Bułgarii. Wciąż szukam takiego polskiego tekstu.
V. R.: To wojna odblokowała kobiety. Przyniosła przeżycia, które muszą znaleźć ujście. Polki nie mają porównywalnej traumy.
K. J.: Mam wrażenie, że opowieści o kobietach we współczesnej polskiej literaturze są znacznie bardziej zachowawcze, ostrożne i mniej emocjonalne.
V. R.: To znaczy, że mają dobre życie, nie dotykają ich problemy.
Czy w takim razie Polki są gotowe na odbiór tej sztuki?
K. J.: Nie wiem, pewnie część zareaguje oburzeniem. Są jednak takie spektakle, których nie robi się po to, żeby było miło, tylko żeby coś się stało, żeby widzowie zaczęli się porównywać, zastanawiać. Jako Tonka pytam na scenie: Wk... was moje wieczorne mówienie? A nie macie wrażenia, że śpiączka, w której żyjecie, wam przeszła? Staram się pokazać niezgodę nie tylko na agresję między płciami, ale także na świat wojny, manipulacji, zakłamania.
Pani nowa książka "Miłość od ostatniego wejrzenia" opowiada o tym, że dorastała pani w patriarchalnej rodzinie, w której o losie kobiet decydował ojciec. Ile się od tego czasu zmieniło?
V. R.: Muszę przyznać, że mój kraj jest jedną wielką prowincją - ani w mieście, ani na wsi nie zmienia się nic.
K. J.: Nie wiem, czy kobietom w Polsce żyje się dobrze, czy źle, ale przeczytałam, że jedną z pierwszych decyzji nowego polskiego rządu była ta o likwidacji stanowiska pełnomocnika rządu do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn...
V. R.: Drugą będzie pewnie zakaz wystawiania "Ucho, gardło, nóż"... To znaczy, że niedługo w Polsce powstanie tekst o kobietach tak dobry, by go pani wystawiła.
Paulina Wilk
Rzeczpospolita
14 listopada 2005
***
Krystyna Janda
Nazywają mnie panią inwestor
Z Krystyną Jandą aktorką, reżyserem, właścicielką Teatru Polonia w Warszawie rozmawia Jolanta Gajda-Zadworna.
Krystyna Janda, by stworzyć własny teatr, sprzedała dom w Warszawie.
Jolanta Gajda-Zadworna: O czym rozmawiała Pani z Lechem Wałęsą w gdańskim kinie Neptun?
Krystyna Janda: Nasze spotkanie sprowokował Andrzej Wajda. Realizowaliśmy jedną z trzynastu części zbiorowego dzieła, które polscy reżyserzy przygotowywali na obchody 25. rocznicy wydarzeń sierpniowych. Andrzej Wajda chciał, byśmy po latach od premiery "Człowieka z żelaza" spotkali się ponownie na planie: Lech Wałęsa, Jerzy Radziwiłowicz, Andrzej Wajda i ja - i porozmawiali o "Człowieku z nadziei".
O tym, że "Człowiek z żelaza" stał się człowiekiem zawiedzionych nadziei?
Nie. Bo to nieprawda. Takiego filmu i takiej rozmowy żadne z nas nie chciałoby ani przeprowadzić, ani zarejestrować. Zastanawialiśmy się, kim byłby dziś Człowiek z nadziei, co by robił, o czym mielibyśmy zrobić ewentualną trzecią część. Takie pytania zadawaliśmy panu Wałęsie, bo to on po premierze "Człowieka z żelaza", wymyślił tytuł "Człowiek z nadziei" i wysłał telegram do Andrzeja Wajdy, wyrażając nadzieję, że taki film powstanie.
A Pani zdaniem, co zostało dziś z ideałów "Solidarności"?
Wiele. Dorobku i wielkości "Solidarności" nikt nie odbierze. Żyjemy w nowym, wolnym kraju. Ale podobało mi się to, co mówił Lech Wałęsa - że już nie my, ale nowe pokolenie to nasi ludzie z nadziei.
Uważa Pani, że zdobycze Sierpnia zostały dobrze wykorzystane?
Tak, w rezultacie tak, cokolwiek byśmy o tym nie myśleli. Żyjemy gdzie indziej, myślimy inaczej, przed nami jest perspektywa, a nie ściana.
Grana przez Panią w filmach Wajdy Agnieszka żywiołowo i bezkompromisowo wchodziła w politykę. Dzisiejsi 20-30-latkowie chyba rzadziej angażują się politycznie. A jeśli już, to raczej chłodno kalkulują, niż wierzą w polityczne ideały.
Nie, nie wydaje mi się, by tak było. Znaczna część młodzieży myśli i działa powodowana większą, szerszą ideą. Jest idealistyczna i społecznie odpowiedzialna. Znam taką młodzież. I nie jest to Młodzież Wszechpolska. Wśród młodych aktorów i reżyserów też są ludzie, którym przyszłość Polski i postawy prospołeczne nie są obce ani obojętne. Na szczęście jednak żyjemy w kraju, w którym artyści mogą zajmować się także tylko sztuką.
Aktorowi łatwiej jest w kapitalizmie?
Różnie, ale akurat w tym zawodzie powodzenie, przydatność i sympatia publiczności zależą nie od ustroju, systemu czy układów, a od tego, czy jest się utalentowanym. Choć w naszej przeszłości była cenzura, zakazy występowania i szykany dla niepokornych. Nie zapominajmy o tym. Teraz wszystko znormalniało, albo prawie znormalniało. Bo żyjemy i tworzymy we wczesnym, wilczym okresie kapitalizmu, gdzie pieniądze, oglądalność czy sprzedawalność stały się jednym z głównych kryteriów oceny. Dla sztuki to niebezpieczne, a mecenat państwowy, pieniądze na naukę, kulturę są niedostateczne. Ładnie określił to Wałęsa podczas naszego spotkania. Powiedział: "Bardzo trudno jest budować kapitalizm od góry".
