Gabriela Kownacka
Rap_fans
Gabriela Kownacka
miejsce urodzenia: Wrocław, Polska
data urodzenia: 1952-05-25
Polska aktorka teatralna i filmowa. W 1975 roku ukończyła PWST w Warszawie. Po ukończeniu studiów rozpoczęła występy w warszawskim teatrze Kwadrat, gdzie grała do 1978 r. Następnie przeniosła się do Teatru Współczesnego (1978-84) i Studio (1984-99), a od 1999 roku możemy ją zobaczyć na scenie Teatru Narodowego.Na ekranie debiutowała w 1972 roku.
2006: Przebacz jako Matka Stana
2004: Rodzina Zastępcza Plus jako Anna Kwiatkowska - Matka
2003: Powiedz to, Gabi jako aktorka
2001: Pas de deux jako Anna Struziakowa
1999: Bratobójstwo
1999-2005: Na dobre i na złe jako Lidia Kornecka, menadżerka Niki (2002)
1999-2003: Rodzina zastępcza jako Anna Kwiatkowska - matka
1999: Kiler-ów 2-óch jako Pierwsza Dama
1999: Fuks jako Matka
1996: Dzieci i ryby jako Ewelina, przyjaciółka Anny
1995: Matki, żony i kochanki jako Dorota Lindner
1995: Tabatière de l'empereur, La jako Księżniczka
1993: Nowe przygody Arsena Lupin (Nouveaux Exploits d'Arsene Lupin, Les)
1993: Cień podejrzenia jako Laura
1992: Zwolnieni z życia jako Elżbieta
1992: Smacznego telewizorku jako matka
1992: Sauna jako Masza
1989: Yacht
1989: Kawalerki jako Janina, żona Irka
1989: Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce jako Barbara Nowosad
1988: Hanussen jako Żona szefa propagandy
1988: Niezwykła podróż Baltazara Kobera jako Gertruda
1986: Kronika wypadków miłosnych jako Olimpia
1986: Nieproszony gość
1985: Ga, ga: Chwała bohaterom jako blondynka z komputera
1985: Czarny kot
1984: Zamiana jako Ola
1984: Jak się pozbyć czarnego kota jako Krystyna Danek
1984: Pismak jako Maria
1983: Nadzór jako Danusia Wabik
1981: Spokojne lata jako Iza
1981: Dziecinne pytania jako Bożena
1981: Przypadki Piotra S.
1980: Urodziny młodego warszawiaka jako Jadźka
1980: Ukryty w słońcu jako Joanna
1980: Bo oszalałem dla niej jako Sylwia
1978: Hallo Szpicbródka czyli ostatni występ króla kasiarzy jako Anita
1977: Ciuciubabka jako Grażyna
1977: Szarada jako Ewa
1977: Rekolekcje jako Myszka
1977: Rebus jako Ania, dziewczyna Marka
1977: Pani Bovary to ja jako sąsiadka
1976: Trędowata jako Rita Szylinżanka
1975: Skazany jako Kasia
1973: Wesele jako Zosia
aktorzy (gościnnie):
1984: 5 dni z życia emeryta jako Panna Bożenka, sekretarka w Wytwórni Filmów Dokumentalnych
polski dubbing:
2003: Nawiedzony Dwór (Haunted Mansion, The) jako Liota
[/b]
Gabriela Kownacka
Ciary od głowy do stóp
Od początku łączyła wdzięk i urodę z przekonującym, a przecież wysublimowanym aktorstwem. Pamiętamy ją z roli wschodzącej gwiazdy w filmowym musicalu "Hallo, Szpicbródka", ale popularność nie przeszkodziła jej znaleźć miejsca w Teatrze Studio, prowadzonym przez Jerzego Grzegorzewskiego. Grała tam tragiczną postać Ofelii w "Hamlecie" i Lindę w "Zagraj to jeszcze raz" Woody'ego Allena. Znamy ją z Wajdowskiego "Wesela" i "Kroniki wypadków miłosnych", a także z serialu "Matki, żony, kochanki". Obecnie występuje w Teatrze Narodowym m.in. w "Dawnych czasach" Pintera, a także w telenoweli "Rodzina zastępcza".
Rz: Jakie było pani najgorsze doświadczenie artystyczne?
Grałam w spektaklu, który na premierze wypadł beznadziejnie, mimo że występowali w nim doświadczeni aktorzy. Tak jednak ciężko pracowaliśmy, że po pięćdziesiątym wieczorze uznaliśmy, że jest nieźle. Tylko spokój sprawił, że nie załamaliśmy się.
Rz: Telewizyjny "Niuz" był sukcesem. Czy identyfikuje się pani z postawą Theo, bezkompromisowej dziennikarki, która wbrew naciskom szefa stacji telewizyjnej zdecydowała się ujawnić rządową aferę?
Sztuka spodobała mi się bardzo, dlatego że Ryszard Bugajski, autor i reżyser, pokazał bardzo czytelny konflikt postaw i poglądów. Theo wyznaje zasadę, że mówienie prawdy jest najważniejszą powinnością dziennikarza, niezależnie od tego, jakie niesie konsekwencje. Na szczęście jestem aktorką i nie muszę sobie stawiać takich pytań jak dziennikarze. Nie muszę się też zgadzać z poglądami postaci, żeby ją wiarygodnie zagrać. Theo to ambitna kobieta, która nie ma żadnych wątpliwości. Kariera jest dla niej najważniejsza. To typ kobiety, który grywam z przyjemnością, choć osobiście go nie znoszę. Takich kobiet jest coraz więcej. Niestety, zwalniają mężczyzn z podstawowych, tradycyjnych obowiązków wynikających z podziału, do którego jestem bardzo przywiązana. Do czego dojdzie - nie wiem.
Rz: Co po roli w "Niuzie" myśli pani o mediach?
To, co się tam dzieje, przeraża mnie. Szum informacyjny, poczynając od prasy kolorowej, a kończąc na stacjach telewizyjnych, jest tak trudny do zniesienia, że nawet będąc osobą dorosłą o nieco stępionej już wrażliwości, mam długie okresy, w których nie mogę oglądać "Wiadomości". A jestem zwierzęciem politycznym, pasjonuję się życiem politycznym. Przeraża mnie też manipulacja widzem, coraz bardziej jawna, oczywista.
Rz: Czy w teatrze łatwo jest zachować się tak jak Theo, zrezygnować z roli, wziąć torebkę i powiedzieć reżyserowi: pan kłamie!
Wydaje mi się, że wszystkie akty rozpaczy są związane z indywidualnymi postawami aktorów. Ja takiego ostrego międzyludzkiego i artystycznego konfliktu nie miałam. Przez kilkanaście lat byłam w Teatrze Studio, w którym aktorzy mieli fantastyczną szansę pracy w laboratorium artystycznym. Teraz jestem w Teatrze Narodowym. Jestem wierna Jerzemu Grzegorzewskiemu, ponieważ zajmuje się literaturą, która jest także w kręgu moich zainteresowań.
Rz: A czy dostrzega pani w środowisku kolegów, którzy traktują zawód wyłącznie jako sposób zarabiania pieniędzy - przychodzą do teatru jak do biura i godzą się na wszystko?
Bywa i tak. Ale na szczęście żyjemy w czasach, w których każdy z nas ma prawo do kompletnie indywidualnego patrzenia na sztukę, na swój zawód. Skończyła się epoka odpowiedzialności grupowej. W związku z tym nie czuję się odpowiedzialna za stosunek do pracy kolegów. Ale warto pamiętać, że aktor nie musi grać, może odmówić przyjęcia roli, jeśli jest niezgodna z jego poglądami i zasadami.
Rz: Teatr jest sztuką zespołową i nie może nie mieć dla pani znaczenia to, jak grają koledzy.