Pani, tworząc własny teatr, buduje kapitalizm "od dołu"...
Nie buduję kapitalizmu, staram się stworzyć pierwszy w Polsce prywatny teatr, taki, jakich wiele na zachodzie Europy. Będzie trudno.
I dlatego tak dużo Pani pali?
To przedsięwzięcie ryzykowne i w jakimś sensie heroiczne, bo trzeba będzie zmienić nawyki publiczności. Nie będziemy mieli etatów, magazynów i wszystkich tych rzeczy, na które nas nie stać. W związku z tym nie będziemy też teatrem repertuarowym, który ma stale w dyspozycji kilkanaście tytułów i co dwa, cztery dni zmienia ofertę dla widza i w którym sztuki grane są nawet po kilkanaście lat. My będziemy produkować tytuł i grać go codziennie od dnia premiery, tak długo, jak tylko publiczność będzie kupować na to przedstawienie bilety. Jeśli nie kupią od razu, spektakl już nigdy nie wróci na scenę. Zastąpi go nowy tytuł. Tylko takie funkcjonowanie naszego teatru jest możliwe, bo nie wymaga stałej obsługi, sztabu ludzi do zmian dekoracji, świateł, rekwizytów.
Pierwszy raz słychać było o Teatrze Polonia pół roku temu. Czy przez ten czas stała się Pani bardziej przedsiębiorcą, budowlańcem, czy bizneswoman?
Raczej realizowałam i realizuję ideały i marzenia. Na szczęście na własny rachunek i po dość owocnym życiu zawodowym. Uważam, że zasłużyłam - po moich doświadczeniach i z moim dorobkiem - na własne miejsce, własny teatr. Teatr, który niekoniecznie musiałabym budować i zakładać sama. No ale tak się potoczyły sprawy, że wraz z mężem inwestujemy w kulturę własne pieniądze. To się oczywiście wiąże z naprawdę wielkim ryzykiem, bo na teatrze, co chyba wszyscy wiedzą, zarobić raczej nie można. W każdym razie nie ma to wiele wspólnego z biznesem. Poza tym ten remont, a raczej budowa nowej instytucji publicznej, musi odpowiadać normom Unii Europejskiej, a dostosowanie się do tych norm jest bardzo kosztowne. To także tysiące przepisów, zakazów, konieczności, związanych choćby z zapewnieniem możliwości korzystania z budynku osobom niepełnosprawnym. Tysiące problemów, w których gubię się prawie każdego dnia. Ale oczywiście nie robię tego remontu sama. Czuwa nad tym wielu ludzi.
Kto konkretnie?
Przede wszystkim mój mąż, który nadzoruje prace. Są też architekci, fachowcy od kanalizacji, wody, światła, strażacy...
Czyli ludzie, którzy nie działają charytatywnie, dla idei. Trzeba im zapłacić...
Nazywają mnie panią inwestor. To wszystko wyjaśnia. Nie mogę liczyć na ulgi, choć powoli znajdują się firmy produkujące urządzenia, materiały budowlane, które chcą nam pomóc i pomagają.
Ile kosztuje remont Polonii?
Początkowo obliczono to, jak mówiono - skromnie - na dwa miliony złotych. Czyli tyle, ile kosztuje wyprodukowanie jednego filmu fabularnego. To rzeczywiście nie jest dużo, zważywszy, jak skomplikowany organizm musi powstać. Gdyby prace wykonywała państwowa instytucja, byłoby dużo drożej. No, ale jak zwykle przy takich okazjach, każdego dnia mamy niespodzianki, które nas zaskakują. Także finansowo.
Skąd bierze Pani fundusze?
Na razie wydajemy nasze prywatne pieniądze. Może choć w części uda się wyposażyć ten teatr z pomocą Ministerstwa Kultury. Czekam też na rozpisanie nowego konkursu na dofinansowanie z pieniędzy unijnych, ale zdaje się, że się nie doczekam w tym roku. Pewnie, jeśli nie otrzymamy wsparcia, staniemy na jakimś etapie.
Rodzina nie protestuje?
Mój mąż zachował się w całej tej sprawie tak wspaniale, że nie mogę ochłonąć do dzisiaj. Przecież to są i jego pieniądze.
Czy to prawda, że zastawiła Pani dom?
Sprzedaliśmy nasz dom warszawski, bo był droższy.
Szefowie prywatnych teatrów w Warszawie chcą, by miasto pomagało nie tylko swoim teatrom, ale również im. Zorganizowali spotkanie w tej sprawie, ale Pani na nim nie było.
Miałam zdjęcia do filmu "Miron i Jadwiga". Organizatorzy konferencji protestowali przeciwko temu, że oni nie mają dostępu do pieniędzy miasta przeznaczanych na kulturę, że ponoszą wszelkie obciążenia produkcyjne sami, a jednocześnie miasto wspiera hojnie także lekkie, komercyjne produkcje dotowanych teatrów, które stanowią konkurencję dla scen prywatnych. Teatr Buffo działa w Warszawie już dwanaście lat bez złotówki dotacji. Teraz i inne teatry zaczęły grać spektakle muzyczne, na które miasto daje im pieniądze. Często występują w tych produkcjach ludzie wykształceni i wychowani przez te lata przez Buffo. Ale skończmy na tym, nie chcę się za nich wypowiadać, powinni to zrobić sami.
Nie identyfikuje się Pani z prywatnymi warszawskimi scenami?
Dwa działające dotąd w Warszawie teatry prywatne to Buffo - muzyczny - i Sabat - rewiowy. Mój teatr to będzie coś zupełnie innego. Jestem w zupełnie innej sytuacji. Mam zamiar, bez stałej pomocy, bez stałej dotacji, robić teatr. Nie muzyczny czy taki, w którym grane będą farsy i lekkie komedie - tylko i wyłącznie. Nie czysto komercyjny. To jeszcze trudniejsze. Taki teatr "trudniejszy" powinien jednak działać wspierany dotacjami państwowymi, bo inaczej będzie trudno. Lub ambicje repertuarowe trzeba będzie schować do kieszeni.
Występowała Pani o pieniądze?
O dotację na produkcje teatralne, a nie na remont? Tak. Dostałam trochę pieniędzy, na cykl czterech małych spektakli o kobietach z nowej Europy, zrobionych na podstawie tekstów z Bałkanów, Ukrainy i Czech. Te pieniądze zdobyłam, pisząc wniosek i uczestnicząc w konkursie razem ze wszystkimi: amatorami, domami kultury, teatrami offowymi, itp., itd. Oczywiście, będę składać takie aplikacje. Przy czym są to zawsze niewielkie pieniądze, a wniosków napływa bardzo dużo.
Sama Pani pisze te wnioski?
Nie, pracuję z młodym ludźmi, inteligentnymi. Napisanie takiego wniosku to ostatecznie nie filozofia, szczególnie kiedy się wie, co się chce wystawić i dlaczego. Ale na razie brakuje nam na skończenie remontu. I to poważnej sumy.
Jak zamierza Pani ją zdobyć?
Myślę, że w pewnym momencie nie ucieknę od pożyczki, kredytów. I musimy jak najszybciej zacząć grać, choćby w holach, łatwiejszych do wyremontowania, żeby zarobić na podstawowe potrzeby.
Czy można zarobić na przykład na wydaniu internetowego dziennika?
Pierwsza część była sukcesem. "www.małpa2.pl" też nieźle się sprzedaje, ale to zarobek na wysokości gaży za rolę filmową, i to rozłożony w czasie. Dużo za mało jak na potrzeby Polonii.
Kiedy ruszy Teatr Polonia?
Nie potrafię powiedzieć. Za dużo niewiadomych. Chciałabym zacząć grać w holach jesienią, a do końca roku otworzyć dużą salę, ale nie wiem, jak to się potoczy.
Jest Pani postrzegana jako osoba, która wie, czego chce, i potrafi to osiągnąć. Jaki ma Pani pomysł na Polonię?
Nie zamierzam robić niczego nowego. Chcę robić teatr dla ludzi, teatr według własnych wyobrażeń, teatr środka, tak go nazwijmy. Jak najlepszy, ale nie bardzo łatwy. Jeśli polegnę, wynajmę go innym.
To do Pani niepodobne. Już Pani myśli o przegranej?
Nie, ale przewiduję różne sytuacje. Bardzo wielu ludzi chce w Warszawie grać, reżyserować, ryzykować, grać farsy, komedie, kabaret i nie mają miejsca, więc...
Walczy Pani o stworzenie własnego teatru i jednocześnie podejmuje się wielu innych zadań. Czy po to, aby zdobyć fundusze, czy też żeby odreagować stresy związane z narodzinami Polonii?
Przede wszystkim żeby wywiązać się ze wcześniejszych obietnic. A co do pieniędzy to większość rzeczy ostatnio jest charytatywna. Jak choćby "Kopciuszek". To świetny pomysł. Nie mój zresztą. Poproszono mnie o pomoc. Dochód przeznaczony będzie na rzecz oddziałów onkologii dziecięcej. Nie zarabiamy na tym.
Reżyserowanie takich medialnych gwiazd jak Monika Olejnik, Szymon Majewski czy Kamil Durczok to chyba bardzo trudne wyzwanie?
Trudno to nazwać reżyserowaniem. Dziennikarze nie otrzymali zadania: "grać". Chcieliśmy, aby widzowie po prostu dobrze się bawili. Chcieliśmy zrobić miłą rzecz, która pozwoli zebrać takie pieniądze, jakie rokrocznie zbierane są na charytatywnym balu dziennikarzy. W tym roku nie będzie on organizowany z powodu żałoby w środowisku.
Aktorzy narzekają na filmową posuchę a Pani wystąpiła w jednej z największych produkcji ostatnich lat - "Wróżbach kumaka". Jak do tego doszło?
Zaangażowano mnie, tak do tego doszło. Produkcja jest realizowana w osiemdziesięciu procentach za pieniądze niemieckie. Mój udział był jednym z warunków postawionych przez Niemców. Głównym producentem jest pani Regina Ziegler, którą znam od dawna i która mnie zna. Zna też moje role. Znamy się i lubimy także z reżyserem, Robertem Glińskim.
Czy tylko dlatego przyjęła Pani tę rolę?
Scenariusz powstał na podstawie powieści Güntera Grassa, to wybitna książka i ważna historia. Poza tym to pierwszy po "Blaszanym bębenku" film po latach według jego prozy.
Widziała już Pani efekt?
Nie. Uczestniczyłam tylko w postsynchronach - gram tam po niemiecku. Podczas tej pracy widziałam wersję roboczą filmu. Premiera przewidziana jest na wrzesień. Wiem, że i Polacy, i Niemcy wiążą z tym filmem wiele nadziei.