Każdy ma prawo robić źle i dobrze.
Rz: A nie powinna pani powiedzieć: nie graj źle w przedstawieniu, w którym ja gram?
Jeszcze nie reżyseruję, a za całość odpowiedzialny jest reżyser. Jako aktorka mam zmieścić się w nakreślonych przez niego ramach.
Rz: Czy to nie jest ślepe posłuszeństwo?
Broń Boże. Spektakl nie jest popisem mojego aktorstwa. Popisy nie interesują mnie w ogóle. Na szczęście w Teatrze Narodowym gram w przedstawieniach, w których takich problemów nie ma.
Rz: Powiedziała pani, że aktor jest po to, żeby realizować wizję reżysera. Czy to znaczy, że dziennikarz ma pisać pod dyktando wydawcy?
Nie chcę porównywać mediów i teatru. To jednak dwa inne światy. Tworzenie spektaklu, reżyserowanie jest rozkoszną, daną od Boga możliwością kreowania nowego świata artystycznego. Jeśli chcieć czegoś - to bycia reżyserem! Mistrzem niedoścignionym jest Lupa. Jego spektakle wywołują dreszcze emocji, a jednocześnie uruchamiają intelekt. Aktorzy, których widziałam wcześniej i nie robili na mnie większego wrażenia, dzięki niemu tworzą obłędne kreacje. Ogromne wrażenie wywarli na mnie "Oczyszczeni" Krzysztofa Warlikowskiego. Kilkakrotnie od stóp do głów szły mi ciary. Ja też będę reżyserować. Mam nadzieję, że niedługo.
Rz: Zagrałaby pani w dramacie Sarah Kane, która ostatnio wywołała artystyczne podziały w teatralnym środowisku?
Jestem wrażliwa na jej twórczość, ale broń Boże nie porównuję jej z Szekspirem. Cenię sobie Kane, bo w teatrze interesują mnie poszukiwania. Są fascynujące, nawet jeśli nie do końca wszystko się uda. Dobrym przykładem teatru poszukującego są Rozmaitości. Sięgają po tematy, które interesują mnie jako człowieka. Ale czy jako aktorka zdobyłabym się na użycie środków artystycznych tam stosowanych - nie wiem.
Rz: Woli pani grać w sztuce "Pozwól mi odejść" Katarzyny Grocholi, która miała niedawno premierę?
To jest dla mnie gorący temat m.in. dlatego, że to przedstawienie offowe. Wraz z reżyserką Izabellą Cywińską i Danutą Stenką wynajmujemy sale. Na premierę przygarnął nas krakowski Teatr Bagatela. Potem będziemy pokazywać spektakl w całej Polsce, sześć razy w miesiącu będziemy grać w warszawskim Teatrze Małym.
Rz: Grochola nie kojarzy mi się z offem.
Spektakl gramy poza repertuarowymi teatrami. Mówi o problemie śmierci. Moja bohaterka, umierająca na raka, postanawia zweryfikować swoje życie. Spektakl jest bardzo osobistą wypowiedzią całej naszej czwórki.
Rz: A jak pani ocenia pisarstwo Grocholi?
Podoba mi się.
Rz: Dlaczego zdecydowała się pani na firmowanie własną twarzą sieci sklepów?
Dla pieniędzy. Wcześniej odrzuciłam wiele propozycji tylko dlatego, że nie pasowały do mojego wizerunku. Teraz miałam sytuację komfortową. Billboardy pokazują tylko moją twarz. Pół żartem, pół serio mogę powiedzieć, że to jest reklama mojej osoby. Podpis brzmi "Gabriela Kownacka. W dobrym stylu". Nie uważam, że reklama jest be. Nie mam też prawa oceniać, czy to dobrze, że ktoś je w reklamie kanapkę, bo nie wiem, jaka jest jego sytuacja życiowa, zawodowa, jakie są jego poglądy. To jest truizm, ale nie żyjemy w łatwych dla artystów czasach. Jeżeli ktoś otrzymuje propozycję reklamy za pieniądze, które musiałby zarabiać dziesięć lat w teatrze, nie mnie oceniać jego wybór. Oczywiście, jeżeli ktoś myśli o sobie potwornie poważnie, uważa się za głosiciela wzniosłych artystycznych idei, szanuję taką postawę, ale jej nie podzielam.
Rz: Zawsze tak łagodnie ocenia pani ludzi?
Od najmłodszych lat staram się rozumieć najtrudniejsze ludzkie sprawy. Im jestem starsza, tym mniej mam cierpliwości, natomiast zrozumienia coraz więcej.
Rz: A mogłaby pani być recenzentem teatralnym?
Mogłabym. I pisałabym recenzje w zależności od tego, jaki jest spektakl. Nie ma we mnie cienia pruderii, nie będę udawała, że recenzje mnie nie interesują. Czytam je z wielką uwagą. Wielokrotnie też jestem pytana o opinię i zapraszana do jury. Jeżeli kolega z garderoby poprosi mnie o ocenę, mówię, co myślę, zwłaszcza jeśli to może pomóc.
Rz: Zdarzało się pani myśleć o recenzencie "i***, kretyn"?
Jeżeli tak myślę, to nie dlatego, że coś o mnie źle napisał, ale dlatego, że pisze rzeczy, które nie mają nic wspólnego ze spektaklem, co świadczy o niezrozumieniu dzieła albo o tym, iż przedkłada własną osobę nad sztukę, którą recenzuje. Osobiście nie mam potrzeby, jako aktorka i kobieta, żeby podobać się wszystkim. Nie denerwuję się krytyką.
Rz: A coś panią w ogóle denerwuje?
Jak na spektakl, w którym gram, nie przychodzą widzowie. To jest dla mnie bardzo przykre, to mnie bardzo dotyka, gnębi. Są dobre przedstawienia, które nie zostały zaakceptowane, a teatr robi się dla ludzi. Na scenie nie onanizuję się, nie traktuję aktorstwa jako terapii. Gram dla widza i mam wielki szacunek dla publiczności, choć nie uważam, że trzeba obniżać poziom, żeby do niej dotrzeć.
[/img]
Ona jest fenomenalna!
Teatr TV w którym występowała z panem Żmijewskim oglądałam chyba z 3 razy
I to
Nazywał się bodajże Nius czy coś w ten deseń
W "Matkach..." też była świetna
ja ją lubie w Rodzinie zastępczej
Ja ją widziałam w cudownym spektaklu "Pozwól mi odejść" z D. Stenką
Niesamowite przeżycie
G.Kownacka jest naprawdę wspaniałą aktorką
w Rodzinie zastępczej mi się nie podoba, ale kilka jej innych ról było fajne, chyba najlepiej pamiętam ją z serialu "Matki żony i kochanki"
ja ją bardzo lubię,jest wspaniałą aktorką i wydaje się bardzo sympatyczna
Rzeczywiście jest świetna, energiczna i symaptyczna W "Rodzinie zastępczej" bardziej podobała mi się w I serii niż w II - "Rodzina zastępcza plus" Szkoda, że zachorowała na raka
Gabriela Kownacka
Ciary od głowy do stóp
Od początku łączyła wdzięk i urodę z przekonującym, a przecież wysublimowanym aktorstwem. Pamiętamy ją z roli wschodzącej gwiazdy w filmowym musicalu "Hallo, Szpicbródka", ale popularność nie przeszkodziła jej znaleźć miejsca w Teatrze Studio, prowadzonym przez Jerzego Grzegorzewskiego. Grała tam tragiczną postać Ofelii w "Hamlecie" i Lindę w "Zagraj to jeszcze raz" Woody'ego Allena. Znamy ją z Wajdowskiego "Wesela" i "Kroniki wypadków miłosnych", a także z serialu "Matki, żony, kochanki". Obecnie występuje w Teatrze Narodowym m.in. w "Dawnych czasach" Pintera, a także w telenoweli "Rodzina zastępcza".