Ma Pani na swoim koncie reżyserię "Pestki", według kultowej powieści Anki Kowalskiej, w której zagrała też Pani główną rolę. Czy jest pomysł na kolejny film, który przyciągnie publiczność?
Moje dwa projekty leżą w Agencji Produkcji Filmowej i w telewizji, i to od kilku lat. Jeden - według książki "Ja" Anny Bojarskiej, drugi - na podstawie "Prowincji" Barbary Kosmowskiej. Nie zamierzam pisać trzeciego.
Czyżby w dzisiejszych czasach nie było zapotrzebowania na kobiece kino? Wydaje się to niewiarygodne.
To znaczy na kino opowiadające o kobietach? Tak, scenariusze te opowiadają o kobietach. Zresztą program TeatruPolonia też będzie skierowany na tę tematykę. Myślę, że publiczność, która przychodziła na moje spektakle do teatrów Studio i Powszechnego, nie zmieniła upodobań.
Dziękuję za rozmowę.
Jolanta Gajda-Zadworna
Życie Warszawy
19 sierpnia 2005
Krystyna Janda
Po prostu bardzo lubię grać
Krystyna Janda reżyseruje w Teatrze Powszechnym komedię Richarda Harrisa "Lekcje stepowania". Prapremiera sztuki - w niedzielę o godz. 19.
Leszek Karczewski: Umie Pani stepować?
Krystyna Janda: Nie, i podziwiam tych, którzy potrafią.
A dlaczego tupanie Panią zachwyca?
- Bo tańce irlandzkie, flamenco i step właśnie niosą dumę, niezależność i siłę. Zdaje się, że fascynują także autora Richarda Harrisa. To komediopisarz-fachowiec, który wie, ile powinny trwać akty, jak wprowadzać zwrot intrygi. W "Lekcjach stepowania" zestawił energię stepu z grupą ludzi nieśmiałych, o emocjonalnych problemach, którzy nie wytrzymali ciśnienia świata i w stepie szukają oddechu. W Polsce wiele osób szuka wyciszenia w ćwiczeniach jogi. Na zachodzie modniejsze są zajęcia dynamiczne. Ba, czytałam o grupie kobiet w Niemczech, które z zalecenia lekarzy uczestniczą w lekcjach strip-teasu.
Wybrała Pani "Lekcje stepowania" z racji terapeutycznego tego aspektu?
- "Lekcje stepowania" mówią o działaniu w grupie. Powinniśmy się go wciąż uczyć, także jako aktorzy w teatrze. Ta ciepła komedia przekazuje ideę, że wszystko jest osiągalne, jeśli tylko będziemy starać się o to razem z innymi, pogodzeni z koniecznością zawierania kompromisów i podległością wspólnej idei. Na scenie stoi dziesięć osób, dziewięć pań i jeden mężczyzna. Każda przynosi własne problemy, aby przezwyciężyć je dzięki energetycznemu treningowi. Dla aktorów to znakomity materiał do zbudowania skomplikowanych psychologicznie i emocjonalnie postaci.
To lekcja analizy psychologicznej.
- Uważam, że w Polsce istnieje pewien problem z aktorstwem realistycznym na poziomie wyższym niż sitcom. Zapatrzyliśmy się w teatr inscenizacji, w którym znaczenia wyłaniają się z zestawienia obrazów. We współczesnych polskich tekstach także rzeczywistość jest nierealistyczna. Fundamentalny rodzaj aktorstwa po pierwsze - nie jest w cenie, a po drugie - poszedł w odstawkę. Niesłusznie; bez tej zawodowej podstawy nie można się naprawdę odbić w górę. "Lekcje stepowania" stawiają przed aktorami zadanie stworzenia skomplikowanych postaci, których rozwój na scenie wynika z przebiegu procesów psychologicznych.
Jak w szkole teatralnej.
- Ja bym nie ironizowała. Sama urządziłam sobie w tym roku prywatną klasę reżyserii! Najpierw w Gdyni - "Na szkle malowane" , śpiewogra Ernesta Brylla. W poznańskim Teatrze Nowym - bardzo specyficzny tekst, "Namiętność" Petera Nicholsa. Z kolei "Lekcje..." to coś, czego reżyserzy boją się najbardziej: dziesięć osób cały czas na scenie. Ich wątki, losy, problemy, splecione w warkocz, muszą dotrzeć do widza jednocześnie.
Analizowaliście Państwo problemy współczesności?
- I jej wymagania wobec każdego z nas, oczywiście. Ale dużo mówiliśmy też o guście.
Przecież o guście się nie dyskutuje!
- Ale reżyser ma prawo narzucić własny gust... Przy inscenizacji tekstu realistycznego jednorodne stylistycznie aktorstwo to jeden z najważniejszych obowiązków. Tym bardziej, że w "Lekcji stepowania" grupa pracuje po to, by opowiedzieć o każdej z postaci. Aktorzy muszą pracować na siebie nawzajem.
Stworzyła Pani wybitne kreacje filmowe, w teatrze wcieliła się Pani w największe gwiazdy, reżyseruje Pani na scenie i w teatrze TV, ostatnio kupiła Pani teatr! Skąd ten apetyt?
- Z konieczności. A poza tym ja zwyczajnie bardzo lubię ten zawód. Po prostu bardzo lubię grać. Postarałam się, abym mogła mile spędzić dalszą część życia.
Ależ właśnie dorobek życia Pani zainwestowała!