Rz: Jakie było pani najgorsze doświadczenie artystyczne?
Grałam w spektaklu, który na premierze wypadł beznadziejnie, mimo że występowali w nim doświadczeni aktorzy. Tak jednak ciężko pracowaliśmy, że po pięćdziesiątym wieczorze uznaliśmy, że jest nieźle. Tylko spokój sprawił, że nie załamaliśmy się.
Rz: Telewizyjny "Niuz" był sukcesem. Czy identyfikuje się pani z postawą Theo, bezkompromisowej dziennikarki, która wbrew naciskom szefa stacji telewizyjnej zdecydowała się ujawnić rządową aferę?
Sztuka spodobała mi się bardzo, dlatego że Ryszard Bugajski, autor i reżyser, pokazał bardzo czytelny konflikt postaw i poglądów. Theo wyznaje zasadę, że mówienie prawdy jest najważniejszą powinnością dziennikarza, niezależnie od tego, jakie niesie konsekwencje. Na szczęście jestem aktorką i nie muszę sobie stawiać takich pytań jak dziennikarze. Nie muszę się też zgadzać z poglądami postaci, żeby ją wiarygodnie zagrać. Theo to ambitna kobieta, która nie ma żadnych wątpliwości. Kariera jest dla niej najważniejsza. To typ kobiety, który grywam z przyjemnością, choć osobiście go nie znoszę. Takich kobiet jest coraz więcej. Niestety, zwalniają mężczyzn z podstawowych, tradycyjnych obowiązków wynikających z podziału, do którego jestem bardzo przywiązana. Do czego dojdzie - nie wiem.
Rz: Co po roli w "Niuzie" myśli pani o mediach?
To, co się tam dzieje, przeraża mnie. Szum informacyjny, poczynając od prasy kolorowej, a kończąc na stacjach telewizyjnych, jest tak trudny do zniesienia, że nawet będąc osobą dorosłą o nieco stępionej już wrażliwości, mam długie okresy, w których nie mogę oglądać "Wiadomości". A jestem zwierzęciem politycznym, pasjonuję się życiem politycznym. Przeraża mnie też manipulacja widzem, coraz bardziej jawna, oczywista.
Rz: Czy w teatrze łatwo jest zachować się tak jak Theo, zrezygnować z roli, wziąć torebkę i powiedzieć reżyserowi: pan kłamie!
Wydaje mi się, że wszystkie akty rozpaczy są związane z indywidualnymi postawami aktorów. Ja takiego ostrego międzyludzkiego i artystycznego konfliktu nie miałam. Przez kilkanaście lat byłam w Teatrze Studio, w którym aktorzy mieli fantastyczną szansę pracy w laboratorium artystycznym. Teraz jestem w Teatrze Narodowym. Jestem wierna Jerzemu Grzegorzewskiemu, ponieważ zajmuje się literaturą, która jest także w kręgu moich zainteresowań.
Rz: A czy dostrzega pani w środowisku kolegów, którzy traktują zawód wyłącznie jako sposób zarabiania pieniędzy - przychodzą do teatru jak do biura i godzą się na wszystko?
Bywa i tak. Ale na szczęście żyjemy w czasach, w których każdy z nas ma prawo do kompletnie indywidualnego patrzenia na sztukę, na swój zawód. Skończyła się epoka odpowiedzialności grupowej. W związku z tym nie czuję się odpowiedzialna za stosunek do pracy kolegów. Ale warto pamiętać, że aktor nie musi grać, może odmówić przyjęcia roli, jeśli jest niezgodna z jego poglądami i zasadami.
Rz: Teatr jest sztuką zespołową i nie może nie mieć dla pani znaczenia to, jak grają koledzy.
Każdy ma prawo robić źle i dobrze.
Rz: A nie powinna pani powiedzieć: nie graj źle w przedstawieniu, w którym ja gram?
Jeszcze nie reżyseruję, a za całość odpowiedzialny jest reżyser. Jako aktorka mam zmieścić się w nakreślonych przez niego ramach.
Rz: Czy to nie jest ślepe posłuszeństwo?
Broń Boże. Spektakl nie jest popisem mojego aktorstwa. Popisy nie interesują mnie w ogóle. Na szczęście w Teatrze Narodowym gram w przedstawieniach, w których takich problemów nie ma.
Rz: Powiedziała pani, że aktor jest po to, żeby realizować wizję reżysera. Czy to znaczy, że dziennikarz ma pisać pod dyktando wydawcy?
Nie chcę porównywać mediów i teatru. To jednak dwa inne światy. Tworzenie spektaklu, reżyserowanie jest rozkoszną, daną od Boga możliwością kreowania nowego świata artystycznego. Jeśli chcieć czegoś - to bycia reżyserem! Mistrzem niedoścignionym jest Lupa. Jego spektakle wywołują dreszcze emocji, a jednocześnie uruchamiają intelekt. Aktorzy, których widziałam wcześniej i nie robili na mnie większego wrażenia, dzięki niemu tworzą obłędne kreacje. Ogromne wrażenie wywarli na mnie "Oczyszczeni" Krzysztofa Warlikowskiego. Kilkakrotnie od stóp do głów szły mi ciary. Ja też będę reżyserować. Mam nadzieję, że niedługo.
Rz: Zagrałaby pani w dramacie Sarah Kane, która ostatnio wywołała artystyczne podziały w teatralnym środowisku?
Jestem wrażliwa na jej twórczość, ale broń Boże nie porównuję jej z Szekspirem. Cenię sobie Kane, bo w teatrze interesują mnie poszukiwania. Są fascynujące, nawet jeśli nie do końca wszystko się uda. Dobrym przykładem teatru poszukującego są Rozmaitości. Sięgają po tematy, które interesują mnie jako człowieka. Ale czy jako aktorka zdobyłabym się na użycie środków artystycznych tam stosowanych - nie wiem.
Rz: Woli pani grać w sztuce "Pozwól mi odejść" Katarzyny Grocholi, która miała niedawno premierę?
To jest dla mnie gorący temat m.in. dlatego, że to przedstawienie offowe. Wraz z reżyserką Izabellą Cywińską i Danutą Stenką wynajmujemy sale. Na premierę przygarnął nas krakowski Teatr Bagatela. Potem będziemy pokazywać spektakl w całej Polsce, sześć razy w miesiącu będziemy grać w warszawskim Teatrze Małym.
Rz: Grochola nie kojarzy mi się z offem.
Spektakl gramy poza repertuarowymi teatrami. Mówi o problemie śmierci. Moja bohaterka, umierająca na raka, postanawia zweryfikować swoje życie. Spektakl jest bardzo osobistą wypowiedzią całej naszej czwórki.
Rz: A jak pani ocenia pisarstwo Grocholi?
Podoba mi się.
Rz: Dlaczego zdecydowała się pani na firmowanie własną twarzą sieci sklepów?
Dla pieniędzy. Wcześniej odrzuciłam wiele propozycji tylko dlatego, że nie pasowały do mojego wizerunku. Teraz miałam sytuację komfortową. Billboardy pokazują tylko moją twarz. Pół żartem, pół serio mogę powiedzieć, że to jest reklama mojej osoby. Podpis brzmi "Gabriela Kownacka. W dobrym stylu". Nie uważam, że reklama jest be. Nie mam też prawa oceniać, czy to dobrze, że ktoś je w reklamie kanapkę, bo nie wiem, jaka jest jego sytuacja życiowa, zawodowa, jakie są jego poglądy. To jest truizm, ale nie żyjemy w łatwych dla artystów czasach. Jeżeli ktoś otrzymuje propozycję reklamy za pieniądze, które musiałby zarabiać dziesięć lat w teatrze, nie mnie oceniać jego wybór. Oczywiście, jeżeli ktoś myśli o sobie potwornie poważnie, uważa się za głosiciela wzniosłych artystycznych idei, szanuję taką postawę, ale jej nie podzielam.
Rz: Zawsze tak łagodnie ocenia pani ludzi?
Od najmłodszych lat staram się rozumieć najtrudniejsze ludzkie sprawy. Im jestem starsza, tym mniej mam cierpliwości, natomiast zrozumienia coraz więcej.
Rz: A mogłaby pani być recenzentem teatralnym?
Mogłabym. I pisałabym recenzje w zależności od tego, jaki jest spektakl. Nie ma we mnie cienia pruderii, nie będę udawała, że recenzje mnie nie interesują. Czytam je z wielką uwagą. Wielokrotnie też jestem pytana o opinię i zapraszana do jury. Jeżeli kolega z garderoby poprosi mnie o ocenę, mówię, co myślę, zwłaszcza jeśli to może pomóc.
Rz: Zdarzało się pani myśleć o recenzencie "i***, kretyn"?
Jeżeli tak myślę, to nie dlatego, że coś o mnie źle napisał, ale dlatego, że pisze rzeczy, które nie mają nic wspólnego ze spektaklem, co świadczy o niezrozumieniu dzieła albo o tym, iż przedkłada własną osobę nad sztukę, którą recenzuje. Osobiście nie mam potrzeby, jako aktorka i kobieta, żeby podobać się wszystkim. Nie denerwuję się krytyką.
Rz: A coś panią w ogóle denerwuje?
Jak na spektakl, w którym gram, nie przychodzą widzowie. To jest dla mnie bardzo przykre, to mnie bardzo dotyka, gnębi. Są dobre przedstawienia, które nie zostały zaakceptowane, a teatr robi się dla ludzi. Na scenie nie onanizuję się, nie traktuję aktorstwa jako terapii. Gram dla widza i mam wielki szacunek dla publiczności, choć nie uważam, że trzeba obniżać poziom, żeby do niej dotrzeć.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Rzeczpospolita
8 marca 2003
Gabriela Kownacka i małe zbrodnie małżeńskie
- Opinie aktorów, w rodzaju: "Mój Boże, tak strasznie przeszkadza mi popularność", albo: "To okropne, że kojarzę się z taką, a nie inną rolą" - są żałosne - mówi GABRIELA KOWNACKA. W białostockim Teatrze Dramatycznym trwają ostatnie próby do spektaklu - "Małe zbrodnie małżeńskie" z jej udziałem.
«O kłopotach damsko-męskich, o dziennikarskim newsie i pewnej rodzinie zastępczej, wreszcie o tym, jak guru teatru niezależnego Jerzy Grotowski nie chciał ślicznej blondynki - opowiada znana aktorka Gabriela Kownacka. W białostockim Teatrze Dramatycznym trwają właśnie ostatnie próby do najnowszego spektaklu - "Małe zbrodnie małżeńskie" wg Schmitta w reż. Ewy Marcinkówny. Aktorka gra w nim wraz z Piotrem Dąbrowskim, szefem teatru. Premiera - za tydzień, 11 marca
Monika Żmijewska: Wygląda na to, że "Małe zbrodnie..." to Pani pierwszy spektakl w terenie, zagrany z miejscowym teatrem?
Gabriela Kownacka: Rzeczywiście, wcześniej nie grałam poza Warszawą. Pomijając oczywiście jednorazowe spektakle w ramach teatru impresaryjnego, bo z takimi jeżdżę po Polsce dość często. Choćby z "Pozwól mi odejść" Katarzyny Grocholi, w reż. Izabeli Cywińskiej, w którym gram razem z Danusią Stenką i Janem Monczką - skądinąd jakiś czas temu zagraliśmy go również w Białymstoku. W mój zawód wpisana jest wędrówka. Wydaje mi się, że kontakt z aktorami, których się zna z telewizji, jest ludziom potrzebny. Przychodzą do teatru na znane twarze, ale bynajmniej nie po to, by dostać coś w rodzaju kontynuacji serialu, ale prawdziwe przedstawienie teatralne. Zauważyłam to już podczas grania "Pozwól mi odejść". To poważny spektakl, o umieraniu, który ludzie odbierają znakomicie - w skupieniu i ciszy. Zdaję sobie sprawę, że ludzie idąc na "Małe zbrodnie małżeńskie" przyjdą na mnie jako na Ankę z telewizyjnej "Rodziny zastępczej". A cóż to szkodzi? Najważniejsze, by wyszli z przeświadczeniem, że wzięli udział w ciekawym przedstawieniu.
Jak trafiła Pani do Białegostoku?
- Zadzwonił do mnie Piotr Dąbrowski, dyrektor Teatru Dramatycznego, proponując udział w spektaklu. Wiedział od tłumaczki, Barbary Grzegorzewskiej, że sztuka Schmitta bardzo mnie zainteresowała. A to moje zaciekawienie zaczęło się już od momentu, w którym tylko jej tekst został przez panią Barbarę przetłumaczony. Na skutek różnych okoliczności nie zdołałam przystąpić wcześniej do pracy nad sztuką, czas mijał, spektakl zdążono zrobić w teatrze Ateneum w Warszawie i w Teatrze Polskim we Wrocławiu. I oto któregoś dnia zadzwonił do mnie dyrektor Dąbrowski z pytaniem, czy chciałabym przyjechać do Białegostoku. A ja się zgodziłam.
Co takiego zaciekawiło Panią w tekście Schmitta?
- Porusza parę tematów, które wydają mi się interesujące z punktu widzenia dzisiejszych czasów. Ciekawe i dla widzów, i dla mnie. A mianowicie: jak dalece i na jakie kompromisy można iść w długoletnim związku? Jaka jest relacja między mężczyzną a kobietą w takim małżeństwie? Napisał sztukę w taki sposób, jakby dwoje ludzi w ogóle wyabstrahował z życia. Nie obarczył ich rodziną, nie ma tu ani teściów, ani żadnych cioć. Nie ma nawet znajomych. Parę tę obserwuje dogłębnie, przygląda się jej niemal jak przyszpilonym owadom. Pokazuje ich w różnych sytuacjach - co się między nimi dzieje, jak się zmieniają, jak próbują być ze sobą. Sama sytuacja jest dość sztuczna, teatralna. Ale od strony psychologii - postaci są bardzo prawdziwe. Tak - jak opisuje Schmitt - może być. W takiej sytuacji - pod ścianą - dwoje ludzi może się znaleźć. Mamy tu co prawda wątek kryminalny, który nie zdarza się wszystkim, ale autor posłużył się nim w konkretnym celu: by naszą parę postawić w pewnej ostatecznej sytuacji. Sytuacja wydaje się być bez wyjścia, ale...
Ona to Liza, kobieta z problemem.
- To postać bardzo ciekawa do zagrania, atrakcyjna psychologicznie, bo ogromnie różnorodna. Właśnie przeszła przez tzw. smugę cienia i nie radzi sobie z tym, co przynosi życie. Z przemijaniem, z tym, że czas upływa, i że jest coraz starsza. Jest alkoholiczką. Skądinąd to bardzo ciekawy wątek - dotyczy wielu kobiet, a kobiety uzależnione są dużo trudniejsze niż mężczyźni. Przede wszystkim zaś Liza nie może sobie poradzić z relacją z własnym mężem, jej równolatkiem. Wpadła w rodzaj typowego uzależnienia, jaki zdarza się w długoletnich związkach.
A on? Co z nim, czyli Gillesem?