- Co nie czyni mnie automatycznie osobą godną podziwu. Gdybym kochała pływać po oceanach, to kupiłabym żaglowiec. Czeka mnie około 10 lat pracy w zawodzie. Potrzebuję więc miejsca, gdzie nie będzie mi przeszkadzać rzeczywistość. Będę miała sobie teatr, w którym ja jestem za darmo i z którego cieszę się jak dziecko. Naprawdę godny szacunku jest mój mąż [Edward Kłosiński - przyp. red]. Ja tylko sprawiłam sobie sukienkę, która mi była do szczęścia koniecznie potrzebna...
A mąż ma pani sukienkę
- Mój mąż jest wybitnym artystą, znakomitym operatorem. I wszystko, co miał, oddał mi w prezencie. Dla mnie zakup teatru był naturalny. Zrobiłam to w nadziei, że żyjemy w społeczeństwie, które chodzi do teatru.
Jeśli ma pieniądze.
- Wszystko polega na wyborze. Można kupić sobie bardzo drogie buty albo parę nieco tańszych i bilet teatralny. Teatrów wciąż mamy bardzo mało. Proszę sobie wyobrazić, że w Warszawie, która liczy około 3 mln mieszkańców, jest zaledwie 3000 miejsc na teatralnych widowniach. Wierzę, że mój teatr jest potrzebny; nie, że - ja potrzebna. Na swojej scenie mogę grać nie więcej niż w warszawskich teatrach, 15 wieczorów w miesiącu. Chociaż przez ostatnie sezony "orałam jak dzika". Grałam do 250 spektakli rocznie. Nie występuję już od roku. To bardzo długo. Miałam tu w Teatrze Powszechnym w Łodzi takie chwile, że wbiegałam na scenę, żeby dać uwagi reżyserskie, stawałam w świetle reflektorów i nagle ogarniał mnie dreszcz; to takie przyjemne. Ale świadomie pauzuję i czekam, by zagrać na swojej scenie.
Wystawiłaby Pani w swoim teatrze "Lekcje stepowania"?
- Pewnie. Tylko nie byłoby mnie na nie stać; to drogie przedstawienie. Dziesięć osób w obsadzie, długotrwałe próby, oprawa muzyczna. A ja nie utrzymuję się z dotacji, muszę spoglądać na rachunek ekonomiczny.
Pierwszy sezon jest już zapięty?
- Zaczynam remont, plany artystyczne muszą poczekać. W budynku po kinie Polonia nic nie spełnia europejskich norm: wysokość drzwi, szerokość drzwi, instalacja sanitarna. Trzeba wypruć wszystko do gołych ścian - tym będę zajęta. Jeśli chodzi o projekty, to powstanie cykl "Kobiety z Europy" według trzech tekstów młodych pisarek bałkańskich i jednej Ukrainki. Fascynujące historie. Opisują zmiany, jakie zaszły w krajach nowej Europy w ciągu ostatniego dziesięciolecia. A wszystko opowiedziane z punktu widzenia mierzących się z tym kobiet. Część środków na realizację wygrałam w miejskim konkursie. Aplikację pobrałam i wysłałam internetem.
Kto u Pani zagra?
- Zdolni. Obserwuję moją córkę [Marię Seweryn - przyp. red.], która od siedmiu lat zmaga się z zawodem aktorki. Ona i jej rówieśnicy zgadzają się robić próby za darmo, grać za darmo; pieniądze dostają, jeśli spektakl się spodoba. Nie szukają angażu. "Przygoda jest większa" - mówią. Nie obrażają się, tylko biegają na castingi. Właśnie dla takich aktorów będę robiła audycje. To już inne pokolenie aktorskie, nastawione na ryzyko. Nie będzie sukcesu - stracą. Przyjdzie sukces - zarobią. Młodzi rozumieją, że w jednym tytule gra się dla zarobku, w innym - dla rozwoju, w jeszcze innym - bo temat jest interesujący. Teraz nie trzeba kończyć szkół, by zostać aktorem. Jeśli kogoś naprawdę pasjonuje scena, to wejdzie na nią nawet przez dziurkę od klucza i prędzej czy później zda egzamin eksternistyczny. Przetarły się poza-oficjalne drogi.
Nie wydaje się Pani niesprawiedliwe, że Krystyna Janda musi ścigać się przez internet na wnioski z jakąś debiutantką Zośką Pipsztycką - na tych samych prawach?
- Oczywiście, że naród powinien mi dać w posiadanie teatr, bo po trzydziestu latach systematycznej pracy moje nazwisko budzi zaufanie, gwarantuje poziom - bo wielkich knotów nie było - i coś mi się chyba należy (śmiech). Ale wie Pan, że to nie byłoby możliwe. W polskim prawie nie istnieją przepisy, na których mocy można prowadzić prywatny teatr!
Rozmawiał Leszek Karczewski
Gazeta Wyborcza Łódź
22 kwietnia 2005
***
Krystyna Janda
Terapia na samotność
Janda o "Lekcji stepowania"
Pani tańczy, stepuje?
Krystyna Janda: Nie. Byłam kiedyś w studiu baletowym przy operetce warszawskiej, ale na szczęście miałam problemy z kręgosłupem i rodzice mnie stamtąd zabrali. Podziwiam aktorki z naszej obsady, które nauczyły się tak dobrze stepować.
W sztuce Richarda Harrisa, którą pani reżyseruje, stepowanie jest terapią dla samotnych, zagubionych, cierpiących. Jak nauka języka w pani ulubionym filmie "Włoski dla początkujących".