- Schmitt stworzył mężczyznę refleksyjnego i stałego. A kobieta trzepocze tu jak liść na wietrze, obija się tak jakoś o mężczyznę, jest bardzo emocjonalna. Dlatego trudno im się odnaleźć.
Czy więc to spektakl o destrukcji i rozkładzie związku?
- Hm. Wydaje mi się, że sytuacja ekstremalna, w jakiej ta para się znalazła, doprowadziła do tego, że w końcu zaczęli ze sobą rozmawiać i naprawdę siebie poznawać. Więc chyba o całkowitej destrukcji mówić nie możemy. Tekst Schmitta, mam takie wrażenie, wyrósł z bardzo modnego obecnie zainteresowania tym, jak wielkie różnice dzielą świat mężczyzn i świat kobiet. Światy, które wydają się nie do połączenia, nie do zrozumienia, kompletnie różnych wrażliwości.
Im dłuższy związek, tym bardziej pod górkę?
- Długoletnie związki polegają na pewnym uzależnieniu, co ma swoje dobre i złe strony. Kiedyś mówiło się o tym wszystkim mniej, relacje damsko-męskie tłumaczyło się po prostu słowem: miłość. Teraz próbuje się to wszystko jakoś rozszczepiać i definiować. Kobiety ciągle próbują zrozumieć: jak to jest, że - chociaż jesteśmy silniejsze i bardziej samodzielne - to jednak mężczyzna jest nam strasznie potrzebny. Jak to jest, że nie możemy bez nich istnieć, choć wydaje nam się, że możemy. Nie możemy. Musimy choć czasem oprzeć głowę na męskim ramieniu, a nie tylko trzymać go za kark i domagać się, by sprostał naszym oczekiwaniom. Jego oczekiwania są inne, a my je zwykle bagatelizujemy. A przecież dotarcie do tych męskich oczekiwań jest bardzo ciekawe. I to jest warte sztuki, mówienia o tym. To jeden z tematów "Małych zbrodni".
Razem z Piotrem Dąbrowskim, odtwórcą Gillesa, pokażecie to wszystko w formie psychodramy?
- Chcielibyśmy, by było jak w życiu. By elementy liryczne mieszały się z komedią i dramatem. By było różnie - ironicznie, śmiesznie, zabawnie. I strasznie. Czy nam się to uda, nie wiemy. Rzecz w tym, by widz wzruszył się, śmiał i myślał.
To, co Pani mówi o kobiecej postaci w "Małych zbrodniach małżeńskich", to opowieść bardzo zaangażowana.
- Żyjemy w nadzwyczajnych, z punktu widzenia kobiety, czasach. I jeżeli udaje mi się tylko w moich rolach powiedzieć coś na temat takiego zjawiska, jak "kobieta w dzisiejszych czasach" - to bardzo się z tego cieszę. I w każdej roli usiłuję coś takiego - co mnie osobiście interesuje, z czym sama się borykam - przekazywać.
Weźmy więc taką Theo, z telewizyjnego bestselleru "Niuz" w reż. Ryszarda Bugajskiego. Czyli bezkompromisową dziennikarkę, która pewnego dnia przynosi do redakcji tzw. newsa i wbrew naciskom szefa stacji telewizyjnej decyduje się ujawnić rządową aferę.
- O, to jedna z moich ulubionych ról. Fantastycznie skonstruowana. Bugajski niemal jak w teatrze antycznym ukazał dwie postawy. Pierwsza to Theo, która uważa, że cel uświęca środki, że dojście do prawdy i jej ogłoszenie jest najważniejsze. Z drugiej strony stoi jej szef, którego zdaniem dziennikarz musi wziąć pod uwagę okoliczności. Po premierze pytano mnie często, czy utożsamiam się z postawą dziennikarki. Cóż, nie wiem. Szczęśliwie nie jestem dziennikarzem i takich pytań nie muszę sobie stawiać. Nie muszę zgadzać się z poglądami postaci, by ją wiarygodnie zagrać. Dla mnie jako aktorki ma znaczenie fakt, że lubiłam tę postać, bo miała czystą, konkretną - jak z antyku - konstrukcję psychiczną. Bardzo znacząca dla mnie rola. I cieszę się, że ten teatr telewizji miał tak niesamowitą oglądalność, był wiele razy powtarzany.
Nie irytuje Pani, że widzowie utożsamiają panią głównie z Anką z familijnego serialu "Rodzina zastępcza"?
- Oczywiście, że mnie to nie irytuje. Jeżeli świadomie przyjmuje się rolę w serialu, to z tej decyzji wynikają pewne konsekwencje. Opinie aktorów, w rodzaju: "Mój Boże, tak strasznie przeszkadza mi popularność", albo: "To okropne, że kojarzę się z taką, a nie inną rolą" - są żałosne. Aktor, przyjmując rolę w serialu, zawsze chce, by serial ten się spodobał. A jeśli się spodoba, to przecież będzie popularny, czyż nie? Cokolwiek człowiek robi, to chce, by jego działanie znalazło akceptację - nie powie mi Pani, że jest inaczej.
Jakiś czas temu Jan Turnau, autor rubryki Arka Noego w "Gazecie Wyborczej" i wierny admirator "Rodziny zastępczej", postulował o przyznanie serialowi nagrody, choćby kościelnej, za propagowanie wartości rodzinnych.
- I niemal za chwilę ją dostaliśmy! Odebrał ją producent Michał Kwieciński. Zresztą cała historia z serialem jest kapitalna. Gdy "Rodzina zastępcza" powstawała, nikt nie wiedział, że wystąpią w nim dzieci różnych ras i narodowości. To, że tak się stało, to przypadek wynikający z castingu. Oto znalazły się dwie, niesłychanie dobre dziewczynki - i wtedy dopiero narodził się pomysł, by może tak właśnie ustawić scenariusz. Proszę zwrócić uwagę, jak ten manewr dalece rozszerzył myśl serialu i wzbogacił go o dodatkowe wartości. Powodzenie "Rodziny" to zasługa świetnie napisanego tekstu przez Bruttera - to pseudonim jednego z naszych najlepszych scenarzystów. Wiele czerpał z naszych propozycji, powiedzonek. Choćby mojego "Matko kochana". Wszyscy naprawdę lubimy grać w tym serialu. I to chyba widać. Dodatkowo fascynującym doświadczeniem jest śledzenie, jak na naszych oczach dzieciaki przeobrażają się w nastolatki. Lubię też w nim to, że nie ma tu nadętego moralizatorstwa, czego bym chyba nie zniosła. Słowem, myślę, że serial ma dużą wartość. Nawet psychologowie podkreślają, że od strony prowadzenia dzieci wszystko jest tu nadzwyczajnie wykombinowane.
Na zakończenie pytanie o pewien list. Co takiego dawno, dawno temu napisała Pani w liście do Grotowskiego?
- Że jestem z Wrocławia. Że uczestniczyłam w prawie wszystkich jego przedstawieniach. Że właśnie kończę szkolę teatralną i za chwilę będę aktorką. I że chciałabym zaangażować się do jego grupy.
I jaka była odpowiedź?
- Oczywiście mnie nie chciał. Po pierwsze uznał, że nie potrzebuje ludzi z wykształceniem teatralnym, a po drugie - że już zakończył ten etap swojej twórczości, w której realizował przedstawienia. Teraz przechodzi na performance i wyjeżdża za granicę. W związku z czym moja propozycja go nie interesuje. Przyznam, że bardzo pięknie i grzecznie mi to wszystko wyłożył w swoim liście. Jakoś przełknęłam tę gorzką pigułkę. Choć miałam trochę żalu. Byłam przekonana, że właśnie przy Grotowskim mogłabym się wewnętrznie rozwijać, bo wówczas uważałam, że przy swojej konwencjonalnej, banalnej urodzie blondynki będę się marnować. Teraz, po latach, myślę jednak, że nie było to żadne marnowanie. Po prostu kompletnie nie umiałam wtedy grać, byłam śliczną atrakcyjną dziewczyną i byłam wykorzystywana tak, jak na to zasługiwała moja uroda. To był czas, gdy świetnie wystartowałam, dostałam nawet nagrodę dla najzdolniejszej młodej aktorki, a potem, na jakiś czas, przyszły słabe zawodowo lata. Czy żałuję, że ostatecznie nie wylądowałam u Grotowskiego? Chyba jednak nie. Spotkałam go później parę razy. Strasznie mnie onieśmielał. W gruncie rzeczy, przy całym fenomenie jego twórczości, był bardzo mało kontaktowy, snobistyczny i... pretensjonalny. Ciężar sztuki go przygniatał.
Gabriela Kownacka
Zosia w "Weselu" Wajdy (debiut), jedna z żon, matek i kochanek w filmie Machulskiego pod takim też tytułem, wreszcie obdarzona stoickim spokojem Anka z polsatowskiej "Rodziny zastępczej" Michała Kwiecińskiego. Po studiach (PWST w Krakowie) rozpoczęła występy w warszawskim teatrze Kwadrat, gdzie grała do 1978 r. Za sobą ma współpracę z Teatrem Współczesnym i teatrem Studio, a od 1998 roku możemy ją zobaczyć na scenie Teatru Narodowego. Zagrała w kilkudziesięciu filmach polskich i zagranicznych. Rozpiętość jej ról jest zaskakująca: od Anity w "Halo, Szpicbródka" i Rity w "Trędowatej", przez Ofelię w "Hamlecie", więźniarkę w "Nadzorze" do Ivonne w "Pod wulkanem".
W 1977 r. otrzymała nagrodę im. Z. Cybulskiego dla najzdolniejszej młodej aktorki, w 1979 r. na festiwalu w Łagowie - nagrodę dla najpopularniejszej aktorki sezonu 1978/79. Rola w przedstawieniu Teatru Telewizji "Gdy rozum śpi" Antonio Buero Vallejo w reżyserii Piotra Mikuckiego zdobyła nagrodę na I Festiwalu Polskiej Sztuki Telewizyjnej (w kategorii najlepsza rola kobieca w 1993 r.). Pochodzi z inteligenckiej rodziny, osiadłej we Wrocławiu, a wywodzącej się z Kresów.»
Monika Żmijewska
Gazeta Wyborcza - Białystok nr 53
03-03-2006
Dobra aktorka, cóż więcej powiedzieć? W "Matkach, żonach i kochankach" grała wybornie, to samo z "Rodziną zastępczą"...
Ja ją zawsze bardzo lubiłem... Jednak od czasu zwycięskiej walki z nowotworem i otwartego przyznania się do tego co ją spotkało cenię ją podwójnie.
Tak, jej przypadek daje nadzieję! Można brać z niej przykład - nie poddawaj się, walcz!
Jedna z moich ulubionych aktorek
Bardzo ją podziwiam, za to że nie dała się chorobie
Nie wszystkim muszę się podobać
"Małe zbrodnie..." to sztuka bulwarowa, popularna, ale jest w tym tekście kilka spraw, które na tyle mnie zainteresowały, że przyjechałam do Białegostoku, żeby to grać- mówi GABRIELA KOWNACKA.
«Miasto Kobiet: O czym są "Małe zbrodnie małżeńskie"?
Gabriela Kownacka: Chciałabym, żeby to było przedstawienie o tym, o czym wszyscy wiedzą: że świat mężczyzny i świat kobiety to dwie kompletnie różne rzeczywistości. To dwa różne sposoby widzenia, oceny wartościowania wszystkiego - od urody filiżanki (Gabriela Kownacka przygląda się trzymanej w dłoni filiżance z kawą) do pytań o sens życia. Ale też i o tym, że istnieje coś, jakaś tajemnica, która te dwa światy do siebie zbliża - sprawia, że nie mogą bez siebie istnieć. Chciałabym też, żeby to był rodzaj dyskusji z tym, co się obecnie dzieje w teatrze.
Dzieje się coś złego?
- Chyba tak, skoro podstawowym tematem jest poszukiwanie tożsamości płciowej. Nasze przedstawienie jest o mężczyźnie i kobiecie. Nie o j a k i e j ś relacji uczuciowej - mówię delikatnie, mam nadzieję, że pan rozumie...
Czy nie przemawia przez panią lekki szowinizm płciowy?
- Tak? A dlaczego? Brak wątpliwości, pewność, że jest się mężczyzną albo kobietą nie ma, moim zdaniem, nic wspólnego z szowinizmem.
Podobno autor "Małych zbrodni..." jest homoseksualistą, więc wątpliwości, które pani odrzuca, mogą być mu bliskie...
- Ale mnie to kompletnie nie obchodzi.
Wydaje mi się, że orientacja seksualna w jakiś sposób przekłada się na tę sztukę...
- Tak?
Mam wrażenie, że opisując relacje męsko-męskie (na przykład w "Wariacjach enigmatycznych") ma znacznie więcej do powiedzenia. "Małe zbrodnie..." są trochę przegadane, pretensjonalne, na pokaz efekciarskie.
- Coś panu powiem: Erie Emmanuel Schmitt nie jest moim ukochanym autorem. Natomiast teatr często żywi się literaturą nie najwyższego lotu. A mimo to, wcale nie tak rzadko, potrafi wznieść się ponad tekst, stworzyć coś zupełnie nowego. "Małe zbrodnie..." to sztuka bulwarowa, popularna, ale jest w tym tekście kilka spraw, które na tyle mnie zainteresowały, że przyjechałam do Białegostoku, żeby to grać.
Co jest warte wyprawy na prowincję?
- Na przykład temat przemijania, który dla mnie osobiście jest niesłychanie ciekawy. Schmitt pokazuje to w dość bezwzględny sposób: jego bohaterka starzeje się i kompletnie sobie z tym nie radzi. Czy ja sobie radzę? Tego nie powiem, nie muszę. A więc moja bohaterka nie radzi sobie z przemijaniem - z tą niesprawiedliwością natury, która sprawia, że mężczyzna im starszy, tym jest ciekawszy, fascynujący. Kobieta... wręcz przeciwnie. Dlatego ona tak się miota, staje się maniakalnie zazdrosna o męża. Nie może się uwolnić od myśli o tych wszystkich młodszych, atrakcyjniejszych kobietach, które - jest o tym przekonana - szaleją za jej pięknym, pociągającym facetem. Bo takim go widzi. Ta upiorna zazdrość dosłownie ją paraliżuje. Ogranicza wszelkie możliwości rozwoju,
Pociechy szuka w kieliszku...
- I to jest kolejna rzecz, która mnie bardzo interesuje. Wiadomo, że jak kobieta się uzależni, to leczenie jest znacznie trudniejsze, niż w przypadku mężczyzny. Moja bohaterka starzeje się, jest chorobliwie zazdrosna, pije. Ta kobieta kompletnie się pogubiła. Tak bym chciała, żeby to było o takiej właśnie kobiecie - inteligentnej, barwnej, zarazem pociągającej i obrzydliwej. Kobiecie, która straciła nad sobą panowanie, stanęła nad przepaścią...
Ale przecież nie przestała być atrakcyjna.
- Ona powinna być atrakcyjna, fascynująca pod każdym względem. I jest - do tego stopnia, że po wielu wspólnych latach on nie chce żadnej innej kobiety, tylko ją. Ale nie potrafi jej tego okazać. A może zapomniał, że tak trzeba? Kobieta balansuje na granicy wybuchu, trzepocze się jak motyl na szpilce...
Aż postanawia go zabić.