Dokładnie tak. Stepowanie ma w sobie dumę i siłę, jak flamenco czy taniec góralski. Aby mu sprostać, trzeba się wewnętrznie przełamać, nabrać rytmu, odwagi, nawet bezczelności. Dzięki temu być może zyskuje się pewność siebie.
Przedstawienie trafia celnie w czas, w którym ludzie nie potrafią sprostać wymogom życia. Wielu ich jest.
Więcej, niż nam się wydaje. W Polsce nie stepowanie jest modne na kryzysy wewnętrzne, ale joga. Jej ośrodki są oblężone. Żona Marka Kondrata, która rok temu otworzyła taki klub w Warszawie, mówi, że przychodzą tam - często kierowane przez lekarzy - kobiety przemęczone, z depresją. Tworzą grupę za grupą. Społeczność grupową. Te wizyty są dla nich niezwykle ważne, bo stymulują je wzajemnie. Coś podobnego jest zapisane w sztuce Harrisa.
"Lekcje stepowania" zapowiada się jako komedię. Ale czy nie jest to aby dramat liryczny, obyczajowy?
Raczej komedia psychologiczna, w której będzie więcej refleksji, mniej śmiechu. Tak to starałam się reżyserować. Wycieniowywałam wszystkie żarty, które przeszkadzałyby w opowiedzeniu skomplikowanej, często wzruszającej akcji i ciągnęły ją w stronę taniej komedii. W tych historiach jest wiele drobiazgów ułożonych polifonicznie.
Polifonia wynika stąd, że zobaczymy bohatera zbiorowego?
Te kobiety osiągają sukces w grupie i uświadamiają sobie, że stało się to dzięki rezygnacji z egoizmu i dzięki kompromisom. W jednej ze scen zwierzają się, że chciałyby zatańczyć solo. Instruktorka odpowiada, że, niestety, ich umiejętności nie przyniosą sukcesu, ale w grupie może im się to udać. Od tego też zależy powodzenie naszego spektaklu. Ale także od odpowiedzi na pytanie: czy aktorkom uda się głęboko, wrażliwie, poruszająco opowiedzieć o kondycji człowieka. Każda bohaterka ma jakieś problemy: jedną bije mąż, druga choruje na raka. Większość z nich wykorzystują partnerzy. Myślę, że w tych postaciach odnajdzie się co najmniej połowa widowni.
Polska premiera sztuki Richarda Harrisa odbędzie się w Teatrze Powszechnym w Łodzi w niedzielę. Autorami przedstawienia są też: scenograf Magdalena Maciejewska, kostiumolog Magdalena Tesławska, choreograf Jirina Nowakowska, reżyserią świateł zajmuje się Edward Kłosiński
Rozmawiał Błażej Torański
Rzeczpsopolita
22 kwietnia 2005
Krystyna Janda debiutowała jako reżyser
spektaklem "Na szkle malowane" w 1993 roku
***
Krystyna Janda
Czy Janda zwariowała ?
Krystyna Janda po odejściu na urlop z Teatru Powszechnego przez cały rok szukała miejsca na teatr w Warszawie. I znalazła w dawnym kinie Polonia
Krystyna Janda po odejściu na urlop z Teatru Powszechnego przez cały rok szukała miejsca na teatr w Warszawie. I znalazła w dawnym kinie Polonia
Prowadziła rozmowy m.in. z Wytwórnią Wódek Koneser na Pradze, oglądała piwnice przy ul. Olesińskiej. Ale żadna lokalizacja nie była dobra. Kino Polonia brała od początku pod uwagę ze względu na doskonałe położenie i tradycje. Na przeszkodzie stały jednak sprawy własności, kino ma bowiem dwóch właścicieli: sala należy do przedsiębiorstwa Max Film, podlegającego urzędowi marszałkowskiemu, natomiast hol do miasta. Dopiero gdy władze miejskie zadeklarowały współpracę, aktorka zdecydowała się na kupno. Wciąż jednak czeka na podpisanie umowy z miastem na wynajęcie holu, bez którego działalność teatru jest niemożliwa. Kiedy porozumienie zostanie zawarte, ruszą przygotowania.
Roman Pawłowski: Pani zwariowała! Zainwestowała pani w teatr swoje prywatne pieniądze, sprzedaje pani dom. Co na to wszystko rodzina?
Krystyna Janda: Póki co wszyscy są przerażeni. Mama zapytała, czy Milanówek sprzedamy też. Powiedziałam: "mamo przyrzekam, że Milanówek będzie ostatni".
Czy ta inwestycja kiedykolwiek się zwróci?
- Koszt zakupu sali chyba nigdy. W każdym razie my z mężem na tym nie zarobimy, może nasze dzieci.
Jak reagowali urzędnicy na pani pomysł?
- Wszyscy robili oczy jak filiżanki i pytali, czy pani zwariowała? Czy pani naprawdę chce to zrobić? Mówili to ludzie, którzy wiedzą, ile kosztuje teatr, bo sami dają na teatr dotacje. A ja uspokajałam: panowie, zobaczymy.
Dlaczego zdecydowała się pani na to szaleństwo?
- Tak się ułożyły sprawy wokół mnie, że nie mam miejsca, w którym mogłabym grać, w związku z czym pewnego poranka postanowiłam, że je stworzę sama. Całe moje doświadczenie, wszystko co umiem muszę związać z jednym miejscem na te kilkanaście lat grania, które mi pozostało. Do otwarcia prywatnego teatru namawiał mnie Feliks Łaski, nieżyjący już mecenas warszawskich scen. Mówił: "spróbuj, zaryzykuj, ja ci pomogę". No i wyszło na to, że ja realizuje jego myśl, a jego już nie ma.