- Wali w łeb, bo już dłużej nie może tego wszystkiego wytrzymać! Dostał i zaczął wreszcie myśleć.
Wraca ze szpitala i udaje, że stracił pamięć. Po co? Przecież wie, co się stało.
- Ale nie wie, dlaczego. Nie wie, kim jest dla żony, jakiego ona go potrzebuje. Ta pozorowana utrata pamięci, to próba wymazania siebie. To tak, jakby podsuwał swojej żonie, notabene malarce, czyste płótno: temat "mąż". Teraz dowiemy się, jaki będzie, jakiego mężczyzny ona pragnie.
To dość perfidna gra...
- Może tak wyglądać, ale uważam, że jeżeli mężczyzna kocha, to potrafi zrobić wszystko dla kobiety, dla ratowania miłości. Jest gotowy zrobić z siebie zero - tak, jak bohater "Małych zbrodni..." - by zrozumieć swoją partnerkę, by walczyć o zachowanie związku, odrodzić uczucia, które kiedyś między nimi były...
Może po prostu ma wyrzuty sumienia, czuje się winny?
- Bo jest winny. Ona siedziała sama w domu, szalała z zazdrości, piła coraz więcej, a on nic nie zauważył? Może nie chciał o niczym wiedzieć, bo - jak każdy facet - bał się kobiecych łez, histerii, "scen". A może nie zauważył, bo w ogóle na nią nie patrzył, nie interesował się nią. Dostał po łbie i zaczął się zastanawiać. Zrozumiał coś, bo to jest mądry facet. Ma wiele cech, które są
w stanie doprowadzić kobietę do białej gorączki, do skrajnej rozpaczy, ale nie jest głupcem. Chciałabym, żeby to była sztuka o mądrym mężczyźnie i zagubionej kobiecie - o czymś pięknym.
Czy "w naturze" możliwi są tacy mądrzy faceci?
- Wdaje mi się, że tak. Jestem feministką, ale z tego odłamu, który uwielbia mężczyzn.
Czy doświadczyła pani takiej szalonej zazdrości?
- Wie pan co, mnie zdarzyli się w życiu tylko tacy mężczyźni, którzy uważnie mi się przyglądają. Nie musiałam posuwać się do drastycznych rozwiązań (śmiech).
Czy takie gry zdarzają się poza sceną, w małżeństwach, pomiędzy kochankami, przyjaciółmi?
-
Myślę, że każdy związek między kobietą a mężczyzną to rodzaj gry.
Jakie to nieromantyczne, wyrachowane...
- Bohaterowie tej historii nie są nastolatkami. To ludzie dojrzali, a do tego niespełnieni artyści. Ona maluje obrazy, których nikt nie kupuje. On pisze popularne powieści, które nie cieszą się wielką popularnością... Doświadczyli goryczy. Życie pozbawiło ich wielu złudzeń. Czują, że z ich związku wszelki romantyzm się ulotnił.
To czego jeszcze od siebie chcą, czego chcą się o sobie dowiedzieć?
- Obawiam się użyć dużego słowa, ale... to jest tajemnica miłości. Oni chcą odkryć i ocalić to, co stanowi istotę ich miłości.
Czy taka autoterapia możliwa jest poza sceną?
- Nie wiem - tak jest w tej sztuce. I to jest ciekawe, piękne.
Warto walczyć o zachowanie związku za wszelką cenę?
- To jest kolejna sprawa, która bardzo mnie osobiście interesuje - długoletnie związki. Na czym to polega, że ludzie są ze sobą przez całe dziesięciolecia? Na jak daleki kompromis można pójść, na co pozwolić drugiej osobie, by zachować związek? Gdzie jest granica, poza którą pójście na kompromis wiąże się z utratą god-
Może nie tyle chodzi o bycie ze sobą, co niechęć ujawnienia przykrej prawdy - to, co miało być "aż do śmierci", zakończyło się porażką...
- I Schmitt o tym też mówi. Jego bohaterka nie chce się pogodzić z tym, że w jej małżeństwie przyzwyczajenie zastąpiło uczucie. Chciałabym, żeby moja bohaterka była inteligentna, ale też niesłychanie emocjonalna. Żeby była jak motyl, by uderzała w szybę rutyny, zmęczenia, żalu, za którą ukrył się mężczyzna, którego ciągle kocha. Chcę, by w powietrzu stale wisiała niepewność: czy ona połamie sobie skrzydła, porani się, zatraci, czy mężczyzna zdoła w porę pojąć, czym jest ten szalony trzepot i uratować ją... i siebie.
Ale dosyć tego - mówienie tylko o roli jest głupie...
Cały czas pytam o panią...
- A ja mówię, że te tematy mnie osobiście dotyczą. Miałam takie okresy w karierze, gdy byłam kimś innym, a grałam kogoś innego. Dopiero jako dojrzała aktorka, dojrzała osoba mam odwagę, żeby załatwiać jakieś swoje sprawy za pośrednictwem granych ról. Im jestem starsza, tym bardziej doceniam łaskę, jaką daje aktorstwo - mogę stworzyć na scenie własny świat i całkowicie mu się oddać. Ciepło mi się w brzuchu robi, gdy zaczynam myśleć o nowej postaci.
Nie boi się pani przemieszania życia z teatralną fikcją?. Nie usłyszała pani nigdy tekstu: "Przestań, nie jesteś na scenie!"
- Nie, nie mam problemu z wychodzeniem z roli. To raczej domena mężczyzn - potrzeba "atrakcyjności", brylowania w towarzystwie, zajmowania otoczenia swoją osobą. Nie potrzebuję tego. Jedną ze szczęśliwszych chwil w moim życiu była ta, gdy zrozumiałam, że nie wszystkim muszę się podobać. Boskie uczucie - świadomość granicząca z rozkoszą.
Gabriela Kownacka - urodziła się we Wrocławiu w 1952 roku. Ukończyła PWST w Warszawie (obecnie Akademia Teatralna). Jeszcze na studiach zadebiutowała jako Zosia w filmie Andrzeja Wajdy "Wesele". Pracowała w teatrach stołecznych -Kwadrat, Współczesny, Studio. Od 1998 roku aktorka Teatru Narodowego. W 1977 r. otrzymała nagrodę im. Z. Cybulskiego dla najzdolniejszej młodej aktorki, w 1979 na festiwalu w Łagowie - nagrodę dla najpopularniejszej aktorki sezonu 1978/79. Rola w przedstawieniu Teatru Telewizji "Gdy rozum śpi" Antonio Buero Vallejo w reżyserii Piotra Mikuckiego zdobyła nagrodę na I Festiwału Polskiej Sztuki Telewizyjnej za najlepszą rolę kobiecą w 1993 roku.
Gabriela Kownacka zagrała w kilkudziesięciu filmach polskich i zagranicznych. Wszyscy posiadacze telewizorów znają ją jako Annę Kwiatkowską z sitco-mu "Rodzina zastępcza".
"Nie wszystkim muszę się podobać"
Jerzy Szerszunowicz
Kurier Poranny (dodatek) Nr 58
13-03-2006
Festiwal Gwiazd w Gdańsku
Gabriela Kownacka chętnie rozdawała autografy.
Gram to, co mnie dotyka
- Teatr uważam za ostatni bastion, gdzie można dalej wzbogacać swój warsztat aktorski, kształtować swoje pole wyobraźni. Pielęgnowanie tej wyobraźni jest możliwe, w moim odczuciu, tylko w teatrze - mówi aktorka Teatru Narodowego w Warszawie, GABRIELA KOWNACKA.
«Rozmawiamy z Gabrielą Kownacką, aktorką Teatru Narodowego, grającą w serialu telewizyjnym "Rodzina zastępcza". W Teatrze Bagatela wystąpiła jeden raz w "Małych zbrodniach małżeńskich".
Ewa Kozakiewicz: W lipcu podczas XI Festiwalu Gwiazd w Gdańsku odcisnęła Pani swą dłoń na promenadzie. Jak się Pani czuła?
Gabriela Kownacka: - Czułam się wyjątkowo wyróżniona, szczególnie, że odciskałam dłoń w tym roku, kiedy towarzystwo było zupełnie nadzwyczajne. Może to zbieg okoliczności, szczególnie dla mnie szczęśliwy, ale to byli wielcy artyści. Dlatego miało to dla mnie znaczenie, że znalazłam się w takim gronie. Choć osobiście uważam, że określenie "gwiazda" jest pewnego rodzaju nadużyciem, przesadą. Ale dominuje teraz taki styl, takie mamy czasy. Cóż, patrzę na to ze spokojem...
Wiele osób postrzega Panią głównie jako gwiazdę telewizyjną i filmową - a zaczynała Pani karierę w teatrze. Czy czuje się Pani bardziej człowiekiem teatru czy ekranu?
- Tak długo pracuję, że miałam już różne okresy w życiu zawodowym, np. wielkie zafascynowanie kamerą. W tej chwili absolutnie i całkowicie wróciłam do teatru, duszą i ciałem. Teatr uważam za ostatni bastion, gdzie można dalej wzbogacać swój warsztat aktorski, kształtować swoje pole wyobraźni. Pielęgnowanie tej wyobraźni jest możliwe, w moim odczuciu, tylko w teatrze. Natomiast w pełni sobie zdaję sprawę z tego, czym jest telewizja. Wiem, że kiedy aktor nie pojawia się tam, to w szerokim obiegu tak naprawdę go nie ma.. . Taki aktor staje się aktorem środowiskowym. Mam świadomość tego, że moja popularność wypływa głównie z serialu "Rodzina zastępcza" i jest popularnością telewizyjną. To rzecz oczywista.
To Pani nie krępuje?
- Wręcz przeciwnie. Serial uważam za pożyteczny, dobry, a swoją rolę bardzo lubię. Mam nadzieję, że ludzie, którzy znają mnie właśnie z telewizji, przychodzą na moje przedstawienia teatralne. Dowodem na to jest spektakl "Małe zbrodnie małżeńskie" Erica Emmanuela Schmitta, powstały w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku, na który zwykle jest więcej chętnych niż miejsc.
A zatem powraca Pani na dobre na scenę?
- Tak, na pewno wracam do teatru! Zresztą nie tylko ja, ale widać, że ludzie też chcą przychodzić do teatru, publiczność potrzebuje kontaktu intymnego. W Warszawie powstało wiele nowych miejsc, małych offowych scen, gdzie przedstawienia grane są przy pełnej widowi.
Czy satysfakcja związana z pracą w teatrze według Pani jest też większa?
- Satysfakcję prawdziwą, głęboką może przynieść tylko teatr. To związane jest z rzetelną pracą, przez wiele tygodni, kiedy człowiek skupia się nad rolą, nad jej kształtem, nad komunikatem wysyłanym widzowi. Osobiście poszukuję zawsze nowych środków i to dla mnie jest wspaniałe, kiedy jest odzew, to znaczy, że publiczność potrafi ten komunikat odczytać prawidłowo i akceptuje go. To wielka radość dla aktora!
"Małe zbrodnie małżeńskie" w reżyserii Ewy Marcinkównej teraz, a wcześniej "Pozwól mi odejść" Katarzyny Grocholi w reżyserii Izabelli Cywińskiej, to spektakle, z którymi jeździ Pani po Polsce. Uważa to Pani za konieczne?
- Uważam, że w mój zawód wpisana jest wędrówka. Granie w różnych teatrach, a także tam, gdzie nie ma sceny, bardzo sobie cenię. To są moje wybory - poza macierzystym Teatrem Narodowym, gdzie gram na co dzień od 1999 roku. Sztuka Schmitta kiedyś mnie zaciekawiła i myślę, że może być ciekawa dla publiczności. Stąd bierze się taki wybór spektakli, to muszą być tematy, na które mam coś do powiedzenia. W "Małych zbrodniach małżeńskich" gram kobietę, która nie radzi sobie z przemijaniem, z zazdrością w relacji z mężem, z czasem. To temat, który dotyka każdą kobietę, a jeśli mówi, że to jej nie dotyczy - to znaczy, że kłamie.
Z tak trudnymi problemami nie można wyjść na scenę, jeśli nie ma się doskonałego przygotowania. Które z wcześniejszych ról były dla Pani szczególnym doświadczeniem?
- Na pewno Teatr Studio dał mi duże możliwości. Bardzo istotną rolą była rola Ofelii w "Hamlecie". Reżyserował to przedstawienie Guido de Moor, dyrektor Teatru Królewskiego w Hadze, a rolą Hamleta debiutował Wojtek Malajkat. Wtedy byłam już dojrzałą, trzydziestokilkuletnią aktorką i dostałam taki kąsek, zagranie Ofelii. Potem w Teatrze Studio wystąpiłam z Wojtkiem Malajkatem w sztuce Woody'ego Allena "Zagraj to jeszcze raz, Sam". Graliśmy tę komedię siedem sezonów. Ale na pewno najistotniejszym spotkaniem w teatrze było spotkanie z Jerzym Grzegorzewskim, z moim dyrektorem. Nie obsadzał mnie w głównych rolach, ale grałam w jego przedstawieniach i czuję się skażona jego teatrem formy. To teatr wizyjny, od którego publiczność już odchodzi, bo woli sztuki psychologiczne, kameralne. Bardzo ważne było też spotkanie z Andrzejem Sewerynem w "Ryszardzie II" Szekspira.
Jak po takich rolach widzi Pani "Rodzinę zastępczą"?
- To kapitalny pomysł Michała Kwiecińskiego, prezesa firmy Akson, która go produkuje. Podoba mi się bardzo to, że jest to opowieść o rodzinie zastępczej, i nie ma tam patosu. Po serialu "Matki, żony i kochanki" nie myślałam, że jeszcze zagram w jakimkolwiek serialu, ale już po przeczytaniu trzech pierwszych odcinków scenariusza wiedziałam, że "Rodzina" wejdzie w model popkultury. Wydaje mi się, że tak się stało, a model rodziny z kolorowymi dziećmi, choć jest niebanalny i niekonwencjonalny, okazał się wiarygodny! Razem z Piotrem Fronczewskim, z którym występowałam w filmie "Hallo, Szpicbródka", daliśmy siebie: swój własny styl, uczucia i relacje. Dzieci dorastają naprawdę i pojawiają się nowe problemy, a oglądalność serialu jest nadal duża. Polsat dostał nawet za ten serial nagrodę ekumeniczną. To ma swój ciężar gatunkowy.
Jak traktuje Pani swój zawód?
- Bardzo doceniam swój zawód, a możliwość pracy umysłu w świecie wyobraźni uważam za wielki dar, ajeśli jeszcze mi za to płacą, to jest to dla mnie coś nadzwyczajnego.
***
Urodziła się we Wrocławiu. PWST skończyła w Warszawie. Od razu została zaangażowana do Teatru Kwadrat, potem pracowała w Teatrze Współczesnym, Studio, obecnie w Teatrze Narodowym. Zagrała w wielu spektaklach Teatru TV, filmach (m. in. u Andrzeja Wajdy i Wojciecha Hasa) oraz w trzech serialach. Jest laureatką nagrody im. Zbigniewa Cybulskiego za role w widowiskach telewizyjnych i rolę Rity w filmie "Trędowata".»
"Gram to, co mnie dotyka"
Ewa Kozakiewicz
Gazeta Krakowska nr 188/12-13.08
14-08-2006