Dlaczego teatr prywatny?
- Widziałam podobne sceny w Niemczech, nawet w Brazylii, pomyślałam, dlaczego nie u nas? Tego rodzaju placówka kulturalna będzie swego rodzaju rewolucją w życiu teatralnym Warszawy. Ale ciągle napotykamy na problemy. Okazuje się, że nawet polskie prawo nie przewiduje takiej sytuacji, jak prywatny teatr.
Czy zostawi pani stary szyld Polonia?
- To świetna nazwa, z tradycjami.
A nie Teatr Krystyny Jandy? Jak przedwojenny Teatr Marii Malickiej?
- Nie, to nie brzmi dobrze. Poza tym ja się tak strasznie nie wyrywam do grania. Chciałabym dać miejsce młodemu pokoleniu. Na początek starczy mi sił, żeby rozkręcić teatr, a potem przejmie młodzież, a ja będę się tylko darła i biła linijką po łapach.
Na tej małej scenie nie da się wystawić wszystkiego, zwłaszcza wielkiej klasyki, nie żal pani?
- Żal, niektórych moich wymarzonych ról nie będę tu mogła zagrać, na przykład Klitajmestry w "Agamemnonie". Ale już się w życiu nagrałam, i w klasyce, i w filmie, tak że mogę się dzisiaj zająć repertuarem nieco innym, który wymusza to miejsce.
Roman Pawłowski
Gazeta Wyborcza Warszawa
5 lutego 2005
***
Krystyna Janda
To, co mam w wyobraźni
Krystyna Janda rozpoczęła pracę nad "Passion in play" Petera Nicholsa w poznańskim Teatrze Nowym. Rozmawiałyśmy w café Zapadnia tuż przed ostatnią próbą czytaną.
Ewa Obrębowska-Piasecka: Powiedziała Pani, że robi ten spektakl także dla siebie. Taka praca to rekolekcje, uniwersytet, terapia...?
Krystyna Janda: To przede wszystkim w tej chwili dla mnie absolutny luksus: to, że można wspólnie "niespiesznie" zastanawiać się nad pytaniami zasadniczymi, nad tym, dlaczego życie jest, jakie jest, czy może być inne, jak nim kierować... Różni specjaliści twierdzą, że życie tak przyspieszyło i zbrutalizowało się, że takich pytań nikt już sobie dziś nie zadaje, ale ponieważ my pracujemy w teatrze, wierzymy, że one wciąż padają, że dotyczą każdego, że możemy uczestniczyć w dyskusji, która toczy się w głowach widzów, w ich sercach, duszach...
Więc nie chodzi o to, żeby wyprodukować przedstawienie, które zagwarantuje spędzenie miłego wieczoru w teatrze?
- Kompletnie nie interesuje mnie teatr, do którego ludzie przychodzą obejrzeć coś ładnego. Zresztą zawsze tak było - nawet kiedy zajmowałam się czymś pozornie nieważnym. Sztandarową pozycją z tego gatunku jest "Shirley Valentine", a przecież ta sztuka spełnia bardzo ważne funkcje społeczne. Przez dwanaście lat grania tego spektaklu mnóstwo kobiet mówiło mi, że dzięki niemu zmieniły swoje życie. Zajmuje mnie "zaczepianie" publiczności. Prowokuję, robię jej miło, robię niemiło - żeby wejść w dialog.
Podczas konferencji prasowej zapowiadającej Pani przedstawienie, dotyczące zdrady, mówiło się o schyłku naszej cywilizacji, o nieuniknionej - jak Pani twierdzi - konfrontacji dwóch światów: chrześcijańskiego i muzułmańskiego. O konieczności określenia się wobec tego konfliktu...
- Tak, i to codziennie - podczas zwyczajnych, prozaicznych zdarzeń, przy podawaniu albo niepodawaniu komuś ręki...
Powiedziała Pani, że kultura europejska, chrześcijańska, jest poważnie zagrożona przez inne kultury... Czy nie jest tak, że mamy to na własne życzenie? Przez ostatnie dziesięciolecia konsekwentnie kwestionowaliśmy wszystkie wartości, które nas kształtowały, zaprzeczaliśmy im, relatywizowaliśmy.
- Być może. Ale to jest też piękne w naszej kulturze. Że jesteśmy otwarci, gotowi do dialogu, że bierzemy pod uwagę każdą opcję, siadamy do jednego stołu ze wszystkimi...
Ale przecież to, co się dzieje w Rosji, w Iraku przeczy temu. To cywilizowane światy wypowiedziały wojny.
- Dlatego ważne wydaje mi się określenie się na nowo nas - Polaków, nas - Europejczyków, nas - demokratów. Zależy mi na tym, żeby przypominać o symbolach, o tym, że istnieją jakieś punkty odniesienia, jakiś system wartości. I tylko tyle mogę tak naprawdę zrobić. Choćby interpretując tekst o zdradzie, moralności małżeńskiej, etyce dnia codziennego.
Czy nie jest przypadkiem tak, że jedyna przestrzeń, w której możemy się dziś społecznie spotkać, to lęk?
- Być może. Chociaż wie pani, po tym, co się zdarzyło teraz w Osetii, nie spotkałam wcale bardzo wielu ludzi, którzy płakali i byli tak przerażeni jak ja. Ludzie mówią trudno, to jest historia, los, będzie gorzej. To, co ty przeżywasz, to histeria, mówią do mnie i to mnie dopiero przeraziło. Nagle za mojego życia stało się coś, czego się nie spodziewałam: zło czyste, zmaterializowane. Myślałam, że wszyscy dookoła są tym tak samo przerażeni. Tymczasem okazało się, że nie. Mówią mi, że to polityka, że to nie nasz problem, że to inny świat. A ja nie rozumiem ludzi, którzy próbują znaleźć dla tej tragedii jakieś racje: są mi obcy kulturowo, religijnie, na każdej innej płaszczyźnie. Przestraszyłam się także ich Czuję potrzebę powrotu do elementarnych pytań i wspólnego samookreślania się na nowo w każdej najmniejszej sprawie
Tematem Pani przedstawienia jest zło, które dzieje się w czterech ścianach i które prowadzi czy też może prowadzić do zła czystego, globalnego, totalnego. Jakie jest to małe, codzienne zło dzisiaj, jakie jest w tej sztuce?
- Trudno na to odpowiedzieć. W sztuce Nicholsa brak wyraźnej egzemplifikacji czystego zła i czystej krzywdy - tak jak jest to np. w "Norze" Ibsena. Tu emocjami się żongluje. I żonglować trzeba będzie rzemiosłem, żeby to zagrać.
Wysoko stawia Pani poprzeczkę aktorom.
- To będzie bardzo trudne do zagrania i wymaga ogromnej dyspozycji. Poza tym ja sama jestem w pracy trudna, bo mam ten spektakl w głowie: sekunda po sekundzie - zmontowany z wielu planów. I obawiam się, że będę wymagała, żeby na scenie aktorzy pokazali mi dokładnie to, co mam w wyobraźni.
Nie ma miejsca na niespodzianki? Na prawdziwe spotkanie w tej pracy?
- Co pani nazywa prawdziwym spotkaniem? Teatr laboratorium? Będzie prawdziwa praca, wspólne dochodzenie do rezultatu, oczywiście. Mam nadzieję że aktorzy zagrają piękniej i mądrzej niż ja to sobie wymyśliłam.
"Passion Play"
Sztuka Petera Nicholsa w przekładzie Elżbiety Woźniak, reżyseria Krystyna Janda, scenografia Maciej Maria Putowski, reżyseria świateł Edward Kłosiński, kostiumy Irena Biegańska, grają: Antonina Choroszy, Agnieszka Krukówna (gościnnie), Daniela Popławska, Maria Rybarczyk, Mirosław Kropielnicki, Aleksander Machalica, Mariusz Sabiniewicz. Premiera 8 stycznia 2005.
Rozmawiała Ewa Obrębowska-Piasecka
Gazeta Wyborcza Poznań
13 września 2004
***
Krystyna Janda
Młodość i entuzjazm
W sobotę premiera śpiewogry "Na szkle malowane" w reżyserii Krystyny Jandy w gdyńskim Teatrze Muzycznym - śwarnej historii o zbójniku Janosiku.
Katarzyna Fryc: Dlaczego po raz kolejny zrealizowała Pani śpiewogrę Ernesta Brylla z muzyką Katarzyny Gaertner?
Krystyna Janda: Bo to wspaniały utwór o miłości, czystości i dumie. Uwielbiam ten temat, styl i rytm. To spektakl typowo polski, który przynosi radość i artystom, i publiczności, po prostu afirmuje życie. Realizuję go po raz trzeci, po spektaklach w Warszawie i Częstochowie, ale w Gdyni zrobiliśmy go z większym rozmachem, trochę poszerzyliśmy to, co napisali Bryll i Gaertner, więcej osób wystąpi na scenie. Usłyszymy też muzykę w nowej aranżacji szefa zespołu Krywań, zabrzmi dumniej i rytmiczniej - jak każda muzyka z gór, flamenco chociażby, ma nieodparty, namiętny rytm.
W spektaklu wystąpią aktorzy Muzycznego przywykli do ról musicalowych. Teraz muszą się zmierzyć z muzyką ludową.
- Dlatego musieli pozbyć się musicalowego przyzwyczajenia i zaśpiewać w sposób prosty, jak głosy nieszkolone. Ale w spektaklu są też obszerne partie mówione i rzeczy trudne do zagrania aktorsko: na przykład rola Opowiadacza, na której bazuje pierwsze 15 minut spektaklu, jest jedną z najtrudniejszych, z jaką kiedykolwiek się spotkałam. Sama historia toczy się w góralskiej gospodzie, zaczyna się realistycznie - od wieczornych opowieści, a z czasem przeradza się w baśniową opowieść o Janosiku. Utwór jest tak napisany, że właściwie nie ma głównych ról. Wszystkie partie są równe, a bohater jest zbiorowy. Siłą tego zespołu jest młodość i entuzjazm.
Czy w spektaklu znajdą się odwołania do arcypopularnego serialu "Janosik"?
- Nic takiego nie będzie. Powtarzam moją inscenizację sprzed lat, w której oparłam się na własnej adaptacji tekstu, w którym całkowicie zmieniłam układ i akcenty, popowe brzmienie na podrasowane góralskie. Plastyka przedstawienia i scenografia Macieja Preyera są bardzo precyzyjnie oparte na malarstwie Zofii Stryjeńskiej, jej kompozycjach obrazów i układach figuralnych. Choreografię przygotował Michał Jarczyk, który pracował ze mną przy poprzednich inscenizacjach śpiewogry, a przez lata prowadził zespoły "Mazowsze" i "Śląsk". Tu natomiast miał większe pole do popisu, bo z młodzieżą może zrobić rzeczy, których nie mógł zrealizować z innymi aktorami - efektowne skoki przez ciupagi, kapelusze i zbójnickie tańce.
Rozmawiała Katarzyna Fryc
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
13 sierpnia 2